Wiesława Turżańska. Chytry wilniuk wychodzi z milczenia

Spis treści numeru 3/2012

Chytry wilniuk wychodzi z milczenia

 

Opublikowana w końcu 2011 roku nakładem Wydawnictwa Czarne książka W pośpiechu zawiera zapis rozmów prowadzonych z Tadeuszem Konwickim przez Przemysława Kanieckiego. Publikacja ta stała się ważnym wydarzeniem literackim, tym bardziej że przez szesnaście lat, odkąd ukazał się Pamflet na siebie, nawiązujący do znanej z Kalendarza i klepsydry czy Wschodów i zachodów księżyca formy pseudo-raptularza, twórca milczał. Trudno uznać za wystarczające wyjaśnienie tego faktu odpowiedź Konwickiego na ankietę Po co piszę?, ogłoszoną w 1996 roku na łamach „Kwartalnika Artystycznego” (nr 2): Nieoczekiwanie dopadła mnie starość. Jestem znudzony i zniechęcony. Cóż bym mógł odpowiedzieć na ankietę? Że w ogóle niepotrzebnie pisałem i że z ulgą odłożyłem pióro (chyba na zawsze). Ponieważ pisarz wycofał się także z życia literackiego i filmowego oraz rzadko udzielał się w mediach, czytelnicy z radością przyjęli w 2001 roku Pamiętam, że było gorąco – wywiad rzekę Katarzyny Bielas i Jacka Szczerby, w którym autor Małej apokalipsy opowiedział o swoich wieloletnich związkach z filmem oraz o relacjach z ludźmi kina. Dwa lata później Wydawnictwo Literackie przypomniało Pół wieku czyśćca. Rozmowy z Tadeuszem Konwickim Stanisława Beresia. Wywiad ten powstał w stanie wojennym, a opublikowały go oficyny alternatywne: podziemny „Przedświt” i emigracyjny „Aneks”. Edycja z 2008 roku wzbogacona została o obszerne fragmenty zapisu ścieżki dźwiękowej z dokumentarnego filmu Andrzeja Titkowa Przechodzień.
Mimo to miłośnicy twórczości jednego z ostatnich autentycznych autorytetów artystycznych, przyzwyczajeni przez długi czas, że co dwa lata na rynku wydawniczym pojawiała się jego nowa ważna książka, mogą odczuwać niedosyt. Słowa uznania należą się Przemysławowi Kanieckiemu za nakłonienie twórcy do zgody na wielogodzinne wynurzenia. Być może decydujący wpływ miała kilkuletnia znajomość pomiędzy interlokutorami, stwarzającą głębszą płaszczyznę porozumienia. Przemysław Kaniecki, pracownik naukowy Instytutu Badań Interdyscyplinarnych „Artes Liberales” Uniwersytetu Warszawskiego, absolwent polonistyki oraz antropologii, poświęcił Tadeuszowi Konwickiemu swą działalność naukową, w tym oczywiście doktorat. Był (z Tadeuszem Lubelskim) pomysłodawcą i współredaktorem tomu Wiatr i pył, na który składają się teksty z lat 1946-2008, do tej pory niepublikowane w formie książkowej – znalazły się wśród nich fikcyjne listy, eseje, recenzje, felietony, reportaże, jeden scenariusz (Trochę apogeum) czy też przypadkowo odnalezione zapiski. Zgodnie z życzeniem Konwickiego zbiór ma układ chronologiczny, rozpoczyna się partyzanckim opowiadaniem z 1947 roku Kapral Koziołek i ja, a kończy esejem Mickiewiczowie młodsi z 2005 roku (dodatkowy walor stanowią ilustracje samego autora). Należy również zaznaczyć udział Kanieckiego w redagowaniu dwunastotomowej edycji dzieł zebranych pisarza. Dzięki drobiazgowej rekonstrukcji rękopisów czytelnicy otrzymali po raz pierwszy wydanie z fragmentami, które przed laty usunęła cenzura.
