Robienie poezji z niczego
Jeżeli ktoś przeczyta pierwszy, ostatni i jeszcze kilka podobnych wierszy ze środka, to ma prawo tak pomyśleć, skoro czyta książki nieuważnie. Zbiór Piotra Sommera pt. Dni i noce rozpoczyna utwór Zaniedbanie, mówiący o tym, że pewien dzień szybko znika ze świadomości i kalendarza, a gdy nagle go sobie przypominamy, to on wówczas „odrasta”. Zamykający tom wiersz traktuje o tym, że śnieg padał rano i towarzyszył działaniom oraz obserwacjom bohatera, po czym padał również po południu. Rozumiem, że głębia tych pierwszych z brzegu przeżyć i obserwacji może nie satysfakcjonować części czytelników. Poleciłbym im zaznajomienie się z pozostałymi utworami, których lektura uświadamia, że poetyka chaosu i pozoru, owo robienie poezji z niczego, ma swoją rację, a w tym wykonaniu ponadto urok, wdzięk i coś jeszcze. Do tego „coś jeszcze” mam nadzieję zbliżyć się w recenzji.
Nowy tom Piotra Sommera wykluwał się długo i z wierszy wynika, że wykluwał się z wahaniem. Wahanie dotyczyło tego, czy w ogóle warto otwierać usta i formować przemyślenia w wersy. Wahanie dotyczyło również tego, czy możliwe jest wyprowadzenie sensownej opowieści o przeżytej przez bohatera śmierci matki. To jest najbardziej przejmujący nurt przepływających obrazów – łobuzerstwo i kapryśność języka zatrzymują się nad tym problemem, zawieszają się, zastygają na moment. To jest ból, którego nie da się zagadać i tutaj żadne wiersze nie pomogą. Otrzymujemy ten ból i nie bardzo wiemy, co z nim robić. Tym bardziej że tuż obok jest śmiech, drwina, figlarność, ironia. Ja go (mówię o bólu) zneutralizowałem czymś bardzo osobistym. Śmiercią brata. To znaczy na obrazy umierania, a potem zanikania matki bohatera nakładałem sobie równolegle trwające umieranie, a potem znikanie z ulic miasteczka, z codzienności i w końcu ze świadomości mojego najstarszego brata (notabene właśnie z rocznika Piotra Sommera). Podobnie jak podmiot tych wierszy nie umiałem pogodzić się z zaistniałym faktem, próbowałem odwrócić bieg rzeczy i jeszcze bardzo długo „po” rozmawiałem z bratem, zdając mu relacje z przebiegu „ciągu dalszego”, odtwarzając kolejność i smak tych dni i nocy już bez niego (a jednak z nim). Chwilami tak zachowuje się bohater utworów, podsłuchuje i podgląda dla matki, informując ją na przykład, że „oczywiście dalej ćwierkają ptaki, i to jak!”. Innym razem to ja sam zachowuję się jak ktoś „bezmyślnie najmłodszy” z wiersza Ulubione kawałki i noszę, rozpamiętując w sobie i tekście, wspomnienia chwil z udziałem zmarłych. Warto rejestrować drobiazgi, warto ćwiczyć pamięć, bo nasza prywatna historia nie składa się z uroczyście ważnych dat, lecz z nieważnych i banalnych chwil, scen, sytuacji. Ich waga rośnie wraz z trwaniem i zbliżaniem się do własnej śmierci.
Rzecz jasna, że można sucho i na trzeźwo tylko odnotować rozproszone ślady, te kilka wierszy o odchodzeniu matki i pustce po niej, lecz można również to przeżyć. Wówczas zobaczymy Sommera serdecznego i rozpaczającego, a nie tylko – jak niektórzy chcą – zimnego ironistę, oddającego się słownym grom. Tu nie chodziło o napisanie cyklu trenów po śmierci matki, lecz o zobrazowanie rozpadającego się świata i rozpadającego się języka. Okazuje się, że pewne rzeczy można omówić, lecz nie da się ich wymówić. W każdym razie w tej poetyce „nie wprost” trudno o rozdzierające serce relacje bezpośrednie. Tworzy się więc kunsztowne strategie pośredniości. I to wtedy mówi się o niczym, o duperelach, drobiazgach codzienności, zagadując skrywaną istotę. A ta istota mimo to prześwituje i wzrusza, rośnie do czegoś najważniejszego / na świecie. Mnie bardzo wzruszyła. W ogóle ten tom obszedł mnie jak mało który wcześniejszy zbiór autora Piosenki pasterskiej. Między innymi dlatego, że niby to rzeczowy i oschły, zrobiony z niczego, w istocie jest wzruszający i ufundowany na solidnym, emocjonalnym „czymś”.
