Łukasz Marcińczak. „Przedpołudnia we Lwowie”

Spis treści numeru 1-2/2004

„Przedpołudnia we Lwowie”

 

święty Lwowie, gdzie chętnie bywamy
Klonowic Roxolania

 

Niezwykle długie i pozamykane szczelnie jak trumna wagony ukraińskiego pociągu w tempie żałobnego konduktu docierają nareszcie do Lwowa. Tu najdalej na wschód dotarły gotyckie katedry, renesansowe attyki kamienic, roztańczone barokowe posągi i pełne rzymskich inskrypcji cmentarze. Jedyny bliski, zrozumiały dla mnie świat tutaj kończy się ostatecznie. Ale za to zaczyna się coś zupełnie nowego – zaskakującego zgiełkliwością, przepychem odcieni i nigdy nie mogę dość się nasycić patrząc na ten tajemniczy gobelin utkany z różnobarwnych nici.

Dla kogoś podobnego mnie, znającego tylko równiny mazowieckie, ustałe jak woda w zakolach rzek, dla którego jedyna zachowana fotografia prababki Niemki zawsze cieszyła się powabem niezwykłości, będąc czymś w rodzaju barokowego konterfektu odnalezionego w rodzinnej skrzyni, Lwów od początku był krainą legendarną, mityczną, urzekającą egzotyką. Czułem, że staję tu twarzą w twarz z pępkiem świata – życiem pierwotnie skłóconym i poplątanym, in statu nascendi, pełnym jeszcze bulgotu i błyskawic. Wypada od razu uprzedzić czytelnika, iż nakreślony tutaj obraz Lwowa nie pretenduje do obiektywizmu portretu, w którym można policzyć włosy na brodzie. Z pewnej garści osobistych wrażeń wyniesionych z tego szczególnego miasta oraz dostępnych mi kronik i pamiętników narodziła się wizja z konieczności skazana na to, aby być jedną z wielu. Ale czy może być jedna prawda o miejscu, którego trwanie rozciągnięte jest na wiele stuleci i które – ściśnięte murami – kłaść musiało kolory jedne na drugich, wydając w efekcie palimpset? Lwów jest jednym z owych samorodnych, przez nikogo nie planowanych, oryginalnych dzieł, które na mapie świata zajmują miejsce wyróżnione. Dlatego wizyta tutaj zawsze łączy się ze wzruszeniem, jakie mogłoby towarzyszyć pielgrzymom chrześcijańskim docierającym do Ziemi Świętej, albo miłośnikom greckiej kultury przybywającym do Aten.

Wydawać by się mogło, że na przecięciu szlaków kulturowych granice wytyczane są ostrzej, a wyznawane prawdy krzepną w dogmaty ostre jak noże. W centrum pozwolić sobie można na luksus wątpienia, na przekąsy i letniość, tutaj walka wre na pierwszej linii i aby przetrwać, trzeba wierzyć literalnie, pielęgnować subtelności akcentu, a święta narodowe i religijne nasycać ostentacją. Ale paradoksalnie to właśnie tutaj – we Lwowie – gdzie arterie tłoczące krew obcych i jakże często wrogich sobie cywilizacji przecinały się co ulica, a więc co krok, wszelkie manichejskie teorie ulegały nolens volens stępieniu; zatracało się poczucie smaków poszczególnych i znano tylko miszkulancje. Ba, w ramach specyficznie lwowskiej kultury i obyczaju zachodziły procesy iście geologiczne: zmieszane w ziemi prochy wchodziły w najdziwniejsze reakcje, następowało podskórne ciśnienie i wreszcie erupcja – jak Korniakty, włoska kampanila z nalotem Bizancjum. Lwowska rodzina Korniaktów to szczep z dalekiej Grecji, który wybujał we Lwowie ową wieżą wysoką, a nawet jak cyprys grecki wysmukłą, ale uwieńczoną banią, w której ruski dzwon Kirył grzmiał niczym oswojony Zeus. Stąd szczególny koloryt, barwy są tu bowiem przełamane, a piękno zawsze rodzi się w światłocieniu. Wcale prosto sobie wyobrazić, iż gdyby nie trzy arcybiskupstwa, strzegące prawowierności samej tylko katolickiej wiary (w jej odmianach: łacińskiej, grecko-unickiej i ormiańskiej), nawet kontury religii straciłyby tutaj na ostrości. Wzniesiono by jakiegoś złotego cielca – oczywiście pod postacią lwa – swojskie, poczciwe bożyszcze mówiące wszystkimi lwowskimi językami.

