Tomasz Jastrun. Godzina D

Spis treści numeru 3-4/2004

Godzina D

 

(…)
O tym, że moja matka znowu Jest, dowiedziałem się nazajutrz od taksówkarza. Dzwonił z komórkowego telefonu. Siedziała w jego samochodzie i kazała się wozić tam i z powrotem.
– Co mam robić… – pytał – ta pani poza tym chyba nie ma pieniędzy?
A ja poczułem, że serce, wątroba i żołądek splotły mi się w jedno. Poprosiłem, by dał mi mamę do telefonu.   – Synku – powiedziała.
A wiec jednak jest, znowu jest….
– Mamo, co ty wyrabiasz!!!
– Je jestem, ale nie ma mojego domu, znikł, ktoś mi podpieprzył dom – mówiła mama, trochę przejęta, ale też podekscytowana.
– To, że domu nie ma, to wiem. Gdzie jesteś?
– Nie mam czerwonego pojęcia – powiedziała. Od jakiegoś czasu brak pojęcia miał u mamy różne kolory, nie tylko zielony.
Kiedy taksówkarz zabrał jej telefon, okazało się, że stoją na pobliskiej ulicy.
Biegłem, wiedziałem, że jeżeli będę iść, to upadnę. Mama siedziała w taksówce. Na głowie miała słomkowy kapelusz z wielkim rondem, który nie pasował ani do mamy, ani do zimowej scenerii, a niżej krótką spódniczkę i sandałki. W ręku trzymała amerykańską flagę.
Zapłaciłem taksówkarzowi, wziął ode mnie połowę sumy – współczuję panu, moja matka też kiedyś chorowała – powiedział.
Mama żegnała się z nim, mówiąc coś po angielsku, nie znała angielskiego, ale z wielką pewnością siebie sklejała pokraki ze skrawków tego języka.
Pojechaliśmy do szpitala psychiatrycznego. Powiedziałem jej, że zorganizowano tam kurs angielskiego, dla ochotniczek na wojnę Stanów z Irakiem. Zapaliła się do tego pomysłu. Na izbie przyjęć podpisała zgodę na pobyt w szpitalu, czego nie udało mi się osiągnąć kilka lat temu. Znali ją w tym szpitalu. Każdy, kto spotka moją mamę, zapamięta ją na zawsze.
Zaczęła się buntować, kiedy kazali jej się rozebrać, ostateczna awantura była jednak o amerykańską flagę, nie chciała jej oddać. Trzech sanitariuszy musiało ją pacyfikować. Jak zawodowi mordercy mieli na dłoniach rękawiczki. Mamie udało się jednak podrapać jednemu twarz. Mimo woli byłem jednak trochę dumny z mojej mamy.
Kiedy prowadzili ją na oddział, słyszałem jak mówi – od tej pory jestem więźniem stanu. A ja czułem się jak Judasz. Już chyba lepiej mi było, kiedy jechałem do niej jako morderca, jeśli nie lepiej, to inaczej źle. Poczułem, że jeśli nie wybiegnę szybko z tego miejsca, to zostanę tu. Po raz pierwszy zrozumiałem, że ten szpital może być też moim przytułkiem. Ta myśl załopotała cicho jak nietoperz w głowie. Połknąłem Xanax, odczekałem chwilkę, by zaczął działać i niepewny swojej równowagi pobiegłem w stronę samochodu.

*

Prowadziłem z najwyższym wysiłkiem. Mżył deszcz ze śniegiem, lodowe krople i płatki spadały mi na wątrobę. Włączyłem radio. Znowu jakaś korupcyjna afera, tym razem w służbie zdrowia, trupom wkrótce będą wyrywać złote zęby, obcinać włosy, to wszystko już było i znowu będzie… Polska padła ofiarą hitleryzmu, potem zaraziła się toksynami z obozów koncentracyjnych, największej osobliwości turystycznej tego nieszczęsnego kraju. W Radiu Maryja ksiądz Rydzyk krakał, że sępy o żydowskich nosach rozdziobują Polskę. Na poboczu, na kusym śniegu kroczyły wrony w sutannach.
Zgięty wpół biegłem w stronę swego mieszkania. Kiedy dotarłem z trudem na szczyt mieszkania, nie rozbierając się położyłem się w łóżku, jak w trumnie. Było mi okrutnie źle, a zarazem niepokojąco wygodnie. Myśli płynęły jak ciemne chmury. Ich obieg był zamknięty, płynęły i wracały zawsze takie same. Dlaczego takie same, dziwiłem się, a nie dziwiłem się, że zniknął dom mojej matki, a ona się odnalazła? Było we mnie wszystkiego coraz mniej, też zdziwienia. Krystyna w Holandii, mimo podwójnego sutka pracuje w burdelu. Beata zanurzona w bagnie swojego klimakterium. Żona moja-nie moja… jakby dwadzieścia lat to było mniej niż trzaśnięcie drzwi, szron na wszystkim, nic dziwnego, znowu zostawiliśmy otwarte okna…

