Andrzej Goworski. Cietrzew

Spis treści numeru 2/2014

Cietrzew

 

Cietrzew to taka kura mieszkająca w lesie. I jak każda kura drze się bezsensownie, a ornitolodzy nazywają te odgłosy eufemistycznie tokowaniem. Samiec cietrzewia ma czerwoną bezpiórą brew; ozdoba ta mogłaby zastanowić myśliwych z zacięciem filozoficznym i przywieźć ich ku przemyśleniom zgoła niebitewnym. Bo gdyby stanowili, oni i ich dymiące lufy, niezbędny element leśnego ekosystemu, to co za ewolucja namalowałaby innemu niezbędnemu elementowi, temu leśnemu kurakowi, widoczny ze stu metrów krwisty znak „wal mi w łeb”? Ogon cietrzewia przypomina lirę i ten kształt właśnie, a także mniejsze rozmiary samego ptaka odróżniają cietrzewia od głuszca, kolejnej leśnej kury. Młode cietrzewie jedzą robaki i mrówki i są w tym podobne do Chińczyków zamieszkujących południowe regiony swojego olbrzymiego kraju. Analogia ta jest jednak połowiczna – dorosłe cietrzewie stają się całkowitymi wegetarianami.
Jak daleko sięga wschodnia Syberia – południowo-wschodnia granica rewiru cietrzewia? Czy to już Chiny? Wikipedia nic o tym nie mówi, a przełączenie strony cietrzewia na język chiński i przetłumaczenie jej tłumaczem Google też niewiele pomaga. Najdłuższa czytelna fraza brzmi „mężczyzna i kobieta profilowane”. Trudno zatem stwierdzić, czy Jianguo, będąc dzieckiem, mógł widzieć cietrzewia w jego środowisku naturalnym.
Jianguo Zhang, a właściwie Zhang Jianguo – w Chinach podobnie jak i na Węgrzech nazwisko stawia się przed imieniem – urodził się sześćdziesiąt trzy lata temu na wsi w prowincji Jiangsu i w wieku czterech lat wraz z rodziną przeprowadził się do wielkiego Nanjing, w którym cietrzewia pewnie nie widział (zoo otwarto w mieście dopiero w 1998 roku). Nie znaczy to jednak, że nie interesował się zwierzętami, przeciwnie – kochał je; miał także możliwość poznać bliżej dwa spośród nich: na szóste urodziny dostał pieska, a przez ostatni rok nauki w chińskiej szkole chodził po lekcjach do parku, gdzie czekała na niego oswojona wiewiórka.
Dwanaście lat spędzonych w historycznej stolicy Chin wieńczy cud – takich cudów w Chinach nie było aż tak mało; kraj jest ludny ponad miarę, może stanowić pole do popisu dla wszelkiej maści regulatorów-cudotwórców – i partia wysłała Jianguo na studia do Francji. Chłopak nie był mistrzem baletu, nie uzurpował sobie praw do bycia wirtuozem żadnego instrumentu muzycznego ani też nie przejawiał innych specjalnych talentów, które mogłyby go predestynować do takiego wyróżnienia. Fakt, uczył się bardzo dobrze, no i miał tę najważniejszą dla władz zaletę – właściwe pochodzenie. W czasie rewolucji kulturalnej wielu młodych „dobrze urodzonych” Chińczyków, czyli takich, którzy przyszli na świat w chłopskich rodzinach, rodzinach przesiedlanych później do miast i zawdzięczających partii wszystko, co posiadali, mogło liczyć na specjalne względy. Garstkę najbardziej zaufanych wysyłano na studia do Francji.
Działania czerwonych aparatczyków były dobrze przemyślane. Pod koniec lat sześćdziesiątych w Paryżu nie zdarzał się tydzień bez manifestacji. Miasto przemierzali wzdłuż i wszerz jeszcze nieopierzeni bojownicy komunistyczni z Ameryki Łacińskiej i z dalekiej Azji oraz lokalni francuscy komuniści, lewacy, anarchiści, trockiści i maoiści. W dni wolne od perypatetycznego wiecowania ten rozpolitykowany tłum gnieździł się w kawiarniach. Młodzi ludzie upodobali sobie zwłaszcza lokale Dzielnicy Łacińskiej i knajpki rozsiane w okolicach placu d’Italie, gdzie znajdował się nie mniej rewolucyjny niż inne wydziały Sorbony Wydział Medyczny, i darli się: towarzysz Mao to, a towarzysz Stalin tamto. Spośród nich wyróżniały się grupki Peruwiańczyków i Chińczyków. Ci pierwsi przypominali