Jarosław Wach. „I nic już nie będzie takie jak dawniej…”

Spis treści numeru 3-4/2004

„I nic już nie będzie takie jak dawniej…”

 

Jednym z symptomów naszych czasów jest degradacja bezpośredniego kontaktu międzyludzkiego. Owo zjawisko można tłumaczyć np. wzrostem tempa życia czy rozwojem technologicznym (internet – popularne czaty, e-mail; telefony komórkowe – sms’y). Na ten temat wypowiadano się już wiele. Jednak powszechność owego sądu nie zmniejsza zagrożeń płynących z wzajemnego oddalania się ludzi oraz zanikania tradycyjnej rozmowy.

Dużo wcześniej niż zaczęto o tym mówić, trudności w komunikowaniu się dostrzegli artyści, pisał o tym między innymi Kazimierz Brandys w Wariacjach pocztowych. Pierwsze listy przykuwają uwagę formą, przywodzą na myśl gawędę w stylu Pamiętników J. Ch. Paska, tymczasem autor ostatniego (rok 1970) ma już problemy z przelaniem myśli na papier. Nie potrafi pisać jak jego ojciec czy dziadek – wspomina tylko składnię, która nas wyręczała. Kiedyś, dawniej. Słowa, w których chodziło się jak w bamboszach.

Do współczesnych obrońców rozmowy w starym stylu należy Paweł Huelle, który zainicjował powstanie „stowarzyszenia opowiadaczy”. Członkowie spotykają się raz na tydzień i opowiadają sobie różne historie. Jedynym kryterium przyjęcia do grupy gawędziarzy jest umiejętność mówienia w zajmujący sposób.

Inicjator tego projektu bez wątpienia posiada dar narracyjny. Kto nie miał okazji posłuchać go bezpośrednio, może sięgnąć do książek, choćby przedostatniej – Mercedesa-Benza – w której pretekstem do rozpoczęcia gawędy są lekcje jazdy. Bohater, prawdopodobnie tożsamy z autorem, gdyż posiada wiele cech Pawła Huellego, za kierownicą czuje się niepewnie. W celu rozładowania napięcia oraz pozyskania sympatii instruktorki zaczyna opowiadać historie sprzed lat. Ten prosty chwyt literacki, zapożyczony z Wieczornej lekcji jazdy Bohumila Hrabala, posłuży jako punkt wyjścia dla utkania misternej sieci wspomnień. Ze względu na niezwykle silne przenikanie się licznych wątków, piętrową i wielowymiarową narrację, próba scharakteryzowania czy choćby streszczenia powieści nie jest zadaniem łatwym. Poszczególne epizody są ze sobą ściśle związane, jeden otwiera kilka następnych, następne jeszcze następne, niektóre powracają do tych początkowych… Nie sposób mówić o pojedynczym wątku nie dotykając całości, nie sposób mówić o wszystkich nie podążając za każdym z osobna.

Narracja, opowiadanie sobie pięknych historii, owa komunia słowna, która łączy ludzi ze sobą ponad płcią, polityką i pochodzeniem oraz specyficzna atmosfera starego antykwariatu czy sklepu kolonialnego stanowi siłę i bogactwo tej prozy. Na wiele sposobów można ją czytać.

Wydawca, umieszczając na przedniej okładce slogan: odjazdowa historia, przypuszczalnie stara się na czoło wysunąć takie atrybuty jak: humor, liczne anegdoty, pełną zaskakujących zwrotów akcję.

Wszystkie te cechy możemy z łatwością odnaleźć, lecz myślę, że „odjazdowy” jest przede wszystkim sposób opowiadania. Zdarza się, że autor konstruując zabawne sytuacje sięga po chwyty sprawdzone, standardowe. W dziesiątkach, jeśli nie w setkach, filmów komediowych widzieliśmy zablokowane przez nieumiejętnego kierowcę skrzyżowanie i związane z tym konsekwencje, a takie właśnie wydarzenie wybrał Paweł Huelle na początek swojej historii. Lecz nawet w obrębie, wydawałoby się, wyeksploatowanego schematu, dzięki mistrzowskiemu władaniu piórem, wielbiciel Hrabala przedstawił sytuację, która nie zniechęca do dalszej lektury. W kierunku pojazdu panny Ciwle blokującego skrzyżowanie, wspomagani dzikim zawodzeniem klaksonów nadbiegają kolejni rozsierdzeni osobnicy. W tak przygotowanej scenografii, wśród stłoczonych samochodów, dźwięków, twarzy wykrzywionych złością, uwięziony w ciasnej klatce małego fiata bohater rozpoczyna zupełnie spokojnym głosem – a wie pani, moja babka Maria, kiedy w dwudziestym piątym roku uczyła się jazdy na citroënie, miała podobny przypadek. W prosty sposób sytuacja napięta, bliska eksplozji, zostaje rozbita, lecz tylko po to, by ukazać wydarzenia jeszcze dramatyczniejsze: dwie osoby w unieruchomionym aucie na przejeździe kolejowym, w kierunku którego z zawrotną szybkością zbliża się pociąg. Czasu na podjęcie jakichkolwiek działań nie ma, pozostaje jedynie: panno Mario, wyskakujemy natychmiast albo giniemy – więc wyskoczyli – lakonicznie stwierdza bohater.

