Andrzej Goworski. Sowa

Spis treści numeru 4/2006

Sowa

 

Mała już nie wróci. Jej jasny warkocz zmienił się w szczeniaka, który dał nura pod łóżko.
Sen rozwiewał się powoli. Przebudzona leżała jeszcze chwilę i starała się przywołać poplątane wątki. Niestety. Ranek pełen był realności. Ptaki świergotały i chrobotały pazurkami po blasze na dachu. Słońce sięgało już prawie łóżka. Trzeba wstać. Dziś jest sobota i przyjdzie Januszewski – myślała kobieta.
Januszewski to prawdziwa bestia. Potrafi w ciągu jednego dnia zrąbać dużą topolę i spiłować ją na mniejsze kawałki. Sam jeden. Bierze za tę tytaniczną pracę pięćdziesiąt złotych. Ale musi zjeść obiad z kawą i setką wódki. Jego syn jest w Anglii. W opowieściach Januszewskiego zajmuje się samymi wzniosłymi zadaniami. Buduje mosty, konstruuje wieżowce i najważniejsze, ma podpisany trzyletni kontrakt na pracę. Bo wyrwać się z Bielska, pani kochana, to nie jest tak łatwo. Azaliż…
Kobieta zaparzyła kawę w filiżance, którą dostała na imieniny od córki:
„Nie przyjeżdżała już od dwóch miesięcy. Nie układa się jej z chłopakiem.”
– Dzień dobry pani – w otwartych drzwiach stał Januszewski.
– Dzień dobry. Wcześniej pan przyszedł.
– Sowę potrącił dziś samochodem.
– Co pan zrobił?
– Poszłem rano po auto i coś mi mówi: Januszewski, krew się dziś poleje. Taki głos w głowie. Ja nie bojaźliwy, moja stara to co innego. Ona to nawet mojego węża się boi.
– Panie Januszewski…
– Dopiero co, che che, słonko wzeszło, koło kościoła jechał, a tu mi jakby mały człowieczek na szybę wskoczył. Po heblach…
Do kuchni wszedł szary kot i ostrożnie stąpając minął kobietę i Januszewskiego i wskoczył na otwarte okno. Bo ptaszki, które ślizgały się na dachu, miały swoje miejsce spotkań w rosnącym tuż pod oknem krzaku jaśminu.
Oczy kobiety pytały.
– …po hamulcach. A to nie człowiek, pani Rychlewska, a sowa. Taaka wielka. Śmierć miała w oczach.
Wielka tajemnica. Gdy patrzę na tę postać kobiecą, prawie mogę powiedzieć mamo. Świadomie komplikuję zdarzenia i dodaję. Ten dystans pozwala mi w ogóle mówić. Jestem trochę bezradny wobec swojej przeszłości. Bywa, że nie jestem pewien, czy ona w ogóle jest. Ale poranek, który obudził Rychlewską, na pewno się zdarzył. Jest lato, dziewiętnaście stopni ciepła. Dochodzi siódma. I gdy myślę o innych postaciach, którym ten czas asystował, jak akuszerka, przy porannym budzeniu się do życia – boję się. To piękno jest nieludzkie i narzuca katorżniczy rygor.
Kobieta zaproponowała Januszewskiemu kawę. Poczęstowała go papierosem.
– Sowa siedziała musi u księdza na drzewach. Ja jechał, ona pomyślała: coś dużego biegnie i chciała pewnie z bliska zobaczyć, a ja ją zabił samochodem – mówił Januszewski słodząc kawę.
– A co pan z nią zrobił?
– Zabrał ze sobą.
– I gdzie jest teraz ta sowa?
– Mam ją w bagażniku.
– Tutaj?
– Taa, tutaj.
Ludzie, na których patrzyłem dłużej niż kilka minut, pozostaną we mnie na zawsze. Chciałbym o nich mówić tak, jak ich zapamiętałem, ale to niemożliwe. Ożywia ich i dynamizuje otoczka zdarzeń.
– Proszę mi ją pokazać.
– Pójdzie za mną – Januszewski odłożył łyżeczkę, którą mieszał kawę i wstał.
W bagażniku starego opla leżała sowa.
– Trzeba ją pochować.
– A ja chciał ją wypchać.