Można więc przyjąć, iż częste obcowanie z twórczością Konwickiego sprzyjało wytworzeniu mentalnej więzi pomiędzy dwudziestodziewięcioletnim badaczem a osiemdziesięciopięcioletnim pisarzem. Zresztą w trakcie rozmów prowadzonych od połowy kwietnia do połowy czerwca 2011 roku Konwicki w pewnym momencie konkluduje: Doznałem, panie Przemku kochany, olśnienia, czyli iluminacji, a przy okazji dokonałem ważnego odkrycia naukowego. O co chodzi. Nagle uświadomiłem sobie, że ja z panem rozmawiam jak z rówieśnikiem, do tego jeszcze gorzej, bo z Kolonii Wileńskiej. Owa bezpośredniość relacji przekłada się na grę z konwencją wywiadu, rozbijając klasyczne rygory, widoczne choćby we wspomnianym Pół wieku czyśćca. Wobec sędziwego pisarza Kaniecki przyjmuje postawę pełną kurtuazji, momentami przypomina ucznia słuchającego mistrza, z pokorą znosi sarkazm i uszczypliwości, a kiedy o godzinie piątej mija czas rozmowy, posłusznie wychodzi, choć bywa niekiedy żartobliwie upominany: To jest kabel. Nie pręt metalowy brutalny, tylko trochę elastyczny. Małgosia pewnie pana nie bije, to dziadek Konwicki może pobić. Przemeczku, jazda! Czytelnik od razu dostrzega, że Kaniecki, na szczęście, nie zachowuje się jak badacz-naukowiec czy też wścibski redaktor tabloidu – jest spolegliwy, pozwala rozmówcy na unikanie odpowiedzi, uciekanie w dygresje lub kąśliwe komentarze. Zarazem konsekwentnie powraca do istotnych kwestii, dotyczących twórczości, szeroko rozumianej biografii oraz zagadnień światopoglądowych, dopytuje czy też z lekka prowokuje. Taka konwencja wyraźnie odpowiada Konwickiemu, który jako chytry wilniuk – sam siebie tak kilkakrotnie określa – zasłania się niepamięcią: ja mam (…) dość marną pamięć i ja boję się jakichś takich zdecydowanych oświadczeń, które by mogły służyć jako dokument; wstydliwością (ja jestem czymś okropnie wypełniony, mianowicie wstydliwością); sarkazmem (Panie Przemku, przecież pan wie, że ja mam dobre serce, czy pan dąży do tego, abym zmyślił parę takich historii, żeby pana zadowolić?); zmęczeniem czy też starością (Przemeczku, bo jestem naprawdę w złej formie. Nikt mnie nie wierzy. Przekonam wtedy, kiedy nagle kipnę). Niekiedy też żartobliwie deprecjonuje rozmówcę: Gdyby pan musiał żyć z prowadzenia wywiadów w jakiejś redakcji, toby pan umarł z głodu.
Balansowanie pomiędzy powagą a kpiną, tak charakterystyczne dla poetyki Konwickiego, służy eksponowaniu postaci Kanieckiego i zarazem autokreacji. Pisarz nie bez powodu trawestuje Gombrowicza (jestem skomplikowany, bo sytuacje są skomplikowane), bawi się gombrowiczowską formą, zachowując autoironiczny dystans. Kilkakrotnie nazywa siebie prowincjonalnym skrybą z zaścianka lub człowiekiem z wykształceniem podstawowym, pozbawionym szans w pojedynku słownym z „panem doktorem”. Niekiedy podkreśla różnicę pokoleń utrudniającą przekaz doświadczeń, powołuje się na wiek, tłumacząc, że brakuje mu słów i elokwencji, bądź też – jako schorowana ofiara – przypomina o swoim ciśnieniu: Jak pan miał przyjść, zmierzyłem ciśnienie: 160/75, teraz na pewno mam 500/300. Autorytarnie stwierdza, że się już wypisał i wypowiedział – że żyje zbyt długo: Gdybym dziesięć lat temu umarł, to byłoby wszystko w porządku. Zrobiłem, zrobiłem źle, dobrze zrobiłem, i się wyniosłem. Nikt by nie miał pretensji, że nie piszę, bo byłbym na Powązkach, pozbawiony pióra i papieru. W wielu sytuacjach, jak mantrę, powtarza słowa: ja jestem w pośpiechu. W pośpiechu duchowym, fizycznym trochę mniej. Mam ten taki niepokój, który odbija się na całokształcie mego życia.