Lekkość przedstawienia, prawie swawolność ocierająca się o farsę, zostaje spotęgowana przez ukazanie wizerunku zszokowanego maszynisty, który spodziewał się zobaczyć zmiażdżoną głowę, obcięte nogi, czapkę kierowcy czy choćby jedną plamkę krwi, a dostrzegł dwie uradowane, przyjaźnie do niego machające postaci na tle pofalowanych pól „z kapliczką Matki Boskiej” otoczoną „wianuszkiem wiejskich kobiet i dzieci odprawiających majowe nabożeństwo”.

I mimo że oba epizody mają pozytywne zakończenie, to o ich wydźwięku powiedzieć tego nie można. Nie wolno przecież pominąć faktu, że rozsierdzeni kierowcy biegli po to, aby przede wszystkim na tym małym fiacie wyładować całą swoją złość za zatłoczone drogi, nieremontowane mosty, podwyżki cen benzyny, i wszystko to, co dotknęło ich tak niedługo po upadku komunizmu. Zatem z sytuacji na pierwszy rzut oka zabawnej wyłania się wcale niewesoły wizerunek Polaków rozgoryczonych, zmęczonych i sfrustrowanych.

Takim sposobem komponowania opowieści Paweł Huelle posługuje się często. Rzadko możemy mieć pewność, że to, co w danej chwili nas śmieszy, za moment nas nie zasmuci. Bo jeśli maszynista, który prowadził pociąg w czasie gdy doszło do wypadku, przerażony tym zajściem zaszył się samotnie w pokoju hotelowym, a po kilku dniach został odnaleziony, sowicie przez dyrekcję kolei za ten wypadek nagrodzony oraz nazwany bohaterem, to taka historia może bawić tylko dopóty, dopóki nie pojawi się refleksja, że oto znowu obnażono kolejny z polskich absurdów.

Zdarza się jednak, że autor nie próbuje uprawiać gry z czytelnikiem. Ilekroć opisuje sytuacje, gdzie nieszczęścia dotykające ludzi są realne, zawsze przemawia wprost. Historia o doktorze Elefancie, który z chciwości skazał na śmierć czy na nieodwracalne powikłania dziesiątki pacjentów, jest opowiedziana absolutnie poważnie. Gorycz wypływająca z faktu, że osobnicy pokroju „doktora” są w Akademii Praktycznej Medycyny powszechnie szanowani, podaje im się rękę, gratuluje habilitacji, składa imieninowe życzenia, przesyła listy pełne szacunku, przydziela rektorskie nagrody, a wszystko to mimo powszechnej znajomości ich metod, jest zupełnie jawna. Żal ogarnia tym większy, że podobne praktyki nie wymagają już, jak to było za czasów doktora Spannera czy Mengele, brudu jakichkolwiek idei, choćby faszystowskich czy komunistycznych. Zresztą, odnieść można wrażenie, że im bliżej końca powieści, im bliższe współczesności są opowiadane historie, tym mniej w nich humoru, a więcej goryczy i melancholii. W pewnym momencie bohater bez ogródek podsumowuje Polskę jako kraj zdominowany przez bagno polityki, udrękę pospolitych rzeczy, poezję afer, epikę kłamstw, festiwal nikczemności, słowem normalne życie z kredytem i debetem, a jej mieszkańców jako złych, brudnych, odrażających, czyli normalnych i nieszczęśliwych ludzi.

W takich okolicznościach nie dziwi przygnębienie narratora. Już na pierwszej stronie możemy przeczytać: wyruszyłem w tę pierwszą moją automobilową podróż, jak zwykle czując, że to wszystko nie ma najmniejszego sensu, bo przychodzi za późno i poniewczasie, którą należy chyba odczytywać w szerszym znaczeniu.