Jeśli nawet sprawy te kiedyś przedstawiały się nieco inaczej niż przedstawiają się dzisiaj, to przecież przywilej późnego urodzenia dozwala patrzeć na rzeczy takimi, jakimi zdają się nam teraz. Żyjemy w końcu w innym już świecie i patrzymy na tamten Lwów jakby z bardzo wysokiej góry (co najmniej tak wielkiej jak Wysoki Zamek), a perspektywa taka rodzi pokusy uogólnień, którym trudno się oprzeć. Z lotu ptaka bowiem sprawy wielkie wydają się małe, a wszystkie razem łączą się w sposób z dołu niewidoczny. Potępienie grzechu naiwności być może powinno rozpoczynać Dekalog, ale skoro nie tylko go tam nie ma, ale wręcz chrześcijaństwo (w przeciwieństwie do starożytności) otoczyło naiwność rodzajem wdzięku, oddawajmy się jej we Lwowie do woli. Zawierzmy raczej tym, prawiącym, że lwowianie to szczep całkowicie oryginalny, jakby naród upleciony z wielu nitek. Żyd czy Ormianin, Rusin czy Ukrainiec, Włoch, Węgier, Niemiec i Polak choć trochę we Lwowie zasiedziały, mówi o sobie – najpierw lwowianin, reszta potem. Oczywiście rodziło to też niejakie cienie na tym obrazie, np. od XVI w. przysługiwały Lwowowi aż cztery miejsca w Sejmie Rzeczypospolitej, ale lwowian – zajętych „w domu” – rzadko tam widywano. Co innego, gdy wróg szedł w granice Korony (a wróg prawie zawsze przychodził ze wschodu), wtedy szable lwowskie (i mury) nigdy nie zawodziły. Chociaż miasto zasłużyło sobie na dewizę semper fidelis, bo też wiernie stało przy Rzeczpospolitej przez stulecia, będąc w niektórych okresach czymś w rodzaju szańca polskości, było też zarazem swego rodzaju anachronizmem – jednym z ostatnich trwających prawie do naszych czasów polis, miastem-państwem, rządzącym się własnymi prawami, niezrozumiałymi w innych częściach świata, a zwłaszcza trudnymi do pojęcia dzisiaj.

Miasto było międzynarodowe jak mało które i czasem skakano sobie do oczu, bywało niekiedy nawet gorąco, ale zazwyczaj przyzwoicie. Przez parę stuleci nie słychać prawie o waśniach religijnych, nie ma stosów, librorum prohibitorum i zacietrzewienia. W końcu najlepiej poinformowany o lwowskich kulisach Władysław Łoziński podaje, że żydowscy medycy – najlepsi w mieście – leczyli nawet dostojników kościelnych. A nazwisko jednego z nich, Symche Menachema, godzi się zapamiętać choćby dlatego, że uratował życie rannemu w pojedynku Sobieskiemu, który – jeszcze jako starosta jaworowski – miał we Lwowie kamienicę. I zapewne prawdziwa jest owa głośna zanotowana przez dziejopisów historia, dowodząca, że nawet jezuici, rozpalający całą Europę w kontrreformacyjnej pasji, bywali we Lwowie łagodniejszego charakteru. Co prawda jezuicką edukację odebrał Chmielnicki, ale gdy bezsilnie szturmując mury Lwowa zażądał wydania mu wszystkich lwowskich Żydów, burmistrz Marcin Grozwajer, też wychowanek jezuitów, pomimo śmiertelnego zagrożenia ultimatum Chmielnickiego odrzucił. Wygotowano nawet we Lwowie respons następującej treści: Żydzi tak samo jak chrześcijanie do obrony miasta, do znoszenia trudów wojennych, a nawet do poświęcenia życia za dobro ogólne każdego czasu są gotowi. Innym razem pewnego popa, który zmieniając trasę ruskiego pogrzebu wyraźnie dążył do wyznaniowej prowokacji, nie wzięto na męki (chociaż działo się to w czasach, gdy w sprawach religii nie zwykło się żartować), ale – dla otrzeźwienia – zaordynowano godzinę aresztu. Jednym słowem, mimo że Lwów był niby wieża Babel, dogadywano się zawsze ze szkodą dla wroga za murami, a z pożytkiem dla wszystkich „swoich” w środku.

