Łukasz Suskiewicz. Nurt

Spis treści numeru 2/2019

Nurt

1.

Poprzedniej nocy grałem w karty i przegrałem więcej niż miałem. Na serwetce wypisywałem weksle, których oczywiście żaden bank nie zamierzał zrealizować. Ba, żaden bank w Warszawie nie chciał ze mną rozmawiać. Znali mojego ojca, znali mnie. Wiedzieli, że z jednego z największych majątków w kraju nic nie zostało. Wiedzieli, że te wszystkie łąki, pola, lasy, pałace, pałacyki mój ojciec i ja puszczaliśmy przy ruletce jak papierowe łódeczki, raz, dwa, i już nie jestem w posiadaniu pałacyku, wybudowanego przez mojego prapradziadka. Wystarczy obstawić czarne 22, kuleczka poskacze, poskacze, już, już prawie zatrzyma się na 22, ale jeszcze raz punkt ciężkości przeważy masę, i było pole, i nie ma pola. Jakbyśmy dmuchali dmuchawce i setki hektarów rozpływały się w powietrzu.

Teraz śmiać mi się chce, kiedy przykryty ciałami, jakbym siedział w namiocie, rozmyślam o tych synach rzemieślników, rzeźników, krawców trzymających na piersi serwetki z moim podpisem jak najcenniejszy list miłosny, którzy gdzieś na tej stercie z poćwiartowanych ciał oddali oddech, jeszcze szczęśliwi z powodu nagle uzyskanego bogactwa. Te kule, które roztrzaskały im głowy, oszczędziły im rozczarowania, jakiego doznaliby, gdyby przedstawili weksle do realizacji. Wczoraj nie potrafili ukryć szczęścia, gdy wygrywali, krzyczeli głośno, pili więcej, niż powinni. Nigdy nie pokazywałem, że mnie obchodzi, czy wygrywam, czy przegrywam, nawet jak przegrywałem ostatnie pieniądze, kiedy żadna ciotka nie chciała mi już pożyczać, kiedy Żydzi przestali wierzyć moim podpisom, straszyli sądem, policją. A ci głupcy wciąż wierzyli, że uśmiechnęło się do nich szczęście…

Krew spływa z ciał i zalewa mi oczy. Lecz nie wstaję. Nie oddycham. W ustach czuję smak ziemi. Szeregowcy dobijali rannych, jednak niestarannie, zmęczeni, wyczerpani całym dniem jak ze starego obrazu, w chaosie, wirze, kłębowisku żywych i umarłych, koni, dymu, żelaza, ognia.

Jestem głęboko zagrzebany, przykryty co najmniej czterema ciałami, rozkładającymi się w słońcu, stężałymi, wydzielającymi miazmaty. Co drugi zesrał się w spodnie ze strachu, zsikał. Z mojego konia wypłynęły flaki jak poskręcane kiełbasy, jeszcze gorące, parujące, żywe.

Całą noc oficerowie pili ze szczęścia, śpiewali, szukali kobiet, którym pokazaliby weksle hrabiego Rzeczyckiego, opowiadaliby, zbyt pijani, by robić cokolwiek innego, o wielkim szczęściu, jakie ich spotkało, o tym, jak najpierw z ręki wyciągnęli fula, a później dobrali karetę, kolor czy co tam innego, co miało pozostać najbardziej pasjonującą opowieścią ich życia. Nie skupiałem się na kartach, obojętny, czy wygram, czy przegram, podpisywałem kolejne serwetki, mogłem podpisać wszystkie serwetki Rzeczypospolitej, nie miało to znaczenia.

Nazajutrz ci biedacy zmęczeni, lecz ciągle szczęśliwi, wzięli udział w bitwie, tak jak bierze się udział w uroczystym śniadaniu. Weksle, które im wypisałem, starannie złożyli w kostkę, trzy razy sprawdzali, czy nie zgubili po pijaku, czy atrament nie rozpłynął się na cienkim papierze. W takim euforycznym nastroju wszyscy co do jednego zginęli, masakrowani ogniem dział, a potem karabinami maszynowymi, rozrywającymi rozhisteryzowany tłum jak tłok prasy pozostawiający krwawą miazgę. Ostatnie co zdążyli, to zesrać się i zsikać.