Tego rodzaju zabiegi sprawiają, że interakcje pomiędzy mistrzem a młodym pasjonatem jego twórczości stają się osobnym tematem tej – posiadającej wartość dokumentarną – książki. Kaniecki zachował specyficzną frazeologię, składnię i powtórzenia oraz opatrzył wypowiedzi didaskaliami. Dzięki nim poznajemy kontekst domowych rozmów przy ballantine’sie lub litewskiej nalewce i „ponętnych” ciasteczkach. Dowiadujemy się, kiedy Konwicki podchodzi do okna, zawiesza głos, gasi bądź zapala kolejnego papierosa. Wiemy, kiedy rozmówcy piją kawę u Bliklego lub spacerują po Nowym Świecie, przebiegając w pewnym momencie przez jezdnię, by wysłuchać hejnału z Instytutu Głuchoniemych, i przy okazji mijając dawny budynek KC PZPR. Te drobiazgi, z pozoru banalne, budują klimat spotkań. Dodatkowy komentarz stanowią archiwalia, a wśród nich m.in. wyszperane przez Kanieckiego maszynopisy młodzieńczych wierszy, na które Konwicki reaguje gwałtownie: Co to? To jest Różewicz? Co pan? Oszalał? (…) To jest jakaś podróbka. Mimo to przewrotnie godzi się na ich przedruk, podobnie jak innego tekstu z czasu „pryszczatych” – Krajobrazów. Ponadto czytelników z pewnością zainteresują: odautorski wstęp do litewskiego wydania Dziury w ziemi, eksplikacja Kroniki wypadków miłosnych czy barwna Opowieść kawiarniana poświęcona długoletniej przyjaźni ze Stanisławem Dygatem. Najważniejszym jednak archiwalium pozostaje scenariusz Lawy, zrealizowanej w 1989 roku, kiedy „w szeregach rządzących był popłoch”. O adaptacji Mickiewiczowskich Dziadów reżyser wspomina kilkakrotnie, odczuwając z wieszczem szczególną więź – nazywa go zresztą sąsiadem i rodakiem. Krytycy określili Lawę jako rozrachunek z tradycją romantyczną, Konwicki przypomina ostatnią scenę – głos Poety i jego przesłanie: Europo, tak bardzo nam nie współczuj, sama się pilnuj, bo u ciebie też nie nadzwyczajnie się dzieje.
Uwagi o Lawie pojawiają się w trakcie rozmów o wileńskiej przeszłości, stanowiącej jeden z lejtmotywów książki. W rozmowach tych, podobnie jak w dziełach literackich i filmowych Konwickiego, dostrzegamy napięcie pomiędzy teraźniejszością (Warszawa) a przeszłością (Wileńszczyzna), która ukształtowała osobowość autora i zdeterminowała stosunek do świata. Krytycy odnajdowali w jego twórczości powinowactwo z metodą pisarską Marcela Prousta, z uwagi na motyw powrotu do miejsc, do których nie można już wrócić, gdyż odmienił je czas. Tak Combray, jak i Wileńszczyzna są rajem utraconym, zaś nostalgiczny obraz wykorzenienia znajduje wyraz w tekstach literackich i filmach Konwickiego. Ich bohater to zazwyczaj człowiek znikąd, który utracił mityczną krainę niewinności wskutek globalnego kataklizmu i zagubiony błąka się po obcym mu świecie współczesnym. W wywiadzie powracają wspomnienia półsierocego dzieciństwa Tadźki, rozłączenia z matką, która – jak bohaterka Śniadania u Tiffany’ego – ciągle była w podróży; powraca pamięć biedy i poczucie osamotnienia. Tak że ja nie mam doświadczeń waszych rodzin, kochających się, niewielkich. Nie miałem rodzeństwa, nie miałem rodziców, swobodnaja ptica. Dlatego może mam tyle przykrych cech, które ukrywam. Konwicki kilkakrotnie przywołuje w pamięci dziadków Blinstrubów (wychowujących go najdłużej). Żywili oni kult dla pracy, pielęgnowali wiarę oraz zachowywali świadomość, że zawsze trzeba radzić sobie samemu. Stąd dość ironiczne uwagi na temat roszczeniowych postaw ludzi współczesnych. W wypowiedziach o Blinstrubach pobrzmiewają wyrzuty sumienia – pisarz nie mógł odwdzięczyć się im po wojnie oraz nie odnalazł ich grobu w Kolonii Wileńskiej. W pewnym momencie Konwicki wyznaje: Będę musiał jeszcze kiedyś, jeśli zdarzy się okazja, wrócić do nich. Zapisać ich w tej ulotnej pamięci ludzkiej.