Mój syn w pracy ślepi w komputer. Córka pokrywana przez jej głupka. Polska wyjadana przez czerwie korupcji. Drzewo za oknem bez liści jest tylko szkieletem. Jak mogłem nie dostrzec tego do tej pory, przecież stoi tu przez tyle jesieni i zim? Poczułem swój szkielet, i że bolą mnie wszystkie kości. Chwilami przeszywał mnie ból utraty, utrata Krystyny łączyła się z utratą uczuć Świrka. Beata była mi obojętna, a w takiej obojętności też mieszka śmierć. Czym była jednak ta utrata przy utracie życia, a czułem, że je raz na zawsze tracę. Ale było jeszcze we mnie tyle życia, ile było bólu, a więc wcale nie tak mało…
W małym prześwicie zadzwoniłem do Moniki. Bałem się, że natknę się na jej palanta, bałem się jej chłodu, na szczęście była włączona sekretarka. Jaki ona ma piękny głos. Prześwit zamknął się. Nic nie powiedziałem. Ale nie odłożyłem słuchawki, rozłączony słuchałem jak czka telefoniczny kosmos. Wiedziałem od dawna, że życie to jest wojna. Są klęski i sukcesy, i znowu klęski, ale i tak wiadomo, że nikt nie ocaleje. Od jakiegoś czasu moja generacja wyszła z okopów i zmierza w kierunku lasu. Padają pierwsi zabici. Do lasu jednak i tak nikt nie dojdzie. Ja żyję, ale zostałem ciężko ranny. Pocisk ominął serce, ale rozszarpał mi duszę. Poczułem, że zazdroszczę zabitym. Rzadko kupowałem gazetę, a jeśli kupowałem, to tylko po to, by czytać nekrologii. I coraz częściej w czarnych ramkach spotykałem znajomych. Wydawali mi się tam bardzo na miejscu. To ja nie byłem na swoim miejscu. (…)

*

Obudziłem się. Noc waliła mi się na głowę… Poczułem, że zdrętwiała mi prawa ręka. Przerażenie chwyciło mnie za gardło, nie na tyle jednak mocno, abym nie mógł wstać. Uścisk nie zelżał, to szkielet drzewa spoza okna wsunął się podstępnie do mieszkania i chwycił mnie rozczapierzonym konarem. Ale wyrwałem się i w wielkim mozole szedłem ku mrocznej krainie, której na imię kuchnia. Była przerażająca w lepkim mroku. Słyszałem złowrogie jęki lodówki, włosy mijanych przedmiotów stawały dęba. Powiew musnął mi twarz, wtedy zjeżyły mi się włosy na ciele. Coś bez kształtu pochylało się nade mną….
Mówiłem, gwałtownie mówiłem, wiedziałem, że tylko dzięki słowom mogę pozostać po tej stronie – człowieku ty jesteś, jesteś… powtarzałem głosem, który brzmiał obco. Flakonik z Xanaxem błyszczał na kuchennym stole jak srebrny ząb. Nie mogłem mu zerwać koronki, w końcu udało się i ruchem ostatecznym wrzuciłem proszek w czeluść przełyku. Tak zostałem po tej stronie.
– Ale się porobiło, ale się kurwa porobiło – usłyszałem swój nieswój głos, kiedy w sosie własnym kładłem się na łóżku.
Śniadanie w śluzie ślimaka, lepkie i gorzkie, nie mogłem wypić kawy. (…)

