Łukasz Marcińczak. „Szpotawa panna” i napoleońskie komplikacje

Spis treści numeru 4/2006

„Szpotawa panna” i napoleońskie komplikacje

 

Pod auspicjami Napoleona zawsze rodziła się wyborna literatura. Czyż Tołstoj nie sięgnął wyżyn, pisząc Wojnę i pokój? Z pewnością bez Pustelni Parmeńskiej niepełny byłby Stendhal, a Spowiedź dziecięcia wieku gdyby nie powstała (a bez Napoleona powstać by nie mogła), pytalibyśmy: kim jest Alfred de Musset? Znane są to rzeczy także nad Wisłą i możemy się pokusić o przypuszczenie, że jeśli Kochanowski czy Rej nie pisali o Napoleonie, to nie czynili tego tylko dlatego, że Korsykanin za późno się urodził. Wielka to strata – nawiasem mówiąc – że Rej nie pozostawił napoleońskich figlików, a Kochanowski trenów napoleońskich. Ale już największy nasz epos Pan Tadeusz umieszczony został w epoce napoleońskiej – bo Mickiewicz urodził się w samą porę.

Tak się jakoś składało, że najważniejsze dzieła naszych wybitnych pisarzy – właściwie nie ma dowodu, że dlatego, ale nie ma też, że nie dlatego – zyskiwały na szczypcie napoleońskości. Pamiętniki Fredry (szczyt naszej memuarystyki) to wspaniały przyczynek do wojen napoleońskich, a największa rzecz Żeromskiego, Popioły, o tym samym. A najznakomitsze dzieło Prusa Lalka? – znajdujemy tam wyraźną obsesję na punkcie Napoleonka (czyli w gruncie rzeczy Napoleona). Cesarz zaciążył nad naszą literaturą na pewno bardziej niż nad historią, na której przecież zaważył również. Wydawało się, że źródło to wyschło bezpowrotnie. I że świetnie podsumował okres napoleoński w naszej literaturze Marian Brandys swym opus magnum, czyli symbolicznym Końcem świata szwoleżerów.

No i raptem pojawia się Warunek Eustachego Rylskiego – powieść z gruntu anachroniczna, z bohaterami jawnie Sienkiewiczowskimi. Andrzej Rangułt, pierwsza szabla Wielkiej Armii, a przy tym hulaka i awanturnik, przez kamratów spod ciemnej gwiazdy zwany Jędrusiem, to istny Kmicic. A do pary dany jest mu jeszcze istny Rzędzian – z chłopska zapobiegliwy i traktujący wojnę jako środek wydobycia się z biedy porucznik Semen Hoszowski.

Ale jest to (jeśli jest) Sienkiewicz w krzywym zwierciadle, bo dla Sienkiewicza historia to scena dla wybitnej jednostki – przecież Kmicic sam powstrzymał potop szwedzki, a fortelami Zagłoby ostała się Rzeczpospolita. U Rylskiego człowiek nie tylko pozostaje bezbronny wobec wydarzeń, ale też własnych dążności niepewny. Stajemy w tej powieści wobec dziwnego bezwładu i nie dających się wytłumaczyć przyciągań. O ile dotąd kierowała pisarzami łatwa do zrozumienia tęsknota do czasów napoleońskich, kiedy wszystko o oktawę działo się wyżej, o tyle Rylskiego interesować zdaje się nie to, że czasy były napoleońskie, ale że i w czasach napoleońskich wydarzały się historie, które mogą wydarzyć się w każdej epoce. Po cóż wobec tego, za Mickiewiczem, na miejsce akcji swej powieści wybrał rok ów, czyli 1812? Może dlatego, że jak dobrze wiadomo, był to dziwny rok. A może ten, pachnący już nieco naftaliną, kostium napoleoński to po prostu tylko kostium, a jak wiadomo nie szata zdobi człowieka.

W powieści anachronicznej (jaką Warunek zdaje się na tzw. pierwszy rzut oka) powinien znaleźć się wątek miłosny i pojedynek. Znajdujemy w Warunku jeden i drugi. Ale jednak wszystko tu inaczej. Bo np. w pojedynku giną tylko obaj sekundanci. No i romans osobliwy – porucznika zaiste nic nie skłaniało ku przerośniętej, szpotawej pannie, umówionej ze swoim staropanieństwem, zdawało się, na zawsze (…) Szpeciło ją nawet to, co inne mogłoby zdobić, a choćby wzruszać, jak kruchość, drobność, defensywność. Bo wszystko, co zapowiadało w niej męskość, jak na przykład grenadierska stopa, pozostało w połowie drogi, porzucone, niezdecydowane, niedorobione. Musiała mieć też w pogardzie zalotność, bo jej nie używała. „Szpotawa panna” jest kimś więcej niż siostrą dla siarczystego Rangułta i stanie się kimś więcej niż kochanką dla chłodnego Hoszowskiego. Kobieta ta połączy bohaterów na końcu, na początku zbliży ich pojedynek.

