Piękno opisywać przejrzyście.
O poezji Romana Chojnackiego
Dwadzieścia cztery wiersze, tak jak dwadzieścia cztery godziny, czyli tak jak dzień i noc naszego życia. Można je w pociągu szybko przeczytać. Ale – czy możliwe jest szybkie czytanie wierszy? Przecież to nie gazeta, którą najspokojniej zostawiamy w wagonie, zapominając beztrosko o artykułach starzejących się z prędkością lotu ptaka. Najnowszy tomik Romana Chojnickiego warto czytać niespiesznie. Poeta umieszcza słowa w wielkich przestrzeniach. Każe nam patrzeć w górę, unosić głowę, co mieszkańcy naszej planety rzadko czynią. Już w pierwszym wierszu pisze: pokochałem niebo. A w Tryptyku o słowach: ustami muskał niebo trwożnie. W innym, bez tytułu, ucichły nieba. To tak, jakbyśmy wcześniej słyszeli ich miarowy i jednostajny ruch. W jeszcze innym, również bez tytułu, cmentarze zrównano z niebem. Ale od wiersza do wiersza dystans między podmiotem lirycznym a niebieską przestrzenią pogłębia się, bo na przykład w Róży:
dudnią skronie niebo wysoko
przesłonięte bezlitosnym
skwarem i wyrokiem
W Keterze pojawiają się schody do nieba, a w wierszu zatytułowanym Teresa czytamy, iż niewidoczna strona słońca umyka niebu. W sześciu strofach poświęconych Józefowi Czechowiczowi wozy ciągną drogą do Jeruzalem konie odlatują do nieba. Mamy zatem tę ogromną, nieogarnioną (nieobjętą) przestrzeń przestworów niebieskich, do której aż dziewięciokrotnie zwraca się podmiot liryczny, i świat poezji, którą wypełnia ruch żywiołów. To niemal zmysłowe i bardzo plastyczne wrażenie. Dokonuje się też konsekwentnie ściszona i subtelna personifikacja natury. Bo oto mleczna droga lituje się, jasność świata obejmuje, świt się łasi a świat prosi o jeszcze jeden dzień. W tej samej tonacji, jak na obrazach starych mistrzów chińskich i japońskich, jaskółka w prośbie (błyskawiczny malarski skrót przepysznego lotu ptaka, który – jak wiemy – nie tylko prosi, ale również wita, a przed odlotem żegna pracujących w polu rolników). Drzewa śmieją się, podczas gdy wiatr zaprasza do siebie i proponuje pojednanie. Personifikacja ściszona? Tak, ponieważ wszystko odbywa się jakby w milczeniu, zaskakując nas swoim krystalicznym pięknem: niewidoczna strona słońca umyka niebu, purpurowa kropelka światła toczy się w księżycowy splot, co pokazano w ostrym i barwnym ujęciu na okładce tomiku Chojnackiego. Czasem tylko w tkankę wiersza wprowadza poeta ruch, ale od razu w dynamicznej dysharmonii: zza wzgórza nadlatuje krzykliwy mrok, czerwona podszewka chciwie łapie ostatnie łzy dnia. Niektóre zwroty, jak na przykład szmer powiek zakłóca ciszę – przywołują w naszej pamięci literackiej szelest ciszy Franza Kafki. Przypominamy sobie wówczas, co tamten pisarz uważał za ważne w twórczości. Kiedy po dłuższej przerwie zaczynam pisać, wyciągam słowa jakby z powietrznej pustki. Gdy pochwycę jedno, tylko to właśnie słowo istnieje, i cała praca zaczyna się od początku. Powietrznej pustce Chojnacki przeciwstawia takie oto obrazy: na dachu przeciąga się słońce, rynna gubi nocny deszcz. Wydaje się, że w odróżnieniu od genialnej, ale mrocznej prozy praskiego urzędnika Zakładu Ubezpieczeń poezja Chojnackiego broni się tym, co autor nazywa otchłanią czułości, która jest mniej okrutna od noża obracanego w sercu albo zgiełkliwych trąb nicości. Sposób obrazowania, niektóre pola skojarzeniowe wydają się przypominać warsztat literacki autora Procesu. Jednakże prawdziwym i, wydaje się niedoścignionym, wzorem poezji jest dla Chojnackiego Jarosław Iwaszkiewicz. Powróćmy jeszcze do pierwszego wiersza tomiku Tak. Czytamy tam między innymi:
Pokochałem niebo gdy
późną jesienią któregoś tam roku
przeczytałem „Uranio siostro moja”
i zobaczyłem Iwaszkiewicza
przy bramie starego cmentarza