– Ja bym ją pochowała.
– A nie lepiej dać do kuśnierza, aby ją wypchał?
– Zrobi pan, jak pan uważa.
– Pochować w ziemi?
– Panie Januszewski, w końcu ogrodu, tam gdzie zakopaliśmy Aresa, należy ją pochować.
– Pani Rychlewska, a to nie grzech, bydlę w ziemi grzebać?
– Przecież to pan, panie Januszewski, zakopał Aresa.
– Pies to pies. To co innego. Takiego psa, jak ten pani, to rzadko się spotyka. Kiedy córka pani wyjechała, to on jak człowiek cierpiał.
– Ares był mądry.
Zapalono kolejnego papierosa. Mężczyzna nie mógł się zdecydować. Żal mu było rezygnować z ptaka.
Wzdłuż płotu po chodniku szła zgarbiona staruszka w letniej chusteczce na głowie. Starsze panie zakładają różne chusteczki w zależności od pogody i pory roku. Niezmienny jest tylko sposób wiązania – po wiejsku, z węzłem pod brodą.
– Chuj, nie postawię jej na szafie – powiedział Januszewski – pochowamy sowę koło psa. Ona też mądra była. Wiedziała, że u księdza dobrze mieszkać…
Czytam to i wiem, że nie tak należy pisać. Poranek jest piękny sam w sobie. Ja jednak potrzebuję dygresji, by się z jego urody wytłumaczyć.
– Pójdę po łopatę. A pan niech dobrze pozamyka drzwi i bagażnik, wczoraj ktoś Kotowiczom ukradł radio z samochodu.
Na schodkach przed domem usiadł drugi kot – czarny i gruby. Patrzył w niebo i mrużył oczy. Szary, kot przylepka, wystawił główkę przez uchylone drzwi.
– Pan weźmie sowę, prawda?
– Ja.
Januszewski wyciągnął z bagażnika zakrwawione, szare, jeszcze niezdrętwiałe ciało ptaka. Lewe skrzydło, nie podtrzymywane ludzką ręką, rozwinęło się jak wachlarz i dotknęło chodnika.
– Weźmie pani kluczyki, tu się zamyka.
– Tu?
– Tak, tu. Sprawdzi.
Koty usiadły obok siebie i patrzyły ze wzrastającym zaciekawieniem.
– I niech bramkę zamknie, żeby kto nie wszedł.
Trzask zamykanej furtki, jak pierwsze takty żałobnego marsza, dał znak do wyruszenia konduktu. Start.
Januszewski szedł przodem. Na rękach niósł sowę. Ptak długim skrzydłem rysował na żwirze alejki cienki szlaczek. Za mężczyzną podążała Rychlewska: szare oczy i jasna cera, sportowy podkoszulek, cienkie dresowe spodnie, krótkie, dawno niemalowane włosy. Oboje szli w milczeniu. Z tyłu, mocno mrużąc oczy, dreptały dwa futerka. I to wszystko pogrążone w świetle poranka.
Za rogiem domu żwirowa alejka zakręca prawie pod kątem prostym. Dwa metry – kolejny zakręt. Ostatni. Pozostały odcinek jest prosty, jak pod linijkę. Czterdzieści metrów między grządkami warzyw.
Kondukt dotarł do końca ogrodu i Januszewski położył sowę w paprociach koło ławeczki.
– Tutaj?
– Tutaj.
Mężczyzna zapalił papierosa, zaciągnął się i zaczął kopać dół. Nawet w okresie największej suszy w końcu ogrodu czuło się delikatną wilgoć i ziemia w tym miejscu była zawsze mokra.
Ostrze narzędzia tępo przesunęło się po chropowatej i twardej powierzchni. Januszewski zanurzając w ziemi szpadel wykopał kość:
– Świńska. Ares obok leży.
Jeszcze dwa razy po pięć i szpadel uderzył w zielone butelkowe szkło.
– Będzie.
Sowa wraz z muchą, która połasiła się na zakrzepłą na piersi ptaka krew, i przeciętym łopatą robakiem, spoczęła w ziemi. Mężczyzna przysypał zwłoki i uklepał na płasko małą górkę.
– Koniec. Weźmie szpadel.
Gdy ludzie odeszli, na grobie pojawiły się koty.