Nie ma sensu zaglądać w metryki i przypisywać którejś nacji większe zasługi czy talenty, skoro historię Lwowa pisano razem, a rajcy lwowscy o rysach ulepionych na Dalekim Wschodzie, w Niderlandach, w Italii czy pod Krakowem wymyślili służący miastu wspólny język. Jeśliby jednak, zważywszy, że przez sześć stuleci Lwów należał do Korony, bardzo chcieć przypisać źródło tego fenomenu Polakom, kto wie, czy nie właściwiej będzie oddać ten honor Polkom. W końcu bowiem – wiele na to wskazuje – naprawdę rządziły tu kobiety. Twórca kupieckiej potęgi Korniaktów i najbogatszy miasta obywatel Konstanty (on to uraczył miasto najwyższą lwowską wieżycą) ożeniony był z Anną Dzieduszycką, a węgierski wielmoża Jerzy Boim (donator najpiękniejszego lwowskiego mauzoleum) miał za żonę Jadwigę Niżniowską. A później, później rządziła Pani Kossakowska. Kasztelanowa kamieńska uchodziła za „ostatnią matronę polską”. Stanisław Wasylewski pisze, że zawsze wiedziała, gdzie trzeba kupić kreskę sejmikową antałkiem wina, gdzie korzec żyta posłać, gdzie zaś pomstą zagrozić. Tu wrzała głosem tubalnym, tam trafiła przez proboszcza, ówdzie policzek siarczysty wycięła, lub w karocy po prośbie pojechała. „Surowa weredyczka” miała mieć spryt dziesięciu senatorów, a na wzgórze św. Jura, gdzie rezydowała niczym udzielna księżna, wspinały się sznury powozów jak na Awentyn. Znający Lwów od podszewki Wasylewski dodaje: Nie do pojęcia jak się tej baby bano. Podobno Repnin chował się całymi dniami w swym domu w obawie, że go dopadnie i zwymyśla, cesarz Józef II surowo nakazał, iżby spełniano wszystkie jej życzenia, zaś na audiencji „prosił ją siadać na krześle, które tylko jedno było”. Maria Teresa uczyniła ziemiankę co prędzej dla świętego spokoju damą krzyża gwiaździstego i Świętego państwa rzymskiego hrabiną. Kaunitz otaczał ją wielką rewerencją, biskup Krasicki starannie wywijał się i uciekał przed jej intrygami, uważając ją za „najniebezpieczniejszą dla bezstronności sędziowskiej”. Ten, a nie inny był podobno powód, dla którego Stanisław August Lwowa nie lubił. Trudno się temu dziwić, skoro obiegły swego czasu cały Lwów jej słowa: Ja na tego króla patrzeć w życiu mojem nie będę, chyba wtenczas, kiedy by mi Pan Bóg tam dał oczy, gdzie rakowi. Nic też dziwnego, że wzięła we Lwowie pod swoje skrzydła Kościuszkę, który stał się od razu tak tam popularny jak kiedyś Sobieski, a szczyptę lat później Franciszek Józef. Austriacki feldmarszałek Harnancourt uważał Panią Kossakowską za najniebezpieczniejszą dla spokojności Lwowa i Galicji. Zależy co się pod „spokojnością” rozumie, gdyż po jej śmierci w dziewięćdziesiątym roku życia Lwów zaczął właśnie podupadać, rozprzęgło się coś ważnego w trybach miasta.

Na zimowy Lwów zmrok spada nagle niby czarna, nie przepuszczająca światła zasłona na papuzią klatkę. Wszystko co w tym mieście wspaniałe, przestaje istnieć aż do rana, aby ze słońcem objawić się jak majestatyczna dekoracja po opadnięciu kurtyny. Liczą się więc przedpołudnia, kiedy kamienie zaczynają gadać o przebrzmiałej świetności miasta i niestałości spraw tego świata. Najpewniej tak bardzo lubię Lwów zimą, bo zimą zobaczyłem go po raz pierwszy. Gdy wysiadłem z pociągu, zapadał już szybki grudniowy zmierzch. Pamiętam swoją niecierpliwość w oczekiwaniu na świt w wynajętym pokoiku. Wiedziałem, że kiedy tylko słońce wynurzy się zza horyzontu, wyruszę na pierwszą w życiu przechadzkę po Lwowie. I nie stało się tak, jak bywa często, że nadmiernie rozbudzone pragnienia blakną w zetknięciu z rzeczywistością. Lwów otwierał się przede mną w mglistej poświacie, jak bez trudu wywołany po przebudzeniu sen.