Rzeczywiście, trudno lepiej wybrać! Wszak to ostatni, napisany 2 lutego 1980 r. w Sailly, wiersz starego poety. Jego artystyczny spadek i podsumowanie długiego życia, ale również wszechstronnej i jakże bogatej twórczości, której nie przesłonią ani leninowskie nagrody, ani niesmaczny serwilizm, ani kabotyński wybór stroju górnika na ostatnią ziemską drogę. Zauważmy, że Urania, siostra, sosna palcem pnia swojego ukazuje niebo. Urania, muza i opiekunka astronomii z kulą nieba i cyrklem. Przestwór niebieski łączy się kolorystycznie z czerwienią krwi. Pojawia się ona dość często w tomiku Tak. Jest więc krew wymieszana, ta, która nie wraca do twarzy, ta, która występuje w połączeniu z modlitwą, a nawet ta, której szklankę pożycza się od sąsiada. Nie szklankę wody, herbaty, kawy, ale właśnie krwi. Zmienia się w ten sposób nawyki językowe i nadaje nowe znaczenia tradycyjnym połączeniom słów. Bowiem, jak czytamy w różnych encyklopediach, krew to płyn ustrojowy dostarczający tkankom tlen. Rozprowadza on substancje odżywcze i pełni funkcje obronne. Krew to znak życia i nie może jej zabraknąć w świecie tej poezji, która jest jego pochwałą. Ponieważ zawsze lekturze wierszy towarzyszą też inne przeczytane książki, bo nie ma w kulturze ucieczki od słowa pisanego, przywołajmy raz jeszcze trzeźwe zdanie Kafki: W walce, jaką toczysz ze światem, sekunduj zawsze światu. Wydaje się, że takie przesłanie obecne jest stale w recenzowanym tomiku Tak. Albowiem jasność świata obejmuje się tu swoim mrokiem. Tak jakby mrok był odcieniem jasności. Słowa stają się filtrem, tną przestrzeń składni precyzyjnie, z namysłem i sprawnością doświadczonego chirurga. Ponieważ słowa pisane [są] krwią, życie jest drugą stroną śmierci – poeta zwraca się do niej tymi słowami: będę cię pamiętać śmierci bez goryczy. Oczywiście mamy tu do czynienia ze znamiennym zabiegiem. Zaglądamy bowiem śmierci w oczy. Ustawiamy przed naszą świadomością lustro i przyglądamy się swojej ziemskiej i pozaziemskiej twarzy spokojnie, pozwalamy jej zaistnieć, wypełnić przestrzeń lustra, tak samo jak malarz wypełnia kolorem portretowany model. Między modelem i portretem można zaobserwować różnice. Ale są też podobieństwa. Zatrzymany gest, spojrzenie, może uśmiech, rumieniec życia. Model przejmuje rysy portretowanego, który przenika do innej przestrzeni. Obraz i człowiek stają się na chwilę jednością, która może trwać, ale z czasem zanika, ponieważ starzejemy się i zmienia się nasze oblicze. Pamiętać śmierć bez goryczy oznacza również akceptować życie, jego prawdę, blask i piękno. Dlatego w tej poezji tyle zauroczenia powabem świata, jego zmysłową wonią i pulsującym istnieniem: rudzik puka do okna niepodległy. Ten maleńki ptak, wierny towarzysz człowieka, o rudym gardle, dlatego we Francji nazywają go rouge gorge, niepodległym jest w wyborach swoich. Zbliża się do człowieka, ale nigdy na tyle, aby mu usiąść na dłoni, jak czynią to oswojone miejskie gołębie czy wróble. Świat (natura) podgląda poetę, który jest w nim przybyszem i gościem. Krwią pisane wiersze na ziemi, gdzie jedno słońce zachodzi z zimną krwią. A poeta uparcie odświeża zastygłe obrazy, porusza słowa jak żywioły, nadaje im nową dynamikę i nowe znaczenia. Poeta, to jest ten, który był i jest, jak nam oświadcza w jedynym zdaniu po angielsku w wierszu Keter. Ten, który buduje swój dom ze słów. Ich żywot jest krótki. Aby trwały dłużej, wiesza sznur pod sufitem. Odtąd w mozole, uporczywie, z dnia na dzień będzie musiał ciągnąć tym sznurem zdania, wersy, strofy, zwrotki. Dom trzeba budować za każdym razem od początku, tak jest w Polsce od kilku już pokoleń. Ale dom-słowo tworzy myśl konstruująca. Winna być do czerwoności rozgrzana. Dopiero wtedy możliwy jest ceremoniał i wtajemniczenie. I wtedy tylko misterium słowa może nas zadziwić swoim blaskiem.
Ósmy tomik wierszy Chojnackiego pokazuje ewolucję twórczą i wybór nowej drogi? Wydaje się, że poeta potrafi nie tylko dostrzec piękno naszego świata, ale opisać je przejrzyście. Czy pomaga mu w tym spojrzenie z dalekiej Kanady i jej olbrzymie przestrzenie, czy też może pamięć polskiego słowa-domu? Pytania takie postawić należy zapewne niebieskim przestworzom.
Roman Chojnacki: Tak. Norbertinum, Polski Fundusz Wydawniczy w Kanadzie; Lublin – Toronto 2003, ss. 37 + 3 nlb.