Być może tym czymś jest „śmiertelność”, szybkie obumieranie nocy i dni. Dlatego nie dziwmy się pierwszemu wierszowi, nie dziwmy się ostatniemu. One zapisują triumf zatrzymania dnia. Ten chudy i długi czwartek, dawno odcięty z kalendarza, nagle powraca – tylko ludzka pamięć zdolna jest zatrzymać czas, a pamięć poety robi to w dwójnasób. Ten oblepiony gęstym śniegiem jeden dzień w Zakopanem też został w taki sam sposób ocalony. Śmiertelność jest do chwilowego zatrzymania. Dzieje się tak wówczas, gdy naprzeciw kalendarzy wyruszają notatniki poetów i spotykają się gdzieś pośrodku. Z drugiej strony ta książka jest wyrazem bezsiły, bo tak naprawdę śmiertelności powstrzymać się nie da. Kolejni bliżsi i dalsi odchodzą, a nam trudno o właściwą orientację w podziurawionej przestrzeni. Z jako takiej całości robi się zaludniona wspomnieniami pustka. Z jako takiej ciągłości robi się chaotycznie sklejana przez pamięć, pokawałkowana historyjka. To wszystko jak w soczewce skupia się w liryku prozą zatytułowanym Nic się nie stało. Ważne w nim jest oświadczenie, że „wszystko się ułoży”, chociaż poprzedzający je ciąg wspomnień, momentalnych obrazków z historii rodziny nie bardzo chce się ułożyć, jest kapryśny i rzuca dwuznaczne światło na to „nic”, które się nie stało. Bo dzieje się nic – to pierwsza myśl, a więc obserwujemy i zapisujemy postępy nicości. Druga myśl natomiast chorobliwie czepia się konsolacji – spokojnie, nic się nie stało, do spełnienia życzeń nicości jednak nie doszło. Oczywiście, frazeologizm „nic się nie stało” w potocznym sensie informuje o uchyleniu wyroku, jest westchnieniem ulgi. U Sommera frazeologizmy nabierają rumieńców, egzystując obok potocznych wykładni, stają się nosicielami nowych, głębszych, już poetyckich sensów. Jest w tym zaufanie do języka i jednocześnie nieufność. W Dniach i nocach tę nieufność pogłębia właśnie śmiertelność, bowiem w niektórych fragmentach owa nadzwyczajna sprawność języka, grającego wszelkimi odcieniami frazeologizmów, przenicowywana jest przez pustkę, brak, dojmujące poczucie słabnięcia więzi ze światem, tak jakby kolejni zmarli zabierali coś ze sobą, kawałek naszego istnienia, siły trwania i siły języka. Na tym tle oświadczenie: Nic się nie stało, wszystko się ułoży, nie brzmi tak chwacko i wydaje się być tylko cicho wyszeptaną pociechą.
Ważny trop poświadczający istotność „śmiertelnego” wątku wiedzie w stronę wiersza tytułowego, uzmysławiającego kruchość bycia, a szczególnie bycia z kimś. Monolog bohatera, jego żywa mowa, zasadza się na rozpatrywaniu różnicy między liczbą pojedynczą a liczbą mnogą. Odruchowe mówienie w liczbie mnogiej („Jedziemy odwiedzić Staśków”) budzi w pewnym momencie konsternację, a w przestrzeni namysłu pojawia się zagadkowe „jedno czułe miejsce”. Mowa jest o zabezpieczaniu się, o uzupełnianiu się i dwojeniu, gdyż chcieć coś robić / w pojedynkę, to jednak cienko brzmi / a nawet znaczy. Coś wydarzyło się w historii osobistej bohatera, coś rzuciło na jego kalendarz cień, złowrogo urosło „u boku dni”. To coś boli i z trudem daje się objąć mianem czułego miejsca. Z tą trudną chwilą wiąże się sugestia niewygodnego bycia w pojedynkę, przykrego dla kogoś, kto przywykł do bycia razem. Bycie z kimś brzmi i znaczy o wiele właściwiej niż bycie z samym sobą. I jak to u Sommera, kwestia „bolesności” (tak jak wcześniej „śmiertelności”) rozmyta jest czy przesłonięta sprytnym retorycznym gestem, dowcipną dywagacją o bezkarnym pomniejszaniu / odległości między brzmieniem a znaczeniem. To nie znaczy, że czytelnik nie ma praw do wczuwania się w bolesność, że nie może wietrzyć uwierania i rozpaczy czy też zastanawiać się, z czym tak naprawdę ma do czynienia. Przychodzi na myśl formuła „śmiechu przez łzy”. I ona rzeczywiście w wielu fragmentach tej książki odzywa się często – przeżyciu towarzyszy ironiczna przesłona, a bólowi maska, zaś rozpacz boryka się z własnym kamuflażem. Nie poczytuję tego za wadę, wręcz przeciwnie, odbieram jako wyrafinowany znak firmowy, element wzbogacający nastrój i tonację, brzmienie i znaczenie.
Tak więc „robienie poezji z niczego” okazuje się tylko pozorem, zaproszeniem do gry, strategią paradoksalnego porozumiewania się z czytelnikiem. Książka Sommera nie nadaje się do łatwego przełknięcia i ostentacyjnego skwitowania. Proces lektury powinien otaczać ją i toczyć się bez przerwy. Po kolejnych okrążeniach czytelnik długodystansowiec odkrywa następne sensy. Czy jest kres tego dościgania i dochodzenia? Nie wydaje mi się. Pisząc o końcu, zamknięciu i śmierci, Piotr Sommer stworzył dzieło otwarte. Otwarte na życie i jego nieustanne dopowiedzenia.
Piotr Sommer: Dni i noce. Biuro Literackie, Wrocław 2009, ss. 92.