Zabawa w chowanego
Jeżeli dojrzały, uznany poeta wydaje pierwszą książkę prozatorską, to prawdopopobnie jest po temu jakiś powód. Pokusa i ryzyko kolejnego debiutu wtedy, gdy ma się już niemało do stracenia, dodają smaku takiemu przedsięwzięciu. Spróbować czegoś nowego czy wydobyć z ukrycia to, co nawarstwiało się latami, zatrzymane przed progiem wypowiedzenia? Autor Życia, a zwłaszcza śmierci Angeliki de Sancé próbuje rzecz objaśniać, odgaduje pytania czytelników, wychodzi naprzeciw odbiorczej ciekawości, a może mimowolnie przyznaje się do tego, że czuje potrzebę uzasadnienia swoich działań: To ja napisałem tę książkę. Napisałem ją prozą, ponieważ to proza jest językiem, jaki przystoi literaturze faktu. Pisałem ją na drzewie. Pisałem ją w pociągach. Pisałem ją przy ognisku. Pisałem przy biurku. W końcu napisałem.
Objaśnienia Jacka Podsiadły zdają się trafiać w sedno. Literatura drogi i zasiedzenia, kontaktów z naturą i cywilizacyjnych ułatwień, świadectwo społecznych więzów i dowody samotności to w tym wypadku efekty owego długiego pisania. Proza wymaga przecież czasu, całkiem odmiennie niż nagły błysk poetyckiej inwencji, a podjęcie długiej formy wiąże się raczej z obietnicą różnorodności niż esencjonalnych ujęć. Prawda prozy, jakże inaczej od prawdy liryki, zbliża się chętniej do faktów, mniej czuła bywa na pokusy myślowej kondensacji. Być może z tego powodu zasadniczą figurą nowej książki Podsiadły będzie swoiście rozumiana naoczność i programowa faktyczność. Ta książka traktuje wyłącznie o rzeczach widzialnych – przekonuje autor, a jego przenikliwe oko, nieco demonicznie wybłyszczone, nie bez przyczyny spogląda na nas z fotografii na pierwszej stronie okładki. „To ja napisałem tę książkę” – rzucone w twarz niedowiarkom – w sposób absolutnie niepodważalny podkreśla w niej obecność i wagę silnego podmiotu. To ja napisałem, to ja tak patrzę i tak doświadczam świata. Podmiotowa ekspresja określa charakter książki. Ta swoista „literatura faktu” to nic innego jak powrót autora – demonstracyjny, spektakularny i przewrotny.
„W życia wędrówce, na połowie czasu” – w biografii artysty oznacza moment ważny i niebezpieczny. Nietrudno wtedy, jak wiadomo, zgubić się w lesie własnego losu, łatwo przeoczyć, że to czas najwyższy, jeśli nie ostatni, by rozpocząć w końcu świadomą wędrówkę, pokusić się o daremny w gruncie rzeczy wysiłek uporządkowania świata. Sądzę, że na książkę Jacka Podsiadły warto spojrzeć w takim właśnie kontekście, chociaż z całą pewnością mamy tu do czynienia z zamierzeniem całkowicie niejednoznacznym. Mozaika luźno powiązanych fragmentów, oferta różnorodności, labirynt żartu, wygłupu, dezynwoltury i nieujarzmionej fantazji nakazuje oczekiwać wszakże porządku w innym wymiarze, instynktownie wymusza na czytelniku poszukiwanie sensu. Spoza postmodernistycznej zabawy, kulturowych gierek dopuszczających krzyżowanie się dowolnych stylów i opowieści, dla których najbardziej spektakularne jest bodaj spotkanie Anhellego i Angeliki de Sancé, bohaterki popularnego czterdzieści lat temu cyklu filmów przygodowo-romansowych, zdaje się przeświecać swoisty projekt książki tożsamościowej. Życie, a zwłaszcza śmierć Angeliki de Sancé to w moim przekonaniu tekst co najmniej podwójny, konsekwentna zabawa w chowanego. Na jednym poziomie pozostajemy w kręgu intertekstualnych napięć i ich nieoczekiwanych możliwości, uczestniczymy w lekkiej, choć niepozbawionej ostentacji żonglerce kulturowymi odniesieniami tam, gdzie podział na sferę wysoką i masową dawno utracił już jakiekolwiek znaczenie, dajemy się ponieść żywiołowi pastiszu, parodii i eklektycznych dowolności, które zdają się dryfować w stronę płynnych granic sensu i nonsensu. Na tej płaszczyźnie ani przez moment nie wątpimy w trafność autorskiej deklaracji: Znam całą tę kulturę jak woźnica końską dupę.
