Magdalena Bożko. Ojciec

Spis treści numeru 3-4/2004

Ojciec

 

Kładzie głowę na poduszce i zaraz zasypia. Żadnych snów, żadnych głosów. Nic niepotrzebnego i nieprzyjemnego nie mąci jej odpoczynku.

To trwa chwilę, krótką chwileczkę – tak jej się wydaje – jeden moment, mgnienie po prostu. I zaraz jest dzień. Światło wkrada się jej pod powieki. Szum drzew z lasu, śpiew ptaków, głosy zwierząt. Nasłuchuje zdziwiona. Już ranek… Żadnych snów, żadnych niespokojnych myśli… Tylko ciężki, mocny sen. Mogłaby tak spać i spać… Przespać noc i dzień, i kolejną noc. Przespać wszystko.

Ale Marta wie, że musi wstać, robić swoje. Codziennie coś nowego.

Na przykład wczoraj.

Nie zamierzała sprzątać niczego poza domem, jeszcze nie. Kiedy przechodziła obok stodoły – starej, z zapadniętym dachem, cuchnącej przegniłą słomą – odwracała z odrazą glowę. A wczoraj nie, wczoraj najpierw przystanęła, podeszła do miejsca, gdzie kiedyś były drzwi, zajrzała do środka. Cofnęła się prędko. Ale za moment weszła dalej, głębiej. Pewniej.

Cały dzień grabiła stare siano, uprzątała śmieci, czyściła. Nie czuła smrodu ani głodu, ani zmęczenia. Wieczorem opłukała spocone ciało w chłodnej wodzie, zaparzyła sobie mocną, gorzką herbatę, ale wypiła tylko kilka łyków. W ubraniu osunęła się na łóżko.

Natychmiast zasnęła.

Którejś kolejnej nocy budzi ją gardłowy, ochrypły jęk. Otwiera oczy i zderza się z czarną ścianą nocy. Nie wie, zapomniała, co to ciemność, absolutna, bezwzględna ciemność. Musi się oswoić, poznać na nowo, nauczyć. Szeroko otwartymi oczami wpatruje się przed siebie. Ale wciąż nic nie widzi. Tylko słyszy.

Monotonny, męczący dźwięk nabiera na sile. Marta wstaje i po omacku idzie za jego głosem. Namacując ściany, krawędzie mebli przechodzi do kuchni. Klęka przy łóżku.

– Boli, Marta… Bardzo mnie boli…

– Usiądź. Podeprę ci plecy, ulży ci.

– Zapal światło… O Jezu, boli…

Przynosi mu lekarstwo, zapala świeczkę.

Ojciec ma spoconą, wykrzywioną grymasem bólu twarz. Starą, cierpiącą twarz.

– Marta… – jęczy cicho. – Marta… – Rzuca niespokojnie głową, szuka jej wzrokiem.

– Jestem – mówi i delikatnie dotyka jego ręki.

– Marta – ojciec idzie wzrokiem za jej dotykiem. Dostrzega ją i jakby się uspokaja. Rozluźnia mięśnie, głowa opada na poduszkę. – Mówili, Marta – z trudem cedzi słowa – mówili, żeś się tam skurwiła w tym mieście.

Dziewczyna milczy.

– Słyszysz? Mówili, żeś się kurwiła – ojciec z wysiłkiem podnosi głos. Zachłystuje się śliną, kaszle, krztusi się. Marta pomaga mu się wyprostować, poprawia poduszkę.

– No to mówili – odpowiada obojętnie.

Ale nie jest obojętna. Coś się w niej boleśnie zaciska. W gardle, w brzuchu.

– To prawda? – szepcze ojciec.

– Nie.

– Skurwysyńskie wsiowe gadanie!… Jak już baba w mieście robi, znaczy zaraz że kurwa… Psia ich mać!…

– Nie trzeba słuchać, co mówią ludzie – mówi przez suche gardło. – Ani się przejmować.

– Żebyś wiedziała…

Od tej pory zostawia ojcu przy łóżku lekarstwa i wodę. Na wypadek, gdyby nie usłyszała go w nocy, nie wstała pomóc. On mówi, że nie chce jej budzić, ale to chyba nieprawda, bo chociaż ma wodę i tabletki, to jęczy tak długo, aż ona go w końcu usłyszy. Jakby bał się być sam w nocy ze swoim bólem.

On boi się być sam. Tak myśli Marta.

A może chce być z Martą.

Może jego ból jest tylko pretekstem, żeby przywołać ją do siebie, porozmawiać, zatrzymać przy sobie na chwilę.

Ból jest nieludzki, myśli Marta. Co ból potrafi zrobić z człowiekiem… Jak go zmienić, zmiękczyć, złamać.

Ale nie cierpi razem z nim. Chce mu pomóc, ulżyć w cierpieniu, jak każdej żyjącej istocie. Jak każdemu, kto by tego potrzebował, każdemu. Tylko pomóc. Nic więcej nie potrafi, nie umie, nie chce.

Przychodzi więc do niego wyrwana ze snu, podnosi na poduszki, podaje leki, wyciera spoconą twarz.

Ojciec oddycha spokojniej, cichnie jego jęk.

– Lepiej? – pyta Marta.

– Lepiej… Już lepiej. Jeszcze dusi, ale już mniej.

– Śpij. Spróbuj zasnąć.

