Iwona Gralewicz-Wolny. „Poeta współczesny szedł tędy”

Spis treści numeru 4/2015

„Poeta współczesny szedł tędy”

 

Umysł na posyłki i wiersze na przechadzki – debiutancki tom wierszy lubelskiego poety Wojciecha Dunin-Kozickiego – wydaje się wyrastać z doświadczenia obcości. Minimalistyczna, surowa szata graficzna książki, bazująca na połączeniu szarości kartonowej okładki z prostotą kroju czcionki, nie obiecuje lektury lekkiej, łatwej i przyjemnej. Przeciwnie, wyrastający z awangardowej estetyki tomów Peipera i Przybosia layout (tradycja awangardy nie pozostaje bez znaczenia także dla zamieszczonych w zbiorze tekstów) stanowi zapowiedź świata osobnego, w jakim za chwilę się znajdziemy. Można przypuszczać, że to świat na krawędzi, nad przepaścią, co sugeruje usytuowanie imitującej sylwetkę człowieka litery, będącej – poprzez połączenie tego, co ludzkie, i tego, co językowe – emblematem poety. Za przyjęciem obcości jako nadrzędnej kategorii interpretacyjnej tomu Dunin-Kozickiego przemawia również motto z utworu Becketta – artysty koncentrującego się w swym dziele właśnie na problemie alienacji człowieka, zarówno od otoczenia, jak i od siebie samego. Oba te wątki znajdą w Umyśle na posyłki… swe indywidualne rozwinięcia. Póki co cytatem z Czekając na Godota, w którym mowa jest o byciu poetą, ale już z perspektywy przeszłości, Dunin-Kozicki sygnalizuje trudność zdefiniowania tożsamości, z jaką będzie się borykał podmiot jego wierszy. Nie powinno zatem dziwić, że kwestionariusz osobowy wypełniony przez bohatera lirycznego w jednym z ostatnich utworów tomu siłą rzeczy będzie zawierał tak mało precyzyjne odpowiedzi: miejsce urodzenia: / poczekalnia / stan cywilny: podróżny (***mam płaszcz tyłem do drzew stojąc…).

Odpowiedzi tych w zasadzie można się było spodziewać już na początku lektury. Sytuację wyjścia, bycia w drodze sygnalizuje wszak tytuł tomu, łączący znaczenia pokonywania przestrzeni, penetrowania jej w wymiarze tak myślowym, jak i fizycznym. Co więcej, mamy tu zasygnalizowaną także problematykę rytmu, w jakim odbywa się zapisane w wierszach doznawanie świata. Metafora „umysłu na posyłki” przywołuje postać gońca, chłopca na posyłki, a więc kogoś, kto w pośpiechu podąża do wyznaczonego celu, by wypełnić powierzone mu zadanie, natomiast flâneurowskie „przechadzki” kierują uwagę czytelników w stronę niespiesznej, bezcelowej kontemplacji otoczenia. Te dwa zmienne tempa – galopada myśli i wolno płynący strumień refleksji – korespondują z urywanym, transowym rytmem miasta, w którego przestrzeni przemieszcza się bohater wierszy Dunin-Kozickiego:

tło aglomeracji największych wydarzeń na świecie z szybkością szlagieru
tam gdzie mruga drga i miga niewdzięczna stylizacja – powoli docieramy
dociera też nasz czas reakcji nogi nie przebierają w masowych środkach
transportu żeby dojść do porozumienia

(***z niestałą częstotliwością…)

Miasto wymusza pośpiech, pośpiech zaś wyklucza poznanie. Wokół tego impasu skonstruowany jest wiersz bajka o uosobieniu prawdy i czasu, będący opowieścią o nieudanym spotkaniu obu kategorii, opowieścią, którą – zgodnie z sugestią zawierającą się w tytule wiersza – można tylko między bajki włożyć. Wizja z namalowanego przez francuskiego artystę rokokowego François Lemoyne’a obrazu Czas ocala prawdę od kłamstwa i zazdrości, na którym takie spotkanie nie tylko dochodzi do skutku, ale też ma wymiar głęboko realistyczny, wręcz somatyczny, w Bajce… Dunin-Kozickiego zamienia się w swoistą komedię omyłek bez szans na szczęśliwe zakończenie. Określeniem „komedia” posługuję się celowo, by zwrócić uwagę na swoistą, lżejszą nutę (auto)ironii czy wręcz sarkazmu, która, poczynając od tytułu tomu, wybrzmiewa z różnym natężeniem w poszczególnych wierszach, stanowiąc rodzaj kontry dla trudnych doświadczeń rzeczywistości, ale też dystansu, jaki stara się zachować względem nich bohater utworów.