europejskich arystokratów z czasów przedwojnia: drobni, o gruźliczych, błyszczących oczach i zapadłych policzkach, choć zazwyczaj chudopachołkowie, zawsze z chusteczką w butonierce i w obowiązkowej kamizelce pod marynarką. Zapatrzeni byli w zmiany zachodzące na Kubie i w postać przewodniczącego Mao. Najbardziej ze wszystkich młodych lewicowców zajmowało ich tworzenie siatki partyzanckiej na obczyźnie, prawie w ogóle zaś nie obchodziło teoretyzowanie. Ci eleganccy chłopcy po kilku latach spędzonych w Paryżu i miesięcznym szkoleniu na Karaibach byli zrzucani do Peru. Przebierali się tam w spodnie i bluzy moro, zapuszczali brody na wzór El Comandante i zaszywali się w lasach Andów, bo tylko tam mieli szansę schronić się przed tonami napalmu wylewanego na nich z wojskowych samolotów. I choć nic nie usprawiedliwia okrucieństw, które wyrządzali chłopom współpracującym z rządem, trudno nie dostrzec tragizmu ich biografii. Młodzieńcze zamiary obalenia junty, które powzięli przy kawiarnianych stolikach miasta świateł, wdrażali w życie w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w ogniu w peruwiańskiej dżungli, wyżynając Indian. Zatem z jednej strony Peruwiańczycy, z drugiej prawdziwi proletariusze, synowie wielkiego Zedonga, zalęknieni i bezustannie napędzani jakimś witalistycznym drżeniem Chińczycy, błyszczeli w paryskich knajpkach. I chińscy decydenci wiedzieli dobrze, gdzie posyłać swoich młodych rewolucjonistów.
Młodzi Chińczycy, udając się do Francji, otrzymywali przed wejściem do samolotu w Pekinie dziesięciostronicową czytankę. Były to przetłumaczone na francuski i utrwalone fonetycznie w chińskim alfabecie łacińskim (hanyu pinyin – jak nazwano ten rodzaj transkrypcji – miał stać się tajną bronią indoktrynacyjną Chińczyków) wypowiedzi wodza na najważniejsze tematy polityczne, gospodarcze i kulturalne. Wybór cytatów, zgodnie z ideą jego pomysłodawców, miał umożliwić młodemu mieszkańcowi Państwa Środka wypowiedzieć się na każdy niezbędny temat w języku francuskim. Jianguo – ku swojemu zdziwieniu – znalazł się w gronie dwóch osób, które na lotnisku Orly umiały komisarzowi odbierającemu przyszłych studentów wyrecytować całość książeczki. Pozostali, nastraszeni rychłym powrotem do kraju, jeśli nie wykonają zaległego i czekającego ich niebawem kolejnego pamięciowego zadania, nienawistnie spoglądali na parę, której udało się zdać pierwszy egzamin. W autokarze nikt nie chciał usiąść obok Jianguo i chłopak musiał zadowolić się towarzystwem Qiana – drugiego szczęśliwca, przestraszonego do granic możliwości dzieciaka z Tybetu.
Pierwsze wrażanie z Paryża nie tyle rozczarowywały, co budziły grozę. Wydarzenia z lotniska splotły się z całkowicie obcymi obrazami docierającymi zza okien autobusu i grupa, wkraczając do chińskiego akademika zajmującego kamienicę przy bulwarze Vincent Auriol, w dzielnicy Paryż 13, składała się z czterdziestu najbardziej na świecie zalęknionych rewolucjonistów.
Siedemnastoletni niemieccy, francuscy czy hiszpańscy chłopcy, skoszarowani na niewielkiej przestrzeni, podczas pierwszej nadarzającej się okazji, odczekawszy, aż pogasną światła, a opiekun wyjdzie do swojego pokoju, ześliznęliby się z piętrowych łóżek i skatowali prymusów. Chińscy studenci postąpili inaczej – wybaczyli Jianguowi i Qianowi. Na wspólnym, trwającym do rana zebraniu powzięli jednak wobec nich środki penitencjarne. Ustalili, że obaj będę pomagać tym, którzy gorzej przyswajają teksty, oraz nigdy pierwsi nie zgłoszą się do recytacji i tym samym nie będą podwyższać poprzeczki, a jeśli już zostaną zapytani, wyrecytują zadanie poniżej swoich możliwości. Jianguo ochoczo przystał na to rozwiązanie, potakiwania Qiana miały w sobie coś z tłamszenia skrytych ambicji.