Nie pamiętam, jak trafiłem na ulicę Grodzickich, ale nie da się zapomnieć tego szczególnego uszczypnięcia w sercu, kiedy w ułamku sekundy historia sprzed lat staje przed oczami jak żywa. Toż mój Lwów był z książki Parandowskiego, to w Teofilu Grodzickim kiedyś odnalazłem siebie, swój świat, tak jakbym zobaczył wtedy po raz pierwszy własną twarz w lustrze. Razem odpływaliśmy na drugi brzeg, tracąc coś bardzo cennego, ale pragnąc już wtedy nowego świata, choćby był gorszy. Zacząłem szukać antykwarni na Batorego, bo to właśnie tam zaczęła się cała ta historia; ulica Batorego istnieje już pod nazwą Watutina i przestała być ulicą antykwarni. Ale to tu wśród wielu innych żył kiedyś król antykwarzy Zygmunt Igel. Znany bibliofil lwowski Mieczysław Opałek wystawia Iglowi najlepsze świadectwo powiadając, że rarytet bibliofilski rozpoznawał od jednego spojrzenia. Zapewne dlatego, iż codziennie na przemian z Biblią czytywał Bibliografię Estreichera. Wszyscy owi żydowscy poławiacze białych kruków (firma antykwaryczna Iglów istniała pięć pokoleń) czekali na klientów na progach swych dusznych świątnic pełnych książek i tam zlatywali do rąk Teofila z najbardziej zakurzonych półek: Józef Flawiusz, św. Augustyn, Strauss i Renan.

Nie ma już lwowskich antykwarni, ale jest antykwariat pod gołym niebem – pod Fiodorowem, czarną, bez mała 10-metrową statuą „drukarza-Moskwicina” ukazanego w fartuchu i z wielką księgą na ręku, wciśniętego między Dominikanów i Arsenał Królewski. Iwan Fiodorow pierwszy tłoczył książki cyrylicą i choć za swą działalność salwować się musiał ucieczką z Moskwy, uchodzi dziś za „ojca rosyjskiego drukarstwa”. Niezwykły jest ten wielki antykwariat na powietrzu, a nawet wprost na śniegu. Otuleni w kożuchy księgarze przytupują spowici kłębami pary, a przed nimi rozłożone na kocach, kolorowych kilimach albo po prostu gazetach – Montesquieu po francusku, Horacy w oryginale, XIX-wieczne niemieckie traktaty filozoficzne, widzę gdzieś datę 1820, pewnie gdyby szepnąć, pojawiłyby się delicje i z wieku XVIII. Drogo, ale też wielkie mnóstwo białych kruków; stać mnie na cymes w rodzaju: Dzieje miłosne Katarzyny Wielkiej autorstwa księżnej Lucien Murat – wydane oczywiście we Lwowie grubo przed wojną, Stendhala w czerwonym płótnie nakładem warszawskiej oficyny Michała Arcta i Jewrei we Lwowi po ukraińsku, na pamiątkę. Moknące, marznące, podszczypywane przez wiatr woluminy leżą na straganach, a przecież w niczym nie przypominają literatury straganowej, której tu miejsce. Te książki powinny dobrze mieszkać, przed podejściem do nich winno się dokonywać obrządku ablucji, ale niestety los wygonił je na ulice.