Ta zabawa ma wszakże swoją drugą stronę. Daje się bowiem czytać jako narracja tożsamościowa, zbieranie danych, poszlak, a może i dowodów służących rozwiązaniu zagadki Sfinksa, bez ustanku powtarzającego niebezpieczne pytanie: kto to jest, kto za tym wszystkim stoi? Postmodernistyczny eklektyzm to, jak sądzę, tylko pozór, kryjący mocny modernistyczny podmiot, wokół którego kręci się cała ta różnorodna, wieloaspektowa mozaika. W gruncie rzeczy mamy tu do czynienia z portretem artysty w czasach biograficznego przełomu, segmenty książki tworzą fragmenty jego fantazmatycznej autobiografii. To w tym kontekście możliwe jest spotkanie postaci rzeczywistych, czasem wymienionych nawet z nazwiska, osób reprezentujących życie literackie i tych, które odegrały jakąś rolę w życiu poety, z postaciami fikcyjnymi, których udział w życiu wyobraźni jest przecież równie realny. Okruchy zdarzeń biograficznych i obejrzane filmy, poddane działaniu reguł właściwych dla funkcjonowania rzeczywistości fantazmatycznej, w równym stopniu budują opowieść o bohaterze książki, który co rusz przyznaje się do bliskich związków z jej autorem. Realność miesza się tu z fantazją, zapiski z faktycznie mających miejsce podróży ze snuciem fabuł nieprawdopodobnych i niemożliwych, rozwijanych na kanwie wątków pochwyconych z filmów czy książek. Zabawa ta nie jest wszakże niewinna. Książka Podsiadły tylko na jednym planie realizuje model literatury ludycznej, i czyni to lekko, dowcipnie, na ogół z wdziękiem, zawsze z bezbłędną świadomością języka. Plan drugi, na którym trwają poszukiwania tożsamościowe, kładzie się cieniem na niezobowiązującym, nienawykłym do zdroworozsądkowych ograniczeń tonie prześmiewczych sztuczek. I ta podwójność w nowej książce niegdysiejszego poety „bruLionu” podoba mi się najbardziej. W równym stopniu wierzę w deklarację autora: Do jej napisania skłoniła mnie rozpacz, prędką refutację tego wyznania: Żartowałem z tą rozpaczą, jak i przekonuje mnie dewiza: Człowiek rozpaczałby przez całe życie, ale na szczęście czasem musi pograć w piłkę.
Rozpacz i żart, smutek i gra, dyrektywa: Bo trzeba coś czuć, za wszelką cenę, i ucieczka od czucia – te bieguny wytyczają obszar szczególnej zabawy w chowanego. Strategia odsłaniania i zasłaniania, a także cudowny ładunek autodemaskacji i autoironii określają charakterystyczny sposób istnienia podmiotu i głównego bohatera książki. Obecność w tytule Angeliki de Sancé jest przecież także rodzajem zasłony, zaproszeniem do gry w ujawnione i ukryte. Życie, a zwłaszcza śmierć… zapowiada realizowaną tu konsekwentnie taktykę autozaprzeczeń. Życie czy śmierć, wzruszenie czy żart, rzeczywistość czy fantazja, poeta w trudnym wieku czy piękna Angelika, znajomi autora czy bohaterowie westernów – kto wygra w zawodach o czytelniczą uwagę i o co tu właściwie chodzi?
Nieprzerwane krzyżowanie się planów zachodzi lekko, bez wysiłku, bez ograniczeń. Prawie pozwalam się unieść żywiołowi niezobowiązującej zabawy. A jednak myśl o podmiocie tego literackiego przedsięwzięcia nie opuszcza mnie ani na chwilę. Tytułowa bohaterka z wdziękiem zasłania właściwego bohatera książki, ale także ona, mająca zapewne słodką twarz i kształty Michéle Mercier, uchyla przed czytelnikiem drzwi do fantazmatycznego życia mężczyzny, który nie przestał być chłopcem. Fantazje o romansach Angeliki są konsekwencją doprowadzenia poza granice absurdu założeń popularnego swego czasu filmowego cyklu, ale także symbolicznym spełnieniem chłopięcych marzeń o nieosiągalnym kobiecym ideale, gdy u boku pięknej markizy pojawia się rozpaczliwie zakochany w niej pajączek Olgierd Jelitko. Są wreszcie swoistą zemstą na niej, gdy projektują groteskową starość bohaterki i drwią z jej ostatecznego wyzwolenia przez czas.