We Francji siedemdziesiąt procent Chińczyków studiowało nauki polityczne, trzydzieści – medycynę. Jianguo jeszcze w Nanjing został przydzielony – ze względu na dobre wyniki ze wszystkich przedmiotów – do liczniejszej grupy. Po latach, przypominając swoje perypetie związane z początkami paryskiej edukacji, rozbawiony opowiadał anegdotę (notabene prawdziwą), zgodnie z którą Komitet Centralny Komunistycznej Partii Chin po śmierci Mao Zedonga uznał, że wódz w 70% miał rację, a w 30% się mylił. W jego przypadku – mówił – ta zasada nie działała i wódz, nawet przydzielając go do grupy trzydziestu procent, zgodnie z dyrektywą partii, myliłby się zawsze. Słuchacze nie znajdywali jednak wiele dowcipu w tej historii i zazwyczaj kwitowali ją inaczej niż opowiadający, jedynie konwencjonalnym uśmiechem. Jianguo, nie będąc bacznym obserwatorem psychicznych subtelności, reakcję tę dostrzegł stosunkowo późno i przez przypadek. Stało się to po tym, jak w Scottsdale (w tym prowincjonalnym, pustynnym, amerykańskim mieście znajduje się jeden z najlepszych instytutów medycznych na świecie – Mayo Clinic) opowiedział ją swojemu ówczesnemu nauczycielowi i promotorowi, profesorowi Kenzo Kawamoriemu i przejęzyczył się, kończąc anegdotę zamiast „zawsze by się mylił” sformułowaniem „bawiłby się setnie”.
Nie w poszukiwaniu wiedzy więc przyjeżdżali w latach sześćdziesiątych do Francji Chińczycy. I kiedy przyszło im studiować na Sorbonie, nie dość, że nie uczyli się rewelacyjnie, to zachowywali się niekiedy w sposób, który szokował nawet najbardziej wyrozumiałych pracowników uczelni. Spodziewano się, że przybędą z głowami naładowanymi koncepcjami obowiązującymi w ich kraju; co poniektórzy sympatyzujący z komunistami belfrzy cieszyli się w duchu z ich przyjazdu (dużo już powiedziano o dymnej atmosferze tamtych lat; we Francji rozdźwięk między teorią a praktyką ruchów komunistycznych dostrzeżono dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych, dekadę wcześniej w chmurze złudzeń gubili drogę nawet najwięksi myśliciele z Sartrem na czele). Niestety Chińczycy nie byli przygotowani do rozmowy i próba intelektualnej wymiany zdań z nimi zdecydowanie rozczarowywała. Ponadto, przynajmniej na początku większość z nich praktycznie nie mówiła po francusku (umiejętność deklamowania stronic z Mao to jednak nie to samo, co żywa dyskusja) i wszelkie działania, mające na celu nawiązanie porozumienia między profesorem a uczniem, które podejmowali wykładowcy, skazane były na niepowodzenie. W praktyce wyglądało to mniej więcej tak: wypowiedziane przyjaźnie, nieco wolniej niż zwykle, lecz nie protekcjonalnie zdania „Witaj, Yulong, Sihong, X, nazywam się Jacques Chevaleret, jestem profesorem geografii politycznej i cieszę się z twojego przyjazdu. Chciałbym usłyszeć kilka słów o twoich planach na przyszłość i dowiedzieć się czegoś o wielkich zmianach, jakie zachodzą teraz w twoim kraju” sprawiały, że osobnik, do którego były skierowane, zamierał i nie dosłuchawszy niejednokrotnie ich do końca, zrywał się i deklamował „Wojna przywróciła nam życie, a nasz wódz Mao tchnął w nas nową energię do walki o dobro powszechne ludu pracującego. Te dwie siły pozwolą nam ujarzmić zewnętrzne i wewnętrzne zakusy imperialistyczne oraz zbudować nowy kraj. Ujarzmimy też rzeki i zrównamy góry, żeby siać zboża i żywić lud pracujący. Niech żyje wielki wódz Mao, nasz przewodnik i troskliwy ojciec!”