W kolejnych rozmowach wileńska przeszłość stanowi punkt odniesienia dla różnorodnych problemów, z których większość zarysowała się już w początkowych partiach książki. Często unikając odpowiedzi, twórca powołuje się na wileńskie obciążenie, wynikające z wychowania w atmosferze powściągliwości, samowystarczalności, skromności i zarazem dumy. Podczas pierwszego wywiadu, dokonując rekapitulacji swej drogi twórczej jako pisarza i filmowca, stwierdza: nie żądam jakichś faworów, szacunku czy uznania. (…) To mogę o sobie powiedzieć, Pan Konwicki jest skromny i ma po temu powody. Przewrotnie wyjaśnia, że nie wie, dlaczego pisał i kręcił filmy – być może z chęci pozostawienia po sobie śladu. Choć parokrotnie zarzeka się: Nie znam swoich książek, bo nigdy nie czytałem ich. Niektóre fragmenty pamiętam, ale niektórych zupełnie nie, często komentuje swoją twórczość. Przy okazji mówi o faktach częściowo znanych, ujawniając na przykład podobieństwo bohaterów książek do znajomych. Tak więc na kartach Czytadła pojawia się Stanisław Dygat, w Rzece podziemnej, podziemnych ptakach – pisarz i malarz – Mieczysław Piotrowski, zaś w Małej apokalipsie: Jacek Kuroń i Kazimierz Moczarski (rozmowa z tym ostatnim została przytoczona również we Wschodach i zachodach księżyca). Dowiadujemy się, że do napisania Małej apokalipsy przyczynił się spór z Jackiem Kuroniem, który zarzucił pisarzowi konformizm w Kompleksie polskim. Natomiast kanwę antymartyrologicznego opowiadania Kilka dni wojny, o której nie wiadomo, czy była stanowiła historia miłości Jana Brzechwy, który mimo żydowskiego pochodzenia poruszał się w czasie okupacji swobodnie po ulicy i wydobył z aresztu swą przyszłą żonę, gojkę. Jednak na pytanie o stopień utożsamienia bohatera literackiego z autorem Konwicki odpowiada wymijająco: każdy człowiek, który pisze, wykorzystuje swoje doświadczenie albo wykorzystuje zbudowaną na nim wyobraźnię.
W prowokacyjny sposób reżyser Salta podkreśla, iż realizację swych pomysłów filmowych, skierowanych do ograniczonego kręgu widzów, zawdzięcza czasom PRL-u, gdyż na Zachodzie czy w USA nikt nie sfinansowałby produkcji niespełniającej wymogów wolnorynkowej kinematografii. Mówiąc o swoich filmach, z lekką ironią odnosi się do czasów współczesnych: Nie robiłem filmów dla szerokiej widowni, filmy moje są dla pokazów. Puszczają je teraz, bardzo słusznie, w telewizjach: moja pora to jest wpół do trzeciej nad ranem. Coś pozytywnego spełniam, wypełniam ramówkę. Uważa też, że sztuka filmowa, w której ceni się lapidarność, jest bardziej uniwersalna i ponadczasowa niż literatura, nazywana przez niego „gadulstwem”. Jako dowód podaje przykład dziewiętnastowiecznej literatury, prawie obecnie nieczytanej, głównie z powodu języka. Podczas gdy z literatury owej przetrwała, jego zdaniem, tylko Lalka Prusa i częściowo Faraon, można dziś mówić o sentymentalnym powrocie do kina niemego. Jednocześnie sam siebie nazywa człowiekiem, który od dzieciństwa był zatruty literaturą – opowiada, że jako chłopiec pilnował nocą sadu w zamian za dostęp do biblioteki państwa Kruszewskich, choć w tradycyjnym domu wileńskim czytanie uznawano za czynność karygodną, za stratę czasu. Jak przyznaje, wiele zachowań moich wynikało z lektur. (…) Cała nasza, tego pokolenia, romantyzmu choroba brała się z lektur, byliśmy uwrażliwieni. Za chwilę zaś przekornie dodaje: nieprzyjemnie być przygłupem sterroryzowanym przez lektury.