Dla bohatera, którego wiek, bliski wiekowi autora, określić należałoby jako średni, czas – co w żadnym stopniu nie zaskakuje – jest doświadczeniem najogólniej rzecz ujmując problematycznym. Fantazje rodzą się gdzieś u jego źródeł: To długa historia. Można ją zacząć od miejsca, w którym czas nie jest jeszcze bezduszną, gotową na wszystko otchłanią, ale swojskim, niemal posłusznym naszej woli uporządkowaniem zdarzeń i ich następstw. Niegdysiejsza poczciwość czasu i jego straszliwa otchłań, szczególnie dotkliwa dla wampirów, to dwa podstawowe wymiary, które przywołuje Podsiadło. Jest to o tyle istotne, że bohater pozostaje rozpostarty pomiędzy ową mityczną szczęśliwością wiecznego chłopca, gotowego ciągle bawić się w Indian, a dekadencką świadomością schyłku, przesytu i ciężaru czasu.
Winneratu, kontaminacja Winnetou i Nosferatu, to imię oznaczające świadomą niezgodę na temporalny porządek ludzkiego życia, jest wskaźnikiem niechybnego zagubienia w czasie. Zatem z jednej strony otwartość na zabawę, wolność od społecznych zobowiązań, wszak „robota to głupota”, pragnienie przygody i gotowość zmian, a ze strony drugiej ostrzegawcze sygnały bezwzględności kalendarza i odkładających się w ciele nieodwracalnych ograniczeń: teraz nadajemy się tylko do jednoboistów. Bój to jest nasz ostatni, jak mówi poeta.
Oto Piotruś Pan w pułapce rozgrywki finalnej. Wciąż szukający swego imienia, ponawiający pytania o własną tożsamość bohater książki jawi nam się w różnych przebraniach i wersjach. Jako „pisarz w gruncie rzeczy z prowincji”, który „przy każdej okazji turla się z leszczynowej górki”, i jako żyjący drobiazg – pająk Olgierd Jelitko w szaleństwie swoich romansowych przygód; jako nienawykły do luksusu podróżnik do krain nieodległych, lecz nieczęsto odwiedzanych, i jako upiorny graf zawieszony w czasie, bliższy filmowym wersjom Herzoga i Coppoli niż literackiemu pierwowzorowi. Zresztą realistycznych i fantazmatycznych masek podmiotu napotkamy znacznie więcej, jeśli tylko przyjmiemy możliwość lektury książki jako szczególnej gry tożsamościowej. Bohater czuje się w tym zakresie niepewnie, dość symptomatycznie przywołuje postacie najbliższych krewnych w linii męskiej, dzięki czemu możliwe okaże się choć prowizoryczne osadzenie siebie w czasie. Za sprawą ojca, uczestnika męskiej rozmowy o tym, „czy miało mnie nie być”, wywołanej przez dręczące pragnienie, by „wiedzieć wszystko o sobie”, ma miejsce „dotknięcie” przeszłości, do której ów ojciec, dość niekonwencjonalnie pożegnany w scenie pogrzebu, nieodwołalnie już przynależy. Syn zaś, naturalnym porządkiem rzeczy, zgodnie z przyjętym indiańskim imieniem Pięć Szybkich Żyraf, zdaje się umykać w nieznaną już bohaterowi przyszłość.
Nie wiem, jak zastawić pułapkę na samego siebie. A jednak łatwość, z jaką rozwiązuje się niektóre zagadki, irytuje mnie. A jednak wolałbym, żeby pozostały mroczne. Albo żeby były choć trochę złożone. Tożsamościowy projekt, zapisany w pozornie ludycznej książce Podsiadły, nie osiąga ani nie zamierza osiągnąć żadnej jasności. Pozostaje w sferze pytań, niedopowiedzeń, niepokoju. Podmiot-bohater wciąga nas w grę, żongluje prawdą (cóż to jest prawda?) i zmyśleniem, bawi się z nami w chowanego, nieustannie jednak skupiając na sobie uwagę. Fragmenty fantazmatycznej autobiografii? Portret artysty w trudnym czasie życiowego przełomu? Opowieść o mężczyźnie w drodze? Ależ tak!
Podczas lektury książki Podsiadły warto mieć w pamięci jej motto, zaczerpnięte z klasycznej pracy Gerardusa van der Leeuwa. Sugeruje ono istnienie analogii między mężczyzną a bogiem, językiem a religią: W językach pierwotnych mężczyzna, który przychodzi, jest innym mężczyzną niż ten, który odchodzi. W pierwotnych religiach bóg, który przychodzi, jest innym bogiem niż ten, który odchodzi. Przytoczona myśl nieoczekiwanie nadaje niezobowiązująco snutym opowieściom oświetlenie niemal mityczne, a obecna w książce na różnych poziomach figura podróży w sensie przestrzennym, egzystencjalnym czy wyobraźniowym okazuje się dla niej absolutnie kluczowa. Zgodnie z intencją autora objaśnienie zagadki bohatera nie jest zatem możliwe także dlatego, że jest on nieustannie w drodze, istnieje w procesie, podlega zmianie i jedynie momentalność następujących po sobie przeżyć zaświadcza o ciągle budującej się w nim inności.