W naturze porucznika Hoszowskiego leży unikanie komplikacji, tak jak szukanie ich utrzymuje przy życiu kapitana. A jednak, gdy spotkali się po raz pierwszy, diabeł (bez jego wpływu nic tu nie da się wytłumaczyć) musiał być w pobliżu – akurat tego wieczora Rangułt był zbyt zmęczony, by komplikacji szukać, a Hoszowski zbyt zmęczony, by jej uniknąć. Gdy jednak komplikacja w postaci nieuniknionego między nimi pojedynku się pojawi, to w tym samym momencie obaj spostrzegą cały bezsens własnych poczynań, a zarazem niemożność cofnięcia się. Nagle zrozumieją, że biorą udział w spektaklu. Grają role, w których do końca nie potrafią się odnaleźć, wymyślone jak wojskowa kariera Rangułta, mająca go wyróżnić z rodu dotkniętego permanentną dekadencją i jak wykształcenie, mające zatrzeć chłopskie pochodzenie Hoszowskiego.

Rangułta wykreowano według najlepszych prawideł, a więc sprowadzono do rodowej Nekli mistrza d’Oberkircha, jednego z najlepszych wówczas nauczycieli w rzemiośle wojennym, który chorowitego chłopaka zmienił w maszynę do zabijania. A gdy życiu raz nada się kierunek, trudno to potem zmienić, więc Rangułt rósł, potężniał, aż zmienił się w symbol Wielkiej Armii. Potem, by symbol zachować przy życiu (jakiś zabłąkany sztych, jakaś frajerska kula. Jakiś nonsens), zaczęto go przesuwać coraz dalej od jądra wojny. Tak jak był produktem d’Oberkircha, został zakładnikiem Wielkiej Armii. Już za życia miał stać się mitem, choć był zwykłym rębajło, i jak bił chłopów na zabawach, tak teraz bije wrogów cesarza. Stale zresztą – jak na wiejskiej zabawie – podchmielony. Ba, bywa, że przywiązany do siodła, bo tak pijany, rusza w bój. Zdaje się doskonale spreparowany na tę wojnę, a jednak nie potrafi się nią ani nasycić, ani już bez niej żyć. A Hoszowski wojnę po prostu stara się przetrwać, pielęgnując skromne marzenia o życiu bez komplikacji, o paryskich kawiarniach z gorącymi rogalikami i gazetą, czasem jakimś wykładem Fouriera… Żaden z nich nie jest po prostu tym, kim jest.

Traf sprawił, że zaplątali się w siebie, jak Napoleon zaplątał się w kampanię moskiewską. Wszystkie komplikacje wzięły początek od głupstwa. Porucznik Hoszowski, zmęczony drogą kurier sztabowy, chcąc czym prędzej opuścić kompanię szwoleżerów, próbuje wykręcić się od toastu za cesarza, wzniesionego przez kapitana Rangułta. Hoszowski zupełnie bez przyczyny (w chwili słabości, gdy skrywane idiosynkrazje biorą górę nad rozsądkiem) zaciął się – im bardziej szwoleżerowie nalegają, tym bardziej on staje okoniem. Kiedy opamiętał się, gotów ten nic nieznaczący toast w końcu wychylić, było już za późno. Tak błahy powód okaże się przyczyną rabunku pułkowej kasy, paru nierozstrzygniętych pojedynków, dezercji i śmierci kilku osób. Ponieważ rzecz dzieje się w przededniu oblężenia Moskwy, chciałoby się powiedzieć, że i zagłady Wielkiej Armii także.

Życie każdego z nich biegło dotąd odmiennym torem. Cóż mogło łączyć wytresowanego do zabijania panka z Litwy i chłopskiego syna z Rusi, uczącego algebry młódź na Wołyniu. Ich losy się jednak ze sobą związały. Bardziej chcąc niż nie chcąc, położą na szali rzeczy najdroższe – Rangułt honor wojskowy (czyli całą swą przeszłość), a Hoszowski wygrane od szwoleżerów pieniądze, a więc wszystkie utajone plany i rachuby zdeklarowanego cywila. I będą brnąć w tę kabałę, ryzykując wszystko, a nie zyskując w istocie nawet przyjaźni. Jako dezerterzy przebędą samowtór pół Rosji. I jak byli różni w armii, tak różni pozostaną. Gdy Hoszowski wpadnie na pomysł, by przebrać się w stroje zdarte z pijanych wieśniaków, a tym samym uniknąć pościgu i rozpoznania, Rangułt z kawaleryjską fantazją jednego z nich przebierze dla żartu w swój gwardyjski mundur – zada sobie wiele trudu, aby wdziać na pijanego drągala amarantowe ułańskie portki.