Konwicki dość sceptycznie ocenia współczesne gusta czytelnicze, konstatując, że obecnie największą popularnością cieszy się proza kobieca w stylu Mniszkówny: „lekka, łatwa i przyjemna”, w której Zosia kocha Franka, a Franek kocha Józia, a Józio… Stąd też bez emocji zaznacza: „Mój czas minął i to jest zrozumiałe”. Swoje książki określa jako pokrętne i drastyczne, pisane z pragnienia nawiązania z odbiorcą intymnego kontaktu. Sięgając w przeszłość, wyznaje: utrzymali mnie w pewnej kondycji czytelnicy, którzy to odbierali powyżej treści, która jest informacją zawartą w moich książkach, odbierali coś więcej. (…) To mnie odpowiada: działać na te nienazwane obszary odbioru czytelnika czy widza, działać na jakimś podsuwaniu mu przeczuć, nastroju, tęsknoty za czymś. Za utwór, który zapoczątkował charakterystyczną dla jego pisarstwa poetykę, uznaje Dziurę w ziemi, a właściwie fragment o wisielcu. W odpowiedzi na zarzuty dotyczące tekstów socrealistycznych wyjaśnia przekornie: Ja na początku nie wiedziałem, że piszę socrealistyczną prozę. Przypominając dyskusje z tamtych lat o potrzebie kontynuacji przedwojennego nurtu prozy proletariackiej, która nie była jeszcze wtedy określana jako socrealizm, wyznaje, że w porywie w 1949 roku „machnął” Przy budowie. Niespieszny, meandryczny tok wypowiedzi powoduje, że Konwicki odsłania się, dokonuje rozrachunku z rzeczywistością i z samym sobą. Kaniecki zaś nie przekracza granic prywatności i nie nagabuje o wyjaśnienie przyczyn zamilknięcia. Wydaje się jednak, że jest to odpowiedź na współczesny, pozbawiony imponderabiliów świat i rozpętane politykierstwo.
Choć sędziwy twórca zajął wycofaną postawę wobec współczesności, nadal jest jej wnikliwym obserwatorem. Mimowolnie na dzisiejszą rzeczywistość patrzy przez pryzmat systemu wartości charakterystycznych dla jego pokolenia: Jestem związany ze swoją generacją. Nie mam ambicji nagle się teraz odmienić. Unika banalnego moralizowania, ale przypomina młodych ludzi ukształtowanych przez tradycję romantyczną, ceniących angielską powściągliwość, poczucie honoru, godność oraz ogarniętych obsesją bezinteresownej walki o ojczyznę. Okazję do rozwinięcia wątku pokoleniowego stwarza wypowiedź Kanieckiego o cięciach cenzorskich w Senniku współczesnym, które dotyczyły fragmentów przedstawiających brutalne traktowanie przez NKWD pojmanych partyzantów. Konwicki początkowo milknie, potem o traumatycznych doświadczeniach mówi dość ogólnie, zasłaniając się niepamięcią, wreszcie – gdy przypomina sobie, jak zarzucano mu, że nie jest wzorowym patriotą, wyznaje poirytowany: ja przyjmuję wszelkie pouczenia, nauczki, wymysły. Może mi się należą. Ale nie jest tak dużo ludzi, którzy w dwóch partyzantkach byli w czasie wojny. A na naszych obszarach przeciwko, no, w końcu dość sprawnej Armii Czerwonej i dywizjom NKWD jeszcze mniej. Czyli można przypuścić, (…) że to nie był pobyt na wakacjach w jakimś pensjonacie, tylko że ja się ocierałem o najstraszliwsze rzeczy, które człowiek może zobaczyć i przeżyć. Dopiero po kilku dniach, sprowokowany informacją, że dawny dowódca, Ryszard Kiersnowski, dość nieprzychylnie przedstawił go w swojej książce Tam i wtedy, powraca do partyzanckiej przeszłości na