Fluktuacja tempa poznania, o której była już mowa, znajduje swoje odzwierciedlenie w warstwie formalnej wierszy, zdominowanej przez przerzutnie. Uzyskiwany z ich pomocą efekt paradoksu wiąże się po części także z podjętą przez autora w przypadku większości tekstów decyzją o rezygnacji ze znaków przestankowych i segmentowania tekstu wielkimi literami. Rozwiązanie to w naturalny sposób koresponduje ze skojarzeniowym charakterem lirycznego monologu, którego kolejne partie są odpowiedzią na docierające do podmiotu impulsy, pochodzące tak z rzeczywistości zewnętrznej, jak i z głębi jego jaźni. Konflikt między porządkiem składniowo-intonacyjnym a układem wersyfikacyjnym utworów zmusza czytelników do lektury ponownej czy wręcz odwrotnej w stosunku do szyku zdania, co niejednokrotnie skutkuje zaskakującą rewizją znaczeń. Powstający w wyniku międzywersowych zwarć efekt absurdu wzmacniają oksymorony (incipit wiersza ***po prostu idź i się stąd nigdzie nie ruszaj…), gry z ortografią (siedzę tu na ulicy morze mnie odwiedzisz z wiersza ***dzień dobry…), ekspozycje warstwy brzmieniowej („zimna suka żuje kurczak” z wiersza ***charakterystyka okolicy nie zawiera się w nazwie), paronomazje (woda na poligon / oligoceńska płynie potokiem z wiersza burdelberg kulturkurwarowy) i oparte na nich kulturowe aluzje („planeta lamp” z wiersza ***charakterystyka okolicy…) czy asocjacyjne ciągi, w których to, co chce powiedzieć użytkownik języka, luźno wiąże się z tym, co podsuwa mu sam język (czy ręce dosięgną celu który uświęca cel a o środki / zadba dajmy na to sam minister – do nabycia w każdej aptece na terenie z wiersza twardy zeszyt do pracy i miękki trzymany osobno z przepisami na podróż).

W takich warunkach trudno o fortunność aktu komunikacji: i mamy sobie trochę za złe że tak że nie oraz / pomiędzy trudno się mówi (wiersz najładniejszy jest czarny zapach kalectwa i łąki). Trud mówienia, przymusowy splot narracji własnej i cudzej siłą rzeczy przywołują problemy, jakie miał z językiem bohater wierszy Białoszewskiego – wodzony na manowce brzmieniem i znaczeniem słów, skazany na porażkę językowej ekspresji, pogrążony w komunikacyjnej niemocy, a jednocześnie znajdujący w języku niewyczerpany obszar poetyckiej inspiracji. Ten podwójny – można w tym kontekście powiedzieć: syzyfowo-prometejski – wymiar poetyckiej profesji znakomicie wyraża fraza z wiersza Dunin-Kozickiego W starych kamienicach są drewniane horrory: zawodowo noszę / kamienie w górę i w dół ogień. To właśnie w tego rodzaju autotematycznych wątkach poetyckie „ja” Umysłu na posyłki… brzmi najbardziej przekonująco. Język obiecuje wszak tożsamość: chodzę zbieram pamiętam / mijam nazywam zapominam mam imię (z wiersza twardy zeszyt…). Obietnica to oczywiście jeszcze nie gwarancja, ale pierwszoosobowe formy pomagają w tym wypadku podmiotowi w nazwaniu siebie. W wierszu ***jest… trud samookreślenia oddaje gra zaimków: jest jeden człowiek którego nazwałem / sobą dzięki temu / – ja to on. Proces autorefleksji sięga głęboko, w materię jaźni i wyrażającego ją języka: z niestałą częstotliwością próbowałem ostatnio wejść sobie w słowo – pisze Dunin-Kozicki w incipicie jednego z wierszy. Fraza ta niczym soczewka skupia istotę poetyckiego zatrudnienia – być w języku, będąc jednocześnie wobec języka. Ufać i sprawdzać. Bo stawka jest niebagatelna: meta – języka trzeba będzie użyć żeby wrócił ład i sens (z wiersza ***charakterystyka okolicy…).

I oto ład i sens powracają niemalże na oczach czytelników. Na poziomie metarzeczywistości, w literackim świecie przedstawionym, zaczyna się zarysowywać opowieść, poetycka narracja otrzymuje swój kontur. Jeszcze w wierszu kilka spraw w jednej krótkiej historii o wchodzeniu na kamień i pestkach sytuacja wymyka się spod kontroli i opowieść rozwija się w kierunku przeciwnym do intencji jej nadawcy (nie widzę w tym nic zabawnego że tak to się kończy z myśleniem), ale już kilka stron dalej, w utworze wszystkie odpowiedzi zwięzłe takie same, historia – mimo że absurdalna – sprawia wrażenie kompletnej. I wreszcie wiersz motyl albo nóż (tłumaczenie ze słuchu sobie pewnych rzeczy na użytek własny) – uwodząca nastrojem niedopowiedzenia poetycka etiuda, żywy dowód na kreacyjną moc słowa literackiego. Jest jak chciał Tuwim w Rzeczy czarnoleskiej – „Z chaosu ład się tworzy”.

