Długie życie Margarity Kiriłowny
– Nareszcie!
Powiedziała to głosem, który ją zaskoczył. Wesołym. Dawno już takiej siebie nie słyszała, cieszącej się początkiem nowego dnia. Powiedziała to jeszcze raz, głośniej, nie tym półszeptem, jakim od lat mówiła do innych i do siebie, jakim mówili wszyscy, żeby nie było słychać za ścianą, za plecami, w dzień i w nocy, w tłumie i w pustym polu. Jeszcze raz, modulując ton jak aktorka na próbie: Nareszcie wyszli.
Dolała wody do czajnika i mocnym pchnięciem otworzyła spaczone okno. Piękny po deszczowym tygodniu słoneczny dzień. Piąty maja. Na topoli ledwie wyklute z pąków lepkie listki. Odetchnęła głęboko ich cierpko-słodkim zapachem (nie wszystko mija), spojrzała w dół i momentalnie usłyszała zgrzyt hamulców, wrzask kierowcy ciężarówki, ohydnie zabłoconej, jakby całą noc jechała przez roztopy. Ze składanki wulgaryzmów niezniszczalnej ludowej ruszczyzny wyłoniła jedną frazę: „trzy trupy bym zbierał”.
Gwizdek czajnika zagłuszył dalszą, dwustronną serię wyzwisk. Albo szept, albo wrzask. Trudno stwierdzić, które bardziej ze strachu, z przyzwyczajenia do strachu. Zakręciła gaz, zaparzyła esencję na herbatę i wróciła do okna. Już przeszli przez jezdnię, jej wnuk Miszka i jego Gala, w ósmym miesiącu. Idą szybko, on do bazy, do swojej maszyny, ona krok za nim, a powinien wziąć ją pod rękę, w wykrotach kałuże, łatwo się poślizgnąć.
Jednoczesne sprzeczne nastroje: ten jasny, z jakim wstała, natychmiast świadoma wczorajszego spotkania z Twardowskim, i ciemny, z powodu Miszki. Wrócił w nocy pijany, obudził Galę, co i ją oczywiście obudziło. Właściwie jeszcze całkiem nie spała, coraz trudniej jej teraz zasnąć i sen, jak w końcu przychodzi, to lekki jak duszek, byle coś skrzypnie, byle Galina jęknie – a ma powody – sen umyka. Wpierw się kłócili, to znaczy Miszka pomstował, a Gala chlipała, potem ucichło, prawie, bo tapczanik zaczął trzeszczeć. Nie powinni, maleństwu może zaszkodzić, ale tak już jest, było i będzie. Jak mężczyzna chce i ma dostęp, to nic go nie powstrzyma.
Historia tapczana. Dwa trupy… Straszne, okropne słowo. Nie będzie o tym teraz myśleć. Umie to robić, odsuwać bolesne myśli, nawet już bez dawnego zmiłuj się Panie, a tylko tak jakby przekręcić kontakt. Albo nacisnąć klawisz stop, jak w tym magnetofonie, który jej wczoraj zademonstrował w swoim gabinecie w redakcji „Nowego Mira” Aleksander Trifonowicz Twardowski. Bardzo inteligentny czlowiek i choć widać, że ze wsi, to nie z tych czapkujących, co to kłania się, a wilkiem patrzy. Ze smoleńskiej guberni, a gleba tamtejsza rodzi takich, mocnych ludzi. Wierzy, że idzie w naszej nieszczęśliwej Rosji ku lepszemu. Już nie tylko przeczucia i zwiastuny, ale konkretne fakty. Choćby ten, powiedział, że bierzemy wasze szkice o kompozytorach, wszystkie trzy. O Skriabinie i Rymskim-Korsakowie bez zmian, o Metnerze pewne rzeczy trzeba skrócić, choć najbardziej mu się podobał ze względu na szczegóły osobiste, stosunki między dwoma braćmi, muzykiem i filozofem. Ale za wcześnie na pisanie o teozofii. Mimo rozluźnienia, cenzura by nie puściła. I słusznie. Dusza rosyjska osłabiona długą chorobą, nieodporna, przyjęłaby taką mistykę jak zarazek. Poczekajmy cztery, pięć lat, a wszystko będzie można. Spojrzał na nią – kto doczeka? – i spuścił wzrok. Zgasił papieros w pełnej niedopałków popielniczce i zaraz poważnie, serdecznie powiedział.
– Rękopis przechowamy. I proszę więcej pisać. Wspomnienia o sobie, o waszym życiu. Dzieciństwo, młodość, wasz mąż, Michaił Abramowicz, słynny kolekcjoner francuskich impresjonistów, przyjaciele artyści, poeci, znakomici uczeni. Wiaczesław Iwanow, Walentin Serow, Bakst, Wrubel, Diagilew, Szaliapin, Miliukow, Bułgakow… cały Srebrny Wiek. Bezcenna pamięć, którą trzeba utrwalić.
Teraz spojrzał jej prosto w oczy. Licząc do trzech, podtrzymała kontakt, aż kłębek dymu z kolejnego papierosa zamglił dzielącą ich ponad stosami rosyjskich i obcojęzycznych gazet przestrzeń.