. Epoka sentymentalna, która zrodziła partnerskie podejście do studentów z Chin, nie trwała długo i w pokojach pracowniczych już po tygodniu cyniczni wykładowcy robili zakłady o to, jaka deklaracja padnie ze strony studenta po skierowanej doń prośbie o starcie tablicy. Znamienne jednak, że żarty dotyczyły personalnie Chińczyków studentów, a nigdy krwawego satrapy i bezwzględnego egocentryka Mao czy utopijnej idei powszechnej rewolucji pod egidą klasy pracującej. Autystyczny sposób bycia gości sprawił, że kadra dydaktyczna nie przepadała za nimi, jednak to panie sprzątaczki i kucharki brylowały w okazywaniu nienawiści do Chińczyków. Chłopcy na szkoleniach przed wyjazdem dowiedzieli się, że kraj, do którego wybierają się, ma wiele zwyczajów odmiennych od chińskich. Dotyczą one zwłaszcza wyrażania przyjemności z konsumpcji, nie należy w żadnym wypadku głośno jej manifestować, a już szczególnie źle widziane są wiatry (co prawda zajęcia poświęcone tym zagadnieniom prowadzone były przez specjalistę, osiemdziesięcioletnią autentyczną francuską damę ściągniętą z Szanghaju, to jednak odbyły się jedynie cztery razy po 2 godziny). Taka pobieżna edukacja z savoir-vivre’u, jaką otrzymali, nie mogła wystarczyć. I choć młody Chińczyk sam na sam z Francuzem nie miał większych problemów z trzymaniem się europejskich standardów, to jednak w grupie rodaków na powrót stawał się mieszkańcem Państwa Środka. Na nic się zdawały połajanki komisarzy niższego rzędu i pogadanki wizytujących akademik aparatczyków, na nic dyskretne rady profesorów i chamskie aluzje personelu niższego Sorbony, Chińczycy na stołówce, korytarzu, w toalecie pozostawali Chińczykami. Byli Francuzi, którzy dostrzegali w tym konsekwentnym trwaniu przy swoich zwyczajach przyrodzone problemy z asymilacją bądź – inni – imperialne inklinacje, ale byli też i tacy, i ci stanowili większość, którzy nie chcieli niczego dociekać, ograniczając się do mało efektywnego poznawczo określania młodych Azjatów mianem puzonów.
Zamieszki 68, wybuchające po nich studenckie rewolty w 1969 roku oraz reorganizacja Sorbony sprawiły, że część Chińczyków została odwołana do kraju. Jianguo był w grupie najstarszych studentów wytypowanych do powrotu i wraz z dwoma kolejnymi rocznikami na początku kwietnia 1969 roku został oddelegowany do ojczyzny. Zdaniem partii wpływ studentów najkrócej przebywających we Francji na ogólnoświatową rewolucję był znikomy, tym młodym proletariuszom nie udało się i już się nie uda przeniknąć do sfery burżuazyjnej; wzmożona kontrola francuskich władz uniemożliwia im zaś pełnienie dotychczasowej funkcji tuby rewolucji i naraża najsłabsze ogniwa na kontakt z wrogą propagandą i wywiadem. Faktem było, że mer Paryża zabronił wiecowania, a spotkania w kawiarniach, często inwigilowane przez tajniaków, niejednokrotnie kończyły się dla młodych rewolucjonistów przesłuchiwaniami na policji. Dla Jianguo oraz jego kolegów, mimo całej otoczki politycznej, decyzja o powrocie oznaczała jedno – koniec marzeń o podboju świata, którego nie zdążyli jeszcze zrozumieć, a tym bardziej się nim nacieszyć. Niemniej dopiero dzień przed wyjazdem, zdając komisarzowi zaoszczędzone franki, poczuli, że ich los będzie odmienny od tego, który – jak sądzili – stanie się ich udziałem i że w ojczyźnie czeka na nich nieodgadniona, totalna i absolutnie ubezwłasnowolniająca partia. Przez całą noc, aby nie dać się złym przeczuciom, rozmawiali o paryżankach. Nikomu z grupy Jianguo nie udało się z żadną z nich przespać i komentowali wszelkie urywki i skrawki zapamiętanych doznań. Analizowali przypadkowe otarcia w metrze i rozpamiętywali zaobserwowane bielące się między udami majtki koleżanek. Najbardziej jednak wszystkich poruszały biusty. Już sam fakt, że Francuzki miały większe piersi niż Chinki, budził ich podziw. Do szału doprowadzały zaś modne pod koniec lat sześćdziesiątych spiczaste staniki. „Cyce jak rakiety” – dusili swoje namiętności w szepty i ciskali nimi w ciemność dormitorium.

(…)

 

 Całość w papierowym wydaniu „Akcentu”.