Wileńszczyźnie. Poznajemy więc historię plutonu, który uratował się z rozbitej przez NKWD Szóstej Brygady, tzw. Oszmiańskiej. Opowieści dotyczące działań partyzanckich należą do najbardziej wstrząsających fragmentów W pośpiechu. Choć autor mówi o nich bez patosu, pod chropowatą narracją wyczuwamy dramat człowieka, który w świadomości powraca do innej czasoprzestrzeni. Oddaje zarazem hołd swojej generacji i dowódcom, dzięki którym przeżył. Kiersnowski miał wtedy, podobnie jak Konwicki, osiemnaście lat: Odznaczał się, jak my wszyscy, to pokolenie, takim romantycznym patriotyzmem, oddaniem tak zwanej sprawie i muszę powiedzieć, że on dowodził – już w bardzo ciężkich warunkach – wzorowo. (…) w końcu umożliwił nam i sobie przedostanie się na fałszywych papierach do kraju. Z czułością Konwicki wspomina łączniczki, a wśród nich Mewę, której także zawdzięcza ocalenie. Jednocześnie, mówiąc o wpływie tamtych przeżyć na swoje życie, porusza kwestię bardzo delikatną, związaną z wojenną codziennością: Strzelałem jak wszyscy. Miałem jednak wątpliwości o decydowaniu o życiu lub śmierci konkretnego człowieka stojącego metr ode mnie.
Wokół wątku partyzanckiego osnuta zastała fabuła napisanej w kilka lat po wojnie powieści Rojsty, której bohater, podobnie jak autor, nosił pseudonim Żubr. Wiele osób, w tym profesor Kiersnowski, sprzeciwiało się deheroizacji obrazu oddziału partyzanckiego. W rozmowie z Kaniewskim Konwicki przedstawia owe doświadczenia w innej perspektywie, wyjaśniając, dlaczego przez lata o tym nie pisał: „Ja chciałem, ale nie umiałem”. Na koniec dodaje: Młodzi polscy inteligenci biorący udział w tej wojnie byli w porządku. Tylko historia była nie w porządku. Ukazując panoramę duchowości czasów pożogi, Konwicki przechodzi do trudnych wyborów powojennych, kiedy po przyjeździe do Polski przyłączył się do „pryszczatych”. Przypomnijmy, że ostry rozrachunek z tym okresem pisarz przeprowadził w Kalendarzu i klepsydrze oraz w Pół wieku czyśćca Stanisława Beresia. Tym razem także mówi wprost: Ja przyjechałem z jakimś młodzieńczym zamiarem kontynuowania naszej walki o jakąś wolność, ale na każdym metrze spotykałem się z innym życiem: nie z życiem Puszczy Rudnickiej i nie czających się wszędzie oddziałów NKWD, tylko ludzi, którzy strasznie smakowali życie po wojnie. Straszny ruch: handel, bieganie, szaber, szukanie bliskich, krewnych – tak że tej chęci do tak zwanej walki ubywało, a przybywało chęci zagospodarowania się w tym życiu powstającym po długim stanie okupacyjnym. Konwicki przyznaje, że z pewnymi wahaniami postawił na socjalizm, którego zresztą później, gdy przeżył rozczarowanie i został wyrzucony z partii, nigdy nie krytykował en bloc. Natomiast okres mariażu z PRL-em wykształcił w nim awersję do angażowania się w politykę, dlatego np. nie należał do „Solidarności”, choć wspierał opozycję. Zresztą w 1977 roku opublikował w podziemnym wydawnictwie NOWA Kompleks polski, a w drugim obiegu ukazały się Mała apokalipsa, Wschody i zachody księżyca oraz Rzeka podziemna. Nie podpisywał także listów protestacyjnych ideologiczno-politycznych, tylko te o charakterze humanitarnym, na przykład do radzieckiej elity intelektualnej w sprawie ujawnienia prawdy o Katyniu.