Jest w tej ich drodze jakieś wyzwolenie – gdy Hoszowski zdjął z kapitana brzemię bohaterstwa, ten zatęsknił nagle za rewią. Za wysokimi tonami sygnaturek, za chmarą kręcących się wszędzie zarozumiałych doboszów, za zapachem wypolerowanych na lustro skór, za gorącem srokatych, bułanych, gniadych, białych jak mleko albo czarnych jak smoła końskich kłębów, ich głębokimi, bezbronnymi, pustymi oczami, aksamitnymi chrapkami pulsującymi w rytm ogarniającego je podniecenia. Za podnoszącym się z kwadransa na kwadrans gwarem. Tu ktoś zaśpiewa i urwie, inny zaklnie. Generałowie jak pawie, jeszcze czasami w bitewnym pyle. Młodzi marszałkowie w młodych, szybkich świtach. Człowiek widzi wszystko i nic. Kobiety piękne, ale gdzie? Starcy dostojni, ale jak?

A porucznik Hoszowski zatęskni przelotnie za bezskutecznością swego guwernerstwa na Wołyniu, gdzie nie było namysłu, zastanowienia, refleksji, duchowości, zakonnego staropanieństwa. Nikt nic nie pojmował, wszystko zadziwiało, lecz po wierzchu, bo kto by się tam nad czym zastanawiał, kto by co roztrząsał. (…) Lokaje, stangreci, forysie, strzelcy, rządcy, chłopcy stajenni, kredensowi, dziewki takie, dziewki siakie, wszystko bezczelne, niewytresowane, nienauczone, pyskate, mimo kar okrutnych, nie do powstrzymania. Jedyne światy, w których byli u siebie i zarazem zawsze na zewnątrz.

Porzucając przeszłość, pozostali ludźmi bez przyszłości. Co zaczęło się jakby dobrze, skończyło się jakby nieszczególnie. Osamotniony kapitan umiera w swoim majątku, Hoszowski zostaje tu na razie jako zaufany kapitana. Ale kim może tu być? – Utajonym dezerterem. Niepewnym swego losu rezydentem (…) Strzelcem, stangretem, lokajem, forysiem, parobkiem, psem w budzie, psem bez budy, na końcu pustką. Nie wystarczy być sobą, trzeba być jeszcze kimś. Anna Rangułt, „szpotawa panna”, jest nadzieją, bo dla niej tylko Hoszowski mógłby być wreszcie tylko tym, kim jest, tak jak tym, kim był, pozostał dla niej kapitan.

Porucznik odnalazł się w Nekli prawie jak w Paryżu i pod czułym okiem Anny szybko nabył wielkiej skłonności do porannej kawy (Teraz o kawie myślał zaraz po przebudzeniu). Jednak widoki na przyszłość wymagają solidnej podstawy. Tylko tak będzie można uniknąć w przyszłości komplikacji. A wszelkim komplikacjom zatkać gębę może tylko legenda i każde niewygodne pytanie można nią zaklajstrować. Po zagładzie Armii pod Moskwą nie ma świadków dziwnego zniknięcia kapitana (kto by tam pomyślał o poruczniku) z szeregów Boga Wojny. I kapitan może do niej wrócić, tak jakby nigdy jej nie opuszczał, bo historię piszą ci, którzy przeżyli. A ostateczny kształt nadaje jej zawsze zdolny komentator. Rangułt musi pozostać mitem dla dobra wspólnej sprawy i Hoszowski zrobi wszystko, by bohater dorósł do roli, jaką mu kiedyś wyznaczono. Mit okazuje się potrzebny do zbudowania czegokolwiek, choćby były to skromne marzenia popiego syna, który nigdy nie wierzył w Boga.

Chociaż czasy były napoleońskie, Rylski umiał spojrzeć na nie inaczej niż patrzył na nie wiek XIX, i odnaleźć tam coś innego niż to, co widział w nich jeszcze wiek XX. Ludzie bliżsi opisywanym wydarzeniom zawsze zdawali się bliżsi prawdy o nich. Ale być może prawda rodzi się z oddalenia. Czym jest prawda o kapitanie, jaka jest prawda wyzwolonego z przesądów chłopskiego syna, kim okaże się naprawdę „szpotawa panna”? I kto tworzy Historię – cesarz, kapitan, porucznik czy panna z dworku? W raptularzu mitów jest jeszcze mit dziwnej, tajemniczej Rosji o przepastnej duszy, w której nic nie było w rzeczy samej dziwnego, bo nic w zanadrzu, wszystko jak na dłoni, żadnej tajemnicy. Jak jar, to jar. Jak błoto, to błoto. Jak mgła, to mgła. (…) Kraj, który jak zechce, to zamęczy każdego na śmierć, a jak odpuści, to zdarzy się to samo z siebie. W tym względzie nie odpowiadający za żadnego ze swoich demonów, bo co by nie było i jak by nie poszło, wykupiony będzie od winy swoją bezgranicznością, swoim nieodłącznym bezwładem. Wchodzi się weń łatwiej niż w każdy inny, ale z upływem czasu zapada głębiej, aż nieruchomieje się na amen. Przykre, nieubłagane, dosadne, prostackie, lecz nie dziwne.

Świat Rylskiego jest ponad piękno i zdziwienie. Okazuje się, że ani w wojnie (ani – o zgrozo! – w pannie) nic pięknego, ani w Rosji nic dziwnego. Doskonale napisana niepiękna książka.


Eustachy Rylski: Warunek. Świat Książki, Warszawa 2005, ss. 254.