– Estero, Estero! Nie ma już chleba!
– Nie muszę jeść śniadania!
– Wiesz, co to są miazmaty?
Dziewczyna układała się właśnie w czwórkę – jedna noga wyprostowana a druga zgięta w kolanie. Robiła tak zawsze, gdy chciała szybko zasnąć.
– Miazmaty!
Była zupełnie naga. Prześcieradło, którym okrywano się w nocy, leżało koło otwartych na oścież drzwi balkonowych.
– Estero, miazmaty! Po chlebie pozostały tylko miazmaty!
– Romek, pośpię jeszcze trochę.
– Nie wolno długo spać w sobotę.
Chłopak przeszedł przez kuchnię i zatrzymał się w drzwiach pokoju.
– Jesteś bardzo ładna, ale nie jestem z tobą szczęśliwy tak do końca.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
– Wczoraj nie zrobiłaś tego, o co cię prosiłem. Bardzo mi na tym zależało.
– Spadaj.
– Ale powiedz, ile by cię to kosztowało – sprawić mi przyjemność.
– Jesteś nienormalny i zboczony.
– Nie jest ci ze mną dobrze w łóżku. Taka jest prawda.
– Spadaj. Sam nie wiesz, co mówisz.
– I przez to sąsiedzi nie szanują nowego lokatora. Chciałem tylko, żebyś trochę zatroszczyła się o mnie. Najbardziej zależy mi na Lotcie z Weimaru i na tym z dołu. Nie chcę przecież czegoś niewyobrażalnego. Nie musimy nawet kochać się. Po prostu wyjdź w nocy na balkon i powzdychaj parę minut. Mogłabyś też krzyknąć „Roman, jesteś najlepszy”. I tyle.
– „Parę minut”! Spierdalaj.
Chłopak patrzył na dziewczynę.
– To może opowiem ci mój sen.
– Daj mi jeszcze trochę pospać. Wtedy może i ja będę miała jakiś sen do opowiedzenia. I w ogóle jesteś świnia.
Słońce podniosło się już wysoko i cały pokój pełen był blasku. Stojące na stole butelki po winie zaświeciły na zielono. Chłopak miał wrażenie, że światło pachnie i wydaje dźwięki budzącej się ulicy.
Sobotni letni poranek w dużym mieście może być niesamowity. W szczególności dla kogoś, kto w nocy pił, później spał kilka godzin, a po przebudzeniu ma chwilę czasu na nicnierobienie. Miasto budzi się wolniej niż w pozostałe dni. I jeśli niebo nie jest zachmurzone, to ludzie czują atmosferę święta. Rytualnie przejeżdża samochód z wesołym kierowcą, rytualnie kobieta odsłania okno.
Romek położył się obok dziewczyny, ostrożnie – tak aby jej nie obudzić, i patrzył na jej ciało. Przez chwilę myślał jeszcze o słowach, które oboje powiedzieli, o chlebie i w końcu o niczym. Podniósł oczy i ponad jej plecami zobaczył drzwi balkonowe, dalej ścianę domu po drugiej stronie ulicy i drzewa.
– Zatem śniła mi się sowa – powiedział Romek szeptem – miała wystraszone oczy.
Ulicą przejechał samochód.