Nie dajmy się jednak zwieść kategorycznej powadze tej wykładni. To tylko jedna strona medalu. Postępująca przemiana bohatera jest właściwie tylko założeniem mitycznej opowieści, wzorcowym projektem, zaś on sam wymyka się nam dzięki wielu strategiom defensywnym, poprzez ironiczne grymasy i ucieczki od samego siebie. To nie heros przecież, lecz mimo postępujących lat – wieczny chłopiec. Strzepujesz popiół z papierosa do cukierniczki? Szepczesz imię kuzyneczki spółkując z żoną? Zdarza ci się wyjść na spacer z psem bez psa? Zacznij liczyć strzały w westernach – ta recepta na smutek rośnie w zakończeniu Życia, a nawet śmierci Angeliki de Sancé do rozmiarów niemal gargantuicznych. Skoro ze smutku można stać się głuchym jak pień, niemym jak film i głuchym jak nabój, pozostaje przed nim ucieczka. Zamiast uporządkowania świata – wielka inwentaryzacja celnych i niecelnych strzałów oddanych w westernach, niepostrzeżenie uzupełniana równie drobiazgowym katalogiem pocałunków, które miały w nich miejsce, a które – jak chciałby wierzyć podmiot książki – zawsze są celne.
Książka Jacka Podsiadły konsekwentnie wymyka się jednoznacznym klasyfikacjom. Rozpostarta pomiędzy poszukiwaniem sensu a dyspozycją do wyobraźniowej zabawy, tożsamościowym niepokojem i ucieczką przed nim w znieczulającą powtarzalność westernowych scen, nieustannie zmienia rejestry i krzyżuje plany. Życie czy życie na niby? Czy rzeczywiście jest między nimi aż tak istotna różnica? Prawda i zmyślenie, smutek i drwina, powaga i wygłup starannie ze sobą zmieszane w żaden sposób nie poddają się próbom porządku. Pozostaje jego monstrualna parodia, paranoiczna skrupulatność w liczeniu filmowych strzałów i pocałunków, arytmetyka westernu. Bo właściwie czemu sprostać zdoła literatura, skoro i tak wiadomo, że z rozpaczy to można by coś napisać, gdyby nie była niemą rozpaczą… Życie, a zwłaszcza samobójcza śmierć Richarda Brautigana, bliskiego sercu Jacka Podsiadły autora Połowu pstrągów w Ameryce, i obecnego w jego książce po wielokroć Potwora profesora Hawkline’a, jest dla owego oddzielenia literatury od życia aż nadto wymownym przykładem.
Może zatem uwierzyć autorowi, gdy fakt istnienia języka wskazuje jako wystarczający powód napisania swej książki? Cudowna maszynka do snucia absurdalnie awanturniczych fabuł, niepewny sposób zaledwie ułamkowej rejestracji ulotnych zdarzeń i stanów, ślepe narzędzie do sporządzania nikomu niepotrzebnych katalogów – wszystkie te możliwości, jakie daje język, pozwalają na zabawę z życiem w chowanego, mają też – jak się zdaje – swój sens egzystencjalny. Tłumią smutek, oszukują pragnienia, zagadują śmierć. Ze śmiercią nie ma żartów, ale każdy żart na jej temat przedłuża życie o czas potrzebny do wypowiedzenia go – mruży do nas oko bohater-podmiot książki Podsiadły. Gadanie zamiast rozpaczy, opowieść przeciw śmierci, nieprzerwany potok słów… I gdy zaczynamy już wątpić, czy obłędny w swym zamyśle proceder katalogowania westernowych zdarzeń, który w zakończeniu książki narasta z siłą żywiołu, dokądkolwiek nas zaprowadzi, spod zalewu słów wyłania się zaskakująco trzeźwa, pełna życiowej mądrości pointa: Za dużo strzelania. Za mało celowania. Jak w westernie. Jak w literaturze. Jak w życiu.
Boski dar autoironii.
Jacek Podsiadło: Życie, a zwłaszcza śmierć Angeliki de Sancé. Wydawnictwo Znak, Kraków 2008, ss. 334+2 nlb.