Podstawowym źródłem „radykalnej melancholii” nie są jednak nonsensy otaczającego świata, lecz nostalgia, tęsknota za tym, co odeszło. Jest czas w życiu człowieka, gdy doświadcza on rzeczywistości ze zdwojoną siłą, chłonie ją całym sobą. Każde wydarzenie wywołuje lawinę emocji. I nie ma znaczenia, że są to często uczucia naiwne, oparte na fantasmagorycznych marzeniach czy ideach, gdyż opromienia je „niezaprzeczalnie dionizyjski blask, blask młodości raz jeden w życiu darowany”. Nigdy już piwo nie będzie miało takiego smaku i zapachu jak to, którym, „choć lichym i na dodatek chrzczonym wodą”, student Paweł wraz z przyjaciółmi zmywał idiotyzmy ośmiogodzinnych musztr na uniwersyteckim wojsku. Nikt nie wzbudzi już tylu emocji, co pijany poeta Atanazy, nikt tak jak on nie zwycięży na rękę kolejnego przeciwnika – patrząc mu w oczy i recytując „potężnym, metalicznym głosem” fragmenty Ziemi jałowej T. S. Eliota.

Zawsze przychodzi moment, gdy proces dojrzewania przekroczy pewną granicę, i choć świadomość ulegnie znacznemu poszerzeniu, to do świata emocji wkradnie się bezlitosny hamulec – dystans. Uczucia stracą siłę i naiwną szczerość. Każda próba powrotu do młodzieńczego stanu ducha musi skończyć się porażką. Mimo dokładnego odwzorowania poszczególnych elementów, powtórzenia czynności, wskrzeszenie nie jest możliwe. Dlatego nie powiedzie się bohaterowi próba zmycia z siebie niesmaku po lekcjach z instruktorem Szkaradkiem.

„Ciężar wspomnień, tęsknoty” jest bolesny. Brakuje takiego życia – intensywnego, pełnego wydarzeń, emocji. Obecna monotonia tym dotkliwiej rysuje się na owym tle. A przecież przyjdzie czas, że bohater zatęskni za lekcjami jazdy, spostrzeże, że odnalazł w pannie Ciwle coś, o czym pisali Shelley, Keats, Byron i Mickiewicz, coś, z czego dzisiaj śmieją się wszyscy, nie wykluczając uczonych i artystów, z czego nie zdają sobie sprawy księża, czego nie znają już pisarze, czyli bratnią duszę.

Lecz stanie się to – jak to zwykle bywa w takich przypadkach – za późno. Powrót do przeszłości jest niemożliwy – panna Ciwle zniknęła – zamiast drzew, szop i drewnianych domków [narrator] zobaczył uśpiony plac budowy otoczony płotem z surowych desek, na którym żółta tablica informowała, że to osiedle będzie nazywało się Olimp.

„Czas znowu zatoczył pętlę” i przygotował miejsce na nowe doznania, wrażenia, które będzie można docenić dopiero w odległej przyszłości.

Paweł Huelle gloryfikuje wartość wspomnień, czasu minionego, i ma rację, bo to one kształtują i tworzą naszą tożsamość, poczucie ciągłości istnienia. Dlatego zaginięcie ostatnich pamiątkowych fotografii jest dla bohatera straszniejsze niż utrata domu czy majątku.

To książka także o tym, jak ważne są pasje, namiętności. Często właśnie one pozwalają na bezpośrednie doznanie życia, poczucie spełnienia. W ich opisie łatwo popaść w przesadę czy ckliwość. Paweł Huelle radzi sobie znakomicie, fragmenty poświęcone zawodom balonowym lub dwuletniej reperacji Mercedesa czyta się z przyjemnością. Coś z tej radości „szczęścia, ożywienia, dni słonecznych, które były rekompensatą straconych lat i złudzeń” udziela się i czytelnikowi.

Nic jednak nie trwa wiecznie, nawet marzenia, a tym bardziej ich materializacje. Podobnie jak ludzkiego życia, tak wszystkiego innego powtórzyć nie można. Coś może zdarzyć się tylko raz, w jednym wydzielonym czasie, „nigdy wcześniej ani potem”. I podobnie jak niszczał Mercedes, „w upale, deszczu, śniegu, mrozie…”, niszczeją marzenia, nadzieje, pamięć… Nie ma ani jednej rzeczy, zjawiska, które mogłoby dać odpór burzycielskiej potędze przemijania. Dlatego pewnie tak dużo w powieści smutku, zadumy, a słowa skierowane do Bohumila Hrabala: jak pana gorzka melancholia, ta ostateczna wiedza o nicości, jest w pana śmiechu, żartach i ironii osnową i tematem, bo przecież nie ucieczką… mógłby autor równie dobrze skierować do siebie.


Paweł Huelle: Mercedez-Benz. Z listów do Hrabala. Wyd. ZNAK, Kraków 2002, ss. 137.