Ryszard Lenc. Charon z rozstaja dróg

Spis treści numeru 4/2006

Charon z rozstaja dróg

 

Śnieg sypał coraz gęstszy i gęstszy, białe strzępki już zaczynały czepiać się jeden drugiego i oblepiać szyby, ale nagle wiatr podniósł się od zboczy Góry (słychać go było, jak szpera, grzebie, plądruje na zapleczu), jednym ruchem odsunął wątłe zasłony, odsłaniając ażurowe lodowe firany, i uderzył z całej siły w okna, zaraz potem jeszcze mocniej w ciężkie drzwi, zły, że wpuszczają go tylnym wejściem (czy i to aby na pewno?), a nie od frontu, trzymają gdzieś w komorze i nie pozwalają sprawdzić, kto to dziś wieczorem stanął na rozstajach, kto kupuje w sklepiku starej Marty i co – cukier, sól, popołudniowy chleb czy flaszkę taniej gorzałki, i czemu tak późno, czemu nie wcześniej, za dnia; kto siedzi w sąsiedniej izbie, w gospodzie u Henryka, jej brata, suszy nogi przy kominku, co pije – piwo z sokiem korzennym czy grzane wino, i co zamówił do jedzenia, może zbójnicki placek, może kwaśnicę, a może nic, bo tylko rozgrzać się przyszedł i na jednego, solidnego wstąpił, i dlaczego właściwie nie został w domu w tę zimową styczniową zawieruchę? (bo teraz to już ani chybi zadymka będzie, a nawet zawieja, już on, wiatr, się o to postara).
Jakże go więc – u diabła, a kysz, a kysz – tutaj traktują, jego, wiernego, dobrego służkę Góry, który tu na rozstajach najważniejszy i donosi Jaśnie Pani o tym, kto wybiera się w dolinę lub jeszcze dalej i wyżej (swoich od obcych bez trudu odróżniając, rzecz jasna), który pracuje pilnie i razem z tym leniwym (niestety), wiecznie zmęczonym śniegiem albo obojętnym na wszystko, znudzonym (cóż począć), rozkapryszonym deszczem pilnuje mostu i drogi i przynajmniej przeszkadza jak może, jeśli już nijak nie poradzi śmiałka przestraszyć i odegnać. Swoich także czasem umęczy, nie można powiedzieć, że nie, ale ci już zwyczajni i z pokorą jego rządy przyjmują.
O, akurat ktoś wychylił głowę za drzwi, pewnie to Marta, która popatruje, czy stopnie przed domem nie są zbyt śliskie lub jakiś sopel nie zwisa spod okapu zbyt chybotliwie. Taak, nie pierwszy to raz przychodzi mu sprawdzać to i tamto; zwyczajna w sumie rzecz rozejrzeć się pod wieczór po okolicy, na przykład w gospodzie i w sklepie, jak tu mówią: kolonialnym (fakt, zaniedbał się ostatnio i już parę tygodni tutaj nie zaglądał), przy czym ważniejsza dla niego jest ta ni to gospoda, ni bar: „Przed Górą”, zwana też „Ostatnią Wieczerzą” (rozumie się – przed zagłębieniem się w dolinę), do której wchodzi się i od pola, i przechodząc przez sklep, a w której rządzi Henryk, sterując zza kontuaru niby z mostka rozważnie i pewnie niczym kapitan barki, co rzeką pływa. Można tu posłuchać, o czym sobie ludziska gadają, co na wątrobach siedzi, co w butach uwiera, czy na Górę zbytnio nie pomstują, że zbyt wielki ziąb przynosi albo za długo nad okolicą chmury czarne, kłębiaste przytrzymuje, można złapać trochę nowin ze świata. Można przywarować na chwilę jak pies podwórzowy, tuż przy podłodze, by ludziom chłód dokuczliwy poszedł po nogach (niech wiedzą, że się tu dostał, choć tak się bronili), potem rozejrzeć się czujnie po sklepie, obejrzeć po raz sto pięćdziesiąty i piąty wszystkie worki, woreczki, z cukrem, kaszą, jęczmienną, jaglaną i gryczaną, ryżem, białym i brązowym, ziemniakami, przyjrzeć się słojom, słoikom, słoiczkom z przyprawami, ogórkami, rodzynkami, suszonymi morelami, śliwkami i daktylami, landrynkami, pralinkami, cukierkami w papierkach, lizakami (ten słoik z czerwonymi słodkościami trzeba kapkę przesunąć, jego miejsce bardziej z prawej, tuż koło wgłębienia na Marty okulary), pomyszkować w skrzynkach i skrzyneczkach z łagodnymi, cichymi jabłkami słodkimi i krzykliwymi, rozgadanymi jabłkami kwaśnymi, a wszystkimi leżącymi równo w czystej i pachnącej słomie (tę słomę trzeba zburzyć, ale tylko po wierzchu, ot tak, dla hecy). Można tak patrzeć i patrzeć bez końca, zaglądać do szuflad, buszować po półkach, w proszkach, płynach, pastach, ołówkach i kredkach, potrząsać butelkami, buteleczkami i flakonikami, skakać między hakami z chudymi, podpartymi pod boki kiełbasami i skrępowanymi za nieposłuszeństwo tłustymi szynkami, mieszać w gazetach i kolorowych pismach, odwracać kartki grubego, poplamionego kajetu w twardych okładkach, w którym Marta zapisuje, co przywieziono, a co się sprzedało albo zepsuło, można nawet zakraść się do kieszeni jej półkożuszka, potem zakręcić koniuszek końskiego ogona jej bielejących już włosów, można… Ale, skoro już się wszystko widziało i nikogo tu nie ma (poza samotną Martą, tkwiącą smutnie za ladą), czas już odpłynąć w kierunku gospody, gdzie można rozplątać się, rozprostować, rozprężyć, owinąć sennie parę razy wokół komina, pociągając starego kocura za ogon, niechże się posunie, ba – rozmarzyć się i pomyśleć o ciepłym słońcu i jasnej polanie Mikołaja i Idy, z miękką, wysoką, falującą trawą i młodymi brzozami o liściach wiotkich i tak bojaźliwie drżących, że trzeba się przez nie przesuwać łagodnie i delikatnie. Cóż, nieźle jest też przefrunąć, przemknąć (byle prędko i ostrożnie) między żarzącymi się drewienkami kominka, w górę, w dół i znów w górę, uważając, żeby pan Henryk (nie wiadomo, co takiemu przyjdzie do głowy) nie przymknął akurat teraz szklanych drzwiczek i nie złapał w niewolę nędzną, z której tylko brudnym kominem droga na świat prowadzi.