– Marta… Dlaczegoś ty wróciła? Czemuś wróciła do domu?

To jest najgorsze, gorsze od przerwanego snu, od ciemności, od bólu, który słychać. Te jego słowa, słowa. Niewygodne, natrętne słowa śmiertelnie chorego człowieka.

– Tak się ułożyło – odpowiada po chwili.

– Wiedziałaś, że choruję, tak? Ktoś ci powiedział? Tak? Dlatego wróciłaś?

Ojciec znów oddycha szybko, nierówno, ciężko. Jest niespokojny.

– Wróciłam – mówi cicho. – Trzeba żebyś zasnął, odpoczął. Nie męczył się.

On dalej nie pyta. Ale kiedy Marta chce odejść, przytrzymuje jej rękę.

W ciągu dnia on leży w półśnie, albo spuszcza nogi z łóżka i siedzi na jego brzegu kiwając się w przód i w tył. Czasem zasypia w tej pozycji, na wpół odrętwiałej.

Marta wchodzi do kuchni, nasłuchuje. Patrzy na jego twarz, usta, szuka oddechu.

W dzień on nie chce z nią rozmawiać, odwraca głowę do ściany, gdy Marta poprawia mu pościel, mokrym ręcznikiem obmywa kurczące się z dnia na dzień, obolałe ciało.

Wstydzi się.

W nocy się boi, a w dzień wstydzi.

W dzień krępuje ich oboje ostre światło, wyrazistość dźwięków, zapachów, cała ta jaskrawość życia, w której nie można się skryć.

Kiedy Marta go karmi, czuje jak ściśnięte są jego usta, z jakim trudem je otwiera, jak bardzo wstydzi się swojej nieporadności, niesprawności.

Jest cierpliwa. Jeśli trzeba, to siedzi przy nim godzinę i łyżeczka za łyżeczką podaje mu do ust rozgotowaną papkę, którą nazywa zupą. Jak niemowlakowi. Wyciera ze spierzchniętych warg resztki jedzenia, i znów łyżeczka za łyżeczką podsuwa mu do ust kompot z jabłek. – Potrzeba ci owoców, witamin – mówi jak zawodowa pielęgniarka. – Wypij jeszcze kilka łyków. Musisz być silny.

Jest cierpliwa i bardzo spokojna. Jakby to wszystko, cały ten dramat cierpienia, umierania, bezsilności rozgrywał się gdzieś obok niej, w bezpiecznej odległości.

Jakby nie chodziło o jej ojca.

W ogóle się nad tym nie zastanawia.

Jeśli o czymś myśli, to o tym, co powinna jeszcze zrobić. W domu, w stodole, w ogrodzie. Co jeszcze m o ż e zrobić, na co wystarczy jej siły i pieniędzy. No i czasu przed zimą. Bo musi zdążyć przed zimą.

Dużo tego jest, z czym musi zdążyć. Dziurawy dach, przegniła podłoga, walący się komin, popękane szyby w oknach, zerwane okiennice.

Z trudnością rozpoznała dom babki. Wydał jej się znacznie mniejszy niż go zapamiętała, chociaż zawsze miał dwie izby, nie więcej. Mały i bardzo zaniedbany, zniszczony. Dawno opuszczona rudera, tak pomyślała, gdy wchodziła przez popychane wiatrem, skrzypiące drzwi. Żadnego śladu ludzkiej obecności. Odór stęchlizny, nic więcej.

A jednak.

Myślała, że to szmer buszujących myszy, których kilka widziała w sieni. A może jakiegoś innego zwierzęcia. Nie pomyślała o nim, nawet przez chwilę.

A to był on. Tylko inny, bardzo zmieniony, ze zniszczonym, wyschniętym, cierpiącym ciałem. Nie do poznania, nie do uratowania.

O nic jej nie pytał, może nie miał siły, leżał w zanieczyszczonej pościeli. Brudny, śmierdzący, wycieńczony.

Dopiero potem jej powiedział, że nie jadł i nie pił od wielu godzin, może dni. Czekał na śmierć.

A zobaczył Martę, swoją jedyną córkę. Tak powiedział – moją jedyną córkę.

Dopiero potem, gdy go umyła, zmieniła pościel, nakarmiła, ułożyła wygodnie w czystym łóżku, powiedział jej, co mu jest. Dlaczego czekał na śmierć.

– Zjada mnie rak… Marta… nadgryza kawałek po kawałku. Ale nie pożywi się już za bardzo, niewiele mu zostało, Marta…

I Marta w myślach przyznała mu rację.

Więc myśli o tym, z czym musi zdążyć przed zimą, żeby jakoś przetrwać tę zimę. Co jest najważniejsze, a co może jeszcze poczekać. Dach nie może, dach jest najważniejszy, okna też nie. Ojciec musi mieć ciepło. Jest taki chudziutki, niemal przezroczysty, że marznie przy najmniejszym spadku temperatury, najlżejszym powiewie wiatru wpadającym przez nieszczelne okna.

Te pieniądze, które wcisnął jej Eryk, wystarczyły na lekarstwa dla ojca, spory zapas jedzenia i pół metra drewna na opał. Równe sto złotych Marta odłożyła na później. Ale wie, że to mało. Na wszystko za mało. To jest n i c. (…)

 

Całość w papierowym wydaniu „Akcentu”.