Po co płynie czas? Ludzie zwykle nie zadają sobie takiego pytania? Po prostu wydaje im się, że wiedzą. Wie chłopak, kiedy czeka na niedawno poznaną dziewczynę. Zwykle jednak nie zastanawiamy się, po co płynie czas.
Od chwili gdy nastała dla mnie godzina D. ani przez moment nie miałem wątpliwości – czas płynie, by mnie bolało. Ten ból bywał płytki albo głęboki, wąski albo szeroki, czasami brunatny, a nawet biały, ale był zawsze.
I aż za dobrze wiedziałem, po co jest następny dzień. I że to nigdy nie będzie nowy dzień, on zawsze będzie stary.
Niepokój przychodził nagle, jak dziki zwierz. Nie miał wyraźnego koloru oczu ani barwy sierści. Czułem tylko jego oddech. I już wiedziałem, że nie będę mógł usiedzieć na miejscu. Zdarzało się, że chodziłem tam i z powrotem, jakby wstępował we mnie duch chorego na sierocą chorobę zwierzaka za kratami w ogrodzie zoologicznym. Na początku niepokój nie miał imienia, potem bez trudu rozsiadał się w fotelu jak wielki pan, a zarazem mój dobry znajomy. Miewał oblicze lęku o zdrowie, takie zdrowie to tysiące możliwych chorób, nic tylko wybierać. Był lękiem o pieniądze, te pieniądze w naszym świecie są tak częstym źródłem niepokoju, że ten niepokój wydawał się banalny, ale jego barwa była purpurowa. Balem się, że zepsuje mi się komputer. Dręczyła mnie rysa na błotniku samochodu, obtarłem się o jakiś słupek i ta rysa nie dawała mi spokoju…
Te wszystkie małe i duże niepokoje dążą do jednego miejsca, by się spotkać i zawiązać supeł nie do rozwiązania.
Nawet pomyłkowe telefony były głosem z dalekiego, lepszego świata, witałem je jak promyk nadziei. Jakbym liczył, że ktoś powie, to pomyłka, to co się z tobą dzieje to wielka pomyłka, zaraz wszystko się wyjaśni. Nic się nie wyjaśniało, wszystko się ściemniało. (…)

Dogrzebałem się swoich genów. Zapewne mój stan ostateczny sprzyjał temu, że niemożliwe stawało się możliwe. Geny leżały w genowej mosznie, dotykałem ich, były miękkie, omszałe, podłużne, o nierównej powierzchni. Znalazłem latarkę i oświetliłem mroczne miejsce, geny wyglądały jak pomarszczone stare kiszone ogórki. Mogłem się spodziewać, że moje geny będą w okropnym stanie, ale teraz już wiedziałem: nie ma nadziei. Ludzie nauczyli się przeszczepiać serca, nerki i wątrobę, ale w genach zaczęli się grzebać niedawno. I oto z genami wróciło do nas greckie przeznaczenie, fatum o zimnych, nieubłaganych oczach. Moja wolna wola, heroizm, samozaparcie, desperacja i wytrwałość, to wszystko okazało się niczym wobec mocy genów. W zmarszczkach jednego ujrzałem brodawkę na brodzie, tę samą jaką wypatrzyłem u mojej matki, u jej matki, czyli mojej babki, i matki mojej babki, czyli mojej prababki na pomiętej fotografii, jedynej jaka ocalała w mojej rodzinie. Stała na telewizorze w pokoiku mojego wuja w domu starców w Baltimore, odwiedziłem go na miesiąc przed jego śmiercią. (…)

Jak można tak bardzo pragnąć śmierci i jednocześnie tak bardzo jej się bać? Kropką pod tym znakiem zapytania mogłaby być gwiazda polarna. Przez kosmos mego pokoju przefrunął owad, malutki statek powietrzny. Jemu też zazdrościłem krótkiego, bez problemów życia. Niezapłacone rachunki wysunęły w moją stronę jadowite kolce. Bankomat na sąsiedniej ulicy, do którego nie mogłem dojść, prześwietlał moje mieszkanie niebieskim światłem. Pomidor, który zgnił w misce na kuchennym stole, wskazywał mi drogę – chodź ze mną, szeptał zielonożółtą pleśnią.
W moim mieszkaniu uschły wszystkie rośliny, wydawało mi się, że to stało się jednego dnia, ale to niemożliwe. Pojęcia możliwe – niemożliwe zbliżyły się do siebie niemożliwie. Od kilku dni nie widziałem Świrka. Snując się po mieszkaniu nadepnąłem na ogon, który wystawał spod sekretery. Czemu nie wrzasnął? Wyciągnąłem kota. Nie pachniał myszą, pachniał trupem. Był martwy. Nie miałem siły na żal, a tym bardziej na pogrzeb. Martwy kot waży kilkakrotnie więcej niż żywy. Z trudem wsunąłem go w plastikową torbę i wsadziłem do zamrażarki. (…)