Marta zamknęła szybko drzwi wejściowe; jakiż ten wiatr od Góry dziś przenikliwy, jaki dokuczliwy. Jakoś zimno się naraz zrobiło, choć po południu dobrze napalili, a i dom na zimę został solidnie opatrzony. Zabrała kasetkę z utargiem, zeszyt z zapiskami, przygasiła światło i poczłapała do brata. Nic już dziś nie sprzeda, kto by tam nos wysuwał na taką śnieżycę. Już po siódmej, ludziska w domach drzemią w fotelach i na kanapach, i udają, że nowiny w telewizji ich ciekawią. Lepiej więc posiedzi trochę z bratem i panem Piotrem, księgarzem, który sączy piwo przy barze, przepijając je małymi łyczkami mocnej orzechowej nalewki, jego ulubionej, po prawdzie dla niego tylko trzymanej, wypyta o nowiny w szkole panią dyrektor i tę drugą nauczycielkę (widać z wywiadówki niedawno wyszły i jeszcze im głowy parują, jak ta kawa w porcelanowych filiżankach, które Henryk postawił przed nimi na stole), a może przysunie krzesło do tych wesołych gości, dwóch pań i trzech panów, pewnie wczasowiczów z Hotelu nad Czarmą, którzy już drugą godzinę przy długim stole pod oknem posiadują i chyba nieźle zamawiają, bo brat co i raz polewa im do kieliszków, to białą, to kolorową, nawet drinki z palemkami robi i często podchodzi do kuchni, gdzie rewir ma Lucynka, ich gruba, wesoła kucharka, która jak żadna inna potrafi przygotować pieczonego oscypka z żurawiną, a nawet kociołek węgierski z kładzionymi kluseczkami, a która czasami zostaje na noc, gdy ostatni autobus już odejdzie i samej strach iść do wsi, ale o to Marta wcale nie jest zła, bo rozumie, że brat to jeszcze kawał chłopa, a noce teraz chłodne i samemu ckni się czasami. Jej też bywa niesporo, ale kto by tam… Ale – spojrzała na jeszcze jednego klienta – na pewno nie zagada do tego ponuraka, który patrzy tępo w ścianę i sączy piwo z butelki. Z butelki. To chyba fotograf z tej nowej gazety. Z butelki, mój ty Jezu.