Wydaje się, że osiemdziesięciopięcioletni samotnik ma dość pseudo-lustracyjnych zarzutów i moralizatorskiego oceniania wydarzeń z jego przeszłości. Niechęć do tego typu postaw wyrażał w rozmowach wiele razy – szczególnie drażnią go kategoryczne osądy ludzi urodzonych wiele lat później, pozbawionych pełnej wiedzy o tamtych czasach i niemających podobnych doświadczeń. Człowiekiem, któremu przyznawał pełne prawo do moralizowania, był poznany w kawiarni Czytelnika Kazimierz Moczarski, prześladowany i torturowany w okresie stalinowskim, lecz potrafiący po latach zachować powściągliwość. Twórca z przekąsem puentuje też nieprzyjazne sobie opinie: Na starość zrozumiałem, że w którymś momencie życia – już po upływie dużego kawałka życia – znalazłem autorytet moralny dla siebie. Tym autorytetem moralnym był niejaki pan Tadeusz Konwicki. Z drugiej zaś strony znajdujemy w książce wiele wypowiedzi nasyconych filozoficzną autoironią, wynikającą w dużej mierze z lektury tekstów popularnonaukowych, zwłaszcza prac profesora Ryszkiewicza, gdyż autor Małej apokalipsy po latach porzucił czytanie beletrystyki. Z upodobaniem zaznacza, że „jest tylko przechodniem”, a jego los wpisuje się w dzieje wielomiliardowej populacji na tej niewielkiej i niepewnej swej przyszłości planecie, wstrząsanej ciągłymi kataklizmami. Działaniom człowieka przypisuje motywacje dość prymitywne: chęć przebicia się, pieniędzy, zrealizowania erotycznego czy mordowania, które w dziejach ludzkości ciągle się powtarza. Nauka jest zaś bardziej potrzebna od sztuki, gdyż przynosi wszystkim wymierne korzyści. Choć w pewnym momencie autor traktuje sztukę jako efekt funkcjonowania gruczołów estetycznych, w innym miejscu, zgodnie z zasadą „tak mówię, a jednocześnie sam sobie zaprzeczam”, wprowadza perspektywę metafizyczną: Sztuka (…) ma sporo cech podobnych do religii. Ja nie mówię, do której – do wszystkich religii. Religia jest też rodzajem tęsknoty do Nieznanego. Tak samo sztuka usiłuje wobec duchowego wszechświata człowieka, który wymyka się racjonalizacji.
Odblask metafizyki pojawia się także w trakcie rozmowy poświęconej zmarłej żonie, plastyczce Danucie Konwickiej. Pisarz opowiada o niej z dyskretną czułością, kreśląc zarazem swój ideał kobiecości: Ona stanowiła przez swój charakter pewien fundament naszego istnienia, naszego funkcjonowania. (…) w podświadomości mojej Danka była jakimś psychologicznym, nieładnie to słowo brzmi, nakłanianiem mnie do tego, żeby coś robić. To może nie jest przypadek, że jak Danka umarła, to mi się odechciało pisać. Konwicki wspomina też wydarzenie niemożliwe do wytłumaczenia w kategoriach rozumowych: w rocznicę dotknięcia żony paraliżem spadł jego portret, który kiedyś namalowała. Konwicki zakłada, że może to znak, iż po śmierci jest coś więcej niż czarna dziura.
To tylko niektóre tematy poruszone w tej frapującej książce, pozwalającej czytelnikowi obcować z wielką osobowością. Na zakończenie należy wspomnieć o jeszcze jednym walorze publikacji: zaprojektowanej przez Agnieszkę Pasierską okładce, która – utrzymana w szarawym błękicie i stłumionej czerni – przedstawia zrywające się do lotu gawrony i przypomina kadry z filmu Lawa. Jednocześnie koresponduje ona z intymnym portretem Tadeusza Konwickiego – człowieka mądrego, doświadczonego przez życie, który ma współczesnym tak wiele do przekazania.

______________________________

Tadeusz Konwicki: W pośpiechu. Czarne, Wołowiec 2011, ss. 305.