*

To jest koniec, synku, chłopie, ty stary satyrze, to jest twój koniec, nie do wiary, że tak głupio się kończysz – gadałem sam do siebie, wstając z łóżka i podchodząc do komputera, by zapisać te właśnie słowa, po czym na powrót kładłem się naciągając kołdrę na głowę. I w tej malutkiej chwili kładzenia się, gdzieś między jeszcze chłodnym prześcieradłem a moimi pośladkami odnajdywałem ledwie dotykalny moment przyjemności, ziarenko w odmętach cierpienia.
Kilka dni temu odnalazłem Sokratesa, rezydował w szafce w łazience, jak tam trafił, nie wiem. Coraz częściej nie pamiętałem, że coś robiłem. Nie ucieszyłem się, ale też nie zmartwiłem, nawet Sokrates mi zobojętniał. Tego dnia połączyłbym się zapewne z Sokratesem, ale nie mogłem. Z powodu much. Było ich kilka w moim mieszkaniu. Jak każdy człowiek wiedziałem bardzo mało na temat śmierci, tyle co nic, człowiek ucieka od śmierci, ale wiedziałem, jaki stosunek do śmierci mają muchy. Najpierw zaczną składać jajeczka w moich oczach, w ustach, w nosie. Gdybym był kobietą, dobrałyby się do mojej pochwy. Mogłem powiedzieć, że nic mnie to już nie będzie obchodzić. Ale nawet w swojej ostateczności myślałem o bliskich i o dalekich, którzy mnie znajdą.
Za tą myślą podążała myśl o pogrzebie, o tych wszystkich niesłychanie ponurych formalnościach i obrządkach. O wahaniach rodziny, czy wbrew mojej woli zrobić pogrzeb katolicki, by nieco ocieplić ten kawał pogrzebowej mrożonki. Sytuacja stała się nie do zniesienia, nie potrafiłem przestać myśleć o okropnościach, jakie moja śmierć przyniesie bliskim.
Nakryłem się więc szczelnie kołdrą, by w ciemnościach zobaczyć własny pogrzeb. Leżałem w trumnie i przez dziurkę obserwowałem zebranych. Pogrzeby nie powinny odbywać się w listopadzie, kiedy nawet żywi wydają się martwi. Ksiądz Karolak – byłem pewien, że to jego wynajmą do ostatecznej posługi – zacny warszawski pederasta, modlił się, ale widziałem, że okrutnie marznie i myśli tylko o tym, by jak najszybciej wszystko się skończyło. Mimo strasznego stanu odnotowałem, że przybyło sporo ładnych dziewczyn, o tak, nawet mój trup ożywiał się na widok kobiecej urody, niektóre płakały, Łukasz miał kamienną twarz, ale to była tylko maska, kochany, czuły dzieciak.
Pamiętam… wracałem z podróży, zobaczył mnie mój synek, biegł ku mnie tupiąc sandałkami o płyty chodnika, a złote włosy powiewały mu na wietrze. I rzucił się w moje ramiona. Przez chwilę płynął w powietrzu, by utonąć w uścisku. Wtedy poczułem, to właśnie jest szczęście. Chwilo trwaj! Nie chciała, ona nigdy nie chce.
A tam… jest chyba Krystyna, nie do wiary, przyjechała z Holandii, ktoś ją zawiadomił, wiedziała, że patrzę i palcem wskazała na swoją pierś, tę z podwójnym sutkiem i uśmiechnęła się boleśnie. Dziękuję ci kochana, że jesteś. I jest Beata – jak ona się postarzała! A moja żona płacze, jednak nie byłem jej obojętny. Dosyć! Zatykam dziurkę woskiem, którym zatykam sobie uszy, by nie słyszeć śmieciary, która swoim blaszanym łoskotem budzi mnie o świcie.
Nagle poczułem, że muszę skorzystać z sedesu, zapaliłem zapałkę, na szczęście był pod ręką, stał w kącie trumny. Przychodzi taka chwila, gdy wydalanie staje się główną atrakcją życia, jak jedzenie w pensjonacie.
Jak ważne jest wydalanie, zrozumiałem po raz pierwszy w szpitalu, gdy mój ojciec leżał po pierwszym zawale. Lekarze bardzo obawiali się jego pierwszego wypróżnienia, nie byli pewni, czy je przeżyje. Przeżył.
Ja też przy swoich narastających problemach z żołądkiem odkryłem, że przychodzi taki moment, gdy odbyt określa świadomość. Siedząc na sedesie w swojej trumnie uznałem, że w tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego jak zaniknąć, tak bardzo, tak doskonale, by żaden pogrzeb nie był już możliwy. Człowieka jest pozornie mało, ale w sklepie mięsnym po umiejętnym podziale zajmie na hakach zaskakująco dużo miejsca. W naszych czasach społeczeństwo zostało tak humanitarnie urządzone, że zniknąć w sposób skuteczny jest prawie niepodobieństwem. Zawsze gdzieś nieboraka wygrzebią, wyłowią, wystukają z betonu, a marnym szczątkom zbadają DNA. Tylko nieliczni szczęśliwcy nikną na amen, zwykle jednak ktoś im w tym pomaga. Jak zniknąć samemu? Zniknąć tak, by nie był możliwy pogrzeb, zniknąć tak skutecznie, kiedy ma się tak mało sił jak ja, który nie mam siły, by skutecznie istnieć?


Fragment powieści Rzeka Podziemna, która ukaże się w 2005 roku w wydawnictwie „Santorski”.

 

Całość w papierowym wydaniu „Akcentu”.