Parę kroków dalej pchli targ: stosy dagerotypów ze starych albumów, różne mosiężne utensylia, muzyczne instrumenty, mundury wojskowe, a głównie czapki: wielkie jak rondle czapki paradne oraz zwyczajne baranice z czerwoną gwiazdą, a także wszechobecne we Lwowie uszanki. Daje się zaobserwować ciekawe zjawisko – wszyscy mężczyźni we Lwowie noszą właśnie takie uszanki, młodzi i starzy, zamożni i zupełnie biedni, ale nikt – mimo siarczystego mrozu – nie tylko nie opuszcza ich na uszy, ale prawie zawsze zawadiacko zatknięte są one na samym czubku głowy, niczym piuski. Uszanki są w ogóle tutaj czymś tak charakterystycznym, jak w XVI stuleciu fez w Konstantynopolu albo turban w Malabarze. Cały wielki skwer zajmują sprzedawcy ram do obrazów. Setki albo i tysiące prostokątów z wielką dziurą w środku. Patrzyłem na te ramy oniemiały i wiedziałem, że już kiedyś przeżywałem to zdumienie. Tak, to przecież ksiądz Grozd, katecheta dający Teofilowi lekcje obłudy, zbierał właśnie same ramy. W swoim księżym lokum posiadał ramy wszystkich typów, kształtów, rodzajów drzewa, nawet pluszowe i złożone z małych muszli morskich. W dzisiejszym Lwowie te puste ramy ks. Grozda mają coś z symbolu. Ukraiński Lwów jest czymś realnym, zakreślonym jak taka właśnie rama, ale pozostaje ciągle otwartym pytanie, czym ją wypełnić. Żywe są pomysły zmierzające do uczynienia Lwowa miastem w pełni zachodnim, europejskim, ale są też zakusy, aby bliżej nieokreśloną Słowiańszczyzną; liczne jest też grono młodych lwowian snujących plany stworzenia we Lwowie czegoś własnego, wychodzą broszury ukazujące jako punkt odniesienia dawne Królestwo Galicji i Lodomerii, mówi się o konieczności autonomii i niezależności od Kijowa, o Piemoncie. A więc duch trwa – lwowianin, jak zawsze, czuje się nad wszystko inne lwowianinem lub „galileuszem”.

Pełniący dziś honory handlowego centrum miasta Rynek Halicki, którego jeden kwartał zajmują jatki – pełne mięsiwa, wypatroszonych kur, całych prosiaków – przypomina do złudzenia XVII-wieczne płótna holenderskie. Choć tam te wszystkie zające, kapłony, bażanty komponowane były niczym uwertury muzyczne, a tutaj są stłoczone i przemieszane jak groch z kapustą. Ongiś Klonowic pod wrażeniem rozłożonych we Lwowie straganów pisał: Chyba wszystkie skarby świata zwożą w ten gród graniczny sanie północy i łodzie oceanu. Faktycznie na handlu wschodnim zbijano we Lwowie fortuny i każda nacja miała swoje pięć minut; gdy król Władysław IV zwrócił się do lwowskiego kupca Ormianina Bernatowicza o pożyczkę 100 tys. dukatów, tenże dostarczył królowi trzy nabite monetami wory (w sumie trzysta tysięcy dukatów), aby król wybrał równowartość żądanej sumy w złocie, srebrze albo miedziakach. A bogactwo kupców żydowskich niekiedy aż kłuło w oczy i w r. 1639 taka protestacja wpłynęła na ratusz: Mieszczanin w prostem suknie i futrze, co przedtem w bławacie, a Żyd w jedwabiu, w kunach i sobolach chodzi. Nie wspominają się wesela i uczty Żydów lwowskich, którzy po szlachecku, w karetach, rydwanach, poszóstno do miasta, hajdukami się osadziwszy, wjeżdżają, przy muzyce pańskiej, przy likworze kosztownym, przy półmiskach dostatnich, „publice” z wielką pompą nadzwyczaj zwykli je odprawować. Było to jednak gdy Lwów siedział jeszcze mocno na lewantyńskim szlaku handlowym, świetnie godząc wschodni przepych z zachodnimi ideami. Potem tę kunsztowną mozaikę potrzaskano, rozdarto perskie kobierce, rozbito kość słoniową, wylano greckie wina i Lwów biedniał, chudł, aż pozostał tylko ten piękny kamienny szkielet. Ale sami lwowianie (zwani już wtedy powszechnie „galileuszami”) nigdy nie stracili fasonu; w r.1831 Seweryn Goszczyński zapisze jeszcze: W mantelzakach moich towarzyszy broni z Galicji znajdowałem na linii bojowej gorsety męskie i żelazka do włosów, z którym to uzbrojeniem wielu Galicjanów występowało do walki z Moskalem. Miasto, będące już wtedy stolicą peryferyjnego protektoratu austro-węgierskiego, wyraźnie jednak sprowincjonalniało, do tego stopnia, że cesarz Ferdynand nie mógł uwierzyć, że należąca do niego Galicja nie leży w Hiszpanii. (…)

Całość w papierowym wydaniu „Akcentu”.