– Czytałem, co o was, Margarito Kiriłowna, napisał w swoich wspomnieniach Andrej Bieły. – Uśmiechnął się. – Biała szata, olśniewające lazurowe oczy…
Przerwała mu przyłożeniem palca do ust, czego natychmiast się zawstydziła, że mógł to uznać za kokieterię. Siedemdziesięcioletniej staruchy, w złachanej, sto razy reperowanej czarnej sukni.
– Przesadzał. Oni wszyscy przesadzali, egzaltowali się. Ale…
– Życie było interesujące.
– Zapewne tak. Zróżnicowane. I co jeszcze Borys Nikołajewicz Bieły? Chciałabym to przeczytać.
Zaciągnął się papierosem, zakaszlał, przesunął palec po dziurkach tarczy telefonu. Ogarnęła ją dziecinna pokusa, żeby wykręcić swój dawny numer, cztery cyfry. Kto by podniósł słuchawkę?
– Opisał taki wiec wiosną 1918; cała artystyczna Moskwa, ogromny entuzjazm. No właśnie, egzaltacja. Po mowach i deklamacjach, bo i Błok tam był, deklamował swoich Dwunastu, ktoś wskoczył na podium z harmonią i tłum się rozkołysał, zaczęli tańczyć. Bieły przyszedł razem z kniaziem Trubeckim i ten Trubecki tak powiedział do niego: „Tańczycie na własnym grobie”. A Bieły, wiecie, umarł śmiercią naturalną. Na udar słoneczny, w 1934. Można by powiedzieć, dar z nieba.
Prowokuje czy szczery? Żeby ją ośmielić: niech siądzie i wszystko w pamiętniku swoim napisze? Dobrze, napisze! O tym, jak na jej ślub też przyszła cała Moskwa, ta sama dwadzieścia lat młodsza. Osiemnastoletnia panna młoda, pan młody niewiele starszy, choć już bogaty spadkobierca kupieckiej fortuny. O swoim wczesnym wdowieństwie. O wybuchu wojny i synu, który w niej przepadł. O „tym kniaziu Trubeckim”. Czy Twardowski wie, jak on umierał? I co ją z nim łączyło? Czy dlatego go wspomniał, razem z Biełym? Niekoniecznie. Sam jest poetą, więc oczami poety zobaczył tych dwóch na wiecu „całej artystycznej Moskwy”. I wcześniej Serowa wspomniał, różne osoby z kręgu jej przedgrobowego życia. Ale Miki, drugiego syna nie wspomniał. Nie powiedział, żeby napisała o Michaile Michajłowiczu, znakomitym tłumaczu Szekspira i moim przyjacielu. Że wbrew oficjalnej wersji nie umarł przedwczesną śmiercią naturalną. Dobrze, powinna być temu Twardowskiemu za to wdzięczna, za taką delikatność podczas pierwszego ich spotkania. Jest mu wdzięczna. A jednak, już po wyjściu, wkradł się żal. Że mógłby, choć jedno zdanie. Jeśli nie jako redaktor „Nowego Mira”, to jako ktoś, kto bał się wówczas, siedem lat temu, złożyć jej kondolencje. Kondolencje! Wiosną 1952, kiedy znów cała Moskwa skuliła się ze strachu. A najbardziej „artystyczna” Moskwa. Teraz stary „Nowy Mir” – znów nowy. Stary naczelny redaktor, przywrócony, „odnowiony”. Z wierzchu czy od środka? To nie jest dobre pytanie, za wcześnie na odpowiedź. Czasem trąci się jeden mały kamień, powie jedną prawdę, drugą prawdę – i runie mur kłamstwa. Albo stróże warowni skrzykną się w porę i wleją cement w szczelinę, dorzucą kolczaste druty. Albo, albo. Ale wierzyć trzeba, bo bez wiary śmierć nas jak robaki wymiata. Czemu ją ominęła, synów skosiła, matką burżujką pogardziła… Przystanęła, żeby wydmuchać nos podrażniony spaliną z karawany czarnych aut pędzących w stronę Kremla. Smród się rozwiał, odetchnęła chłodnym powietrzem idącej od Wołgi wiosny. Tak, to jest przyzwoity człowiek. Syn kowala. Wzbudził w niej zaufanie, a ona zna się na ludziach. Spojrzy raz na twarz i ręce, posłucha minutę głosu i wie, czy górą prawda czy fałsz. Po matce to odziedziczyła, Margaricie Ottonownej Mamontowej, urodzonej Lewensztajn. Wyniuchali to przeciw Mice… Więc tak, przyzwoity, chce dobrze dla kraju. Odprowadził ją do drzwi i zanucił na pożegnanie: Jamszczik nie gani łoszadiej… Skąd mu się wzięło, zaszczypało w duszy? Postanowiła nie jechać metrem, wrócić do domu (daleko, na Leninowskie Wzgórza) piechotą. Nam nada nie bolsze spieszit’…
(…)