Przed wyjazdem ojciec przyjął mnie w hotelu, za który, jak przypuszczam, nie płacił. Niebo rozświetlały sztuczne ognie, towarzyszące euforii wojny, krzyki, śpiewy. Siedzieliśmy w milczeniu, kamerdyner podawał koniak, cygara, kawę, kupione na kredyt. Ojciec podpisywał wszystko, co dawano mu do podpisania. Stół wypełniały formularze weksli i umów. Przed wyjściem ojciec poprosił mnie do sypialni. Spod łóżka wyciągnął worek wypełniony precjozami ze złota i srebra. Chciał dać mi sztućce, biżuterię, bym w razie konieczności wykupił się od obowiązku walki. Powiedział: nie chcę, synu, żebyś głupio zginął.

Chichoczę (bliski obłąkania), leżąc pod stertą ciał i wspominając, jak wychodziłem z hotelu z kieszeniami wypełnionymi złotem. Udałem się prosto do kasyna, gdzie nie robiono żadnych problemów z wymianą precjozów na sztony. Nie miano wątpliwości co do próby złota, z wybitym herbem Rzeczyckich. Początkowo wymieniłem tylko kilka łyżeczek. Obiecałem sobie grać ostrożnie, powściągliwie. I tak grałem: oszczędzałem sztony. Jednak powściągliwość nie leży w mojej naturze, szczególnie jeśli podlewam ją koniakiem. Dobrze wiedziano o tym w kasynie, uzupełniając moją szklaneczkę, gdy tylko zagrzechotał lód. O świcie wracałem dorożką bez jednej łyżeczki, jednego pierścionka, pijany, pamiętając słowa Lubomirskiego, gratulującego mi odwagi i krzyczącego: to będzie piękna wojna, piękna wojna!

Nie czuję głodu ani pragnienia, chociaż od wielu godzin leżę wśród martwych. Rano zjadłem tylko chleb. Nie czułem strachu, aż zagrzmiała artyleria, rozpryskiwały iskry, huk, ogień, i rozrywane na kawałki ciała, przelatujące obok kończyny, głowy, dłonie zaciśnięte jeszcze na rękojeściach. Wówczas zdjął mnie strach zwierzęcy, dziki, jakiego miałem nigdy nie doświadczyć, być wolny od strachu, od srania w spodnie, od urywania kończyn. I oto znalazłem się w środku tego, co, jak uczono mnie od dziecka, nie dotyczyło mojego życia. Miałem takie sceny oglądać z oddalonych wzgórz, jak partię szachów, a nie z wnętrza chaosu, jako pionek. Z obnażoną szablą, z rewolwerem, żałosny, bezsilny, marny. Już po kilku minutach nabrałem niezmąconej pewności, że umrę. Ale nie umarłem. Jakby te wszystkie niepowodzenia w ruletce, kartach, te kaprysy losu, gdy jednej nocy traciłem parcele, pola, stadniny, zaprocentowały jednym wielkim kaprysem losu na moją rzecz. Wokoło ludzie padali rozrywani na strzępy, zależni od chimerycznych trajektorii kul armatnich. Lecz mnie kule omijały. Mój koń przekoziołkował jak zabawka, niepomna praw fizyki ani biologii, wypuszczając z rozprutego brzucha zwoje poskręcanej kiełbasy. Ciała żołnierzy, zmiatane karabinem maszynowym, padały na mnie. I zanim cokolwiek zaczęło do mnie docierać, udawałem martwego.

Przed opuszczeniem hotelu zapytałem ojca, jakie ma plany, choć było w tym więcej kurtuazji niż zainteresowania. Jakie plany mógł mieć bankrut, z którym nie rozmawiali już nawet adwokaci? Ojciec zazwyczaj snuł megalomańskie wizje, mające odsunąć prawdę o upadku, bankructwie, nałogach. Absolutnie niezdolny do żadnej pracy, spekulowania, handlu, wychowany we Francji, wśród pól, łąk, lasów, umiejący wyłącznie polować na lisy w nienagannie białym garniturze, w towarzystwie innych nienagannie ubranych mężczyzn i kobiet. Mimo to ojciec snuł plany odbudowania fortuny, sprowadzające się zwykle do kolejnej absurdalnej pożyczki.

W odpowiedzi ojciec pokazał mi paszport i bilet, czym, muszę przyznać, mnie zaskoczył. Nie podejrzewałem go o taką zapobiegliwość. Raczej uważałem, że będzie trwał, obojętny na manieryzm losu, polityki, historii. Nie zauważy, nawet jeśli wokoło nie zostanie kamień na kamieniu, zamknięty w knowaniach, mających zaspokoić jego ambicje. Lecz ojciec pokazał mi paszport i bilet kolejowy (oczywiście w pierwszej klasie). Powiedział: Paryż, synu! Nigdy nie powinniśmy byli go opuszczać.

(…)

 Dalszy ciąg w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.