Przywołana przeze mnie analogia z Białoszewskim (vide tytuł wiersza Stukotupoty o pudło) znajduje umocowanie także w samej kreacji lirycznego podmiotu. Jest nim bowiem ktoś, kto „nadaje z mrówkowca” w poczuciu odpowiedzialności za innych: w bezrobotnym obserwatorium tkwię z widokiem / na księżyc i w pełni odpowiadam za okolicę (z wiersza bajka o uosobieniu prawdy i czasu). Tym wersem bohater tomu inicjuje swą opowieść i to w tej sytuacji mówienia z wnętrza miasta będziemy go widzieć najczęściej (por. wiersz ***w nocy pod moim blokiem…). W wierszu co zrobić z horyzontem niedomówień „ja”-obserwator sygnalizuje: „budzę się i sprawdzam”, „podglądam poranek”, a w utworze ***po prostu idź i się stąd nigdzie nie ruszaj… relacjonuje – „patrzyłem w gwiazdy”. A zatem „widzi i opisuje”, choć niekoniecznie tęskni, jako że widok, jaki roztacza się przed jego oczami, nie tylko nie budzi nostalgii, ale boleśnie wręcz uświadamia brak zakorzenienia czy choćby orientacji zarówno w czasie (nie znam dnia nie pamiętam godziny z wiersza twardy zeszyt…), jak i w przestrzeni, zagrażającej już nie tyle zagubieniem, co unicestwieniem (wyszedłem na zewnątrz zaczerpnąć powietrza / urwało mi głowę (z wiersza ***po prostu idź…). Miasto jest niejako z definicji przestrzenią anonimową. Na ławce w parku na dworcu przystanku (wiersz NIECH ŻYJE!) można być u siebie, ale nie sobą. „Bezzałogowe miasto” autobusów, dźwigów, meleksów, strażackich wozów i wind to – mimo podejmowanych starań – zawsze przestrzeń obca, niedoświadczana: patrzę w puste ulice, szukam siebie (z wiersza ***). Czymś bliskim nie może się też stać – tak dla wielu dziś atrakcyjny – świat wirtualny. Bohater wiersza proponuję wojnę na same śmigłowce i samochody porzuca reguły komputerowej gry, wprowadzając własne zasady, sprzeczne z logiką wyścigu czy meczu. Tu też nie jego miejsce.

Nieprzystosowany do tego, co jest wokół, bohater tomu Dunin-Kozickiego szuka sensu na przeciwnym do cywilizacyjnego biegunie życia. Na tle lasu będę czuł się dobrze, będzie ciepło a trawa będzie wysoka, dzikie koty krople deszczu słońce / ciepły czerwiec – najlepiej nad rzeką – w wierszu ***mam płaszcz tyłem do drzew stojąc… pojawia się nieobecna dotąd nuta dobrostanu. Dla stojącego „tyłem do drzew”, a „przodem do ścian przodem do dróg” bohatera jest on (jeszcze?) niedostępny, lecz ważne jest samo doświadczenie innej przestrzeni, oferującej nowe doznania i bodźce. Być może to temu wrażeniu zawdzięczamy optymistyczny w swej wymowie ostatni akt Umysłu na posyłki…:

wyruszyliśmy wczoraj z kuchni dookoła
krzesła zabierając ze sobą całe miasto w świat w przyszłym roku
o tej samej porze dotrzemy w to samo miejsce… – a teraz mijamy

(***zamknij okna. przy tej szybkości wieje…)

Czas znów wpisuje się w dobrze znaną triadę („wyruszyliśmy” – „dotrzemy” – „teraz mijamy”), przestrzeń miasta zaś zyskuje swe bezpieczne centrum (konotowany motywami kuchni i krzesła – dom) oraz – dookreślający ją – wymiar zewnętrzny („miasto w świat”). Za najważniejszy element tej frazy wypada jednak uznać dominujące, wspólnotowe „my”, które wyrusza w podróż przez życie, nie kwestionując przemijania jako jego kluczowej zasady. Być może relację z tej podróży otrzymamy w kolejnym tomie poetyckim Wojciecha Dunin-Kozickiego.


Wojciech Dunin-Kozicki: Umysł na posyłki i wiersze na przechadzki. Koziara Tararara – Jarosław Koziara, Lublin 2015, ss. 35.