Romuald Mieczkowski. Wileńskie etiudy

Spis treści numeru 4/2002

Wileńskie etiudy

 

1. Drzewa

Najbliżej domu rosła lekko pochylona brzoza. W czasie wiatru gałązkami swoimi dotykała dachu. Na brzozie było kilka szpakówek. Na wiosnę nadkrajaliśmy jeden z wystających korzeni – i do słoika sączył się mdławo-słodkawy sok.

Nieco dalej, koło skonfiskowanej przez kołchoz stodoły, rosła jeszcze jedna brzoza, starsza i wyższa. Na niej umieścił ojciec jeden z wabików, z których zbierał roje pszczół.

Przy domu rosło kilka lip. Dwie bardzo dorodne tworzyły swymi splatającymi się koronami naturalną bramę, pełną zielonej świeżości, a latem cienia. W pobliżu rosły jarzębiny i wiele bzu, który potem został częściowo wykopany na rzecz krzewów bardziej dekoracyjnych. Ganek obrastało dzikie wino. Na tyle gęsto i szczelnie, że nawet wiatru za taką osłoną nie było czuć, poruszały się tylko listki w zielonej kotarze.

Ojciec lubił sadzić wciąż nowe drzewka. Od najmłodszych lat z bratem dziedziczyliśmy, jak umieliśmy, tę pasję. Sadzonek dostarczał las. Nie wszystko jednak przyjmowało się – po nocy jakoś znikały osiki i olchy, których ojciec nie cierpiał. Wzrastały natomiast jarzębiny, klony, jesiony, a nawet leszczyny, czasami dęby.

Drzewa iglaste przyjmowały się kiepsko – tym większa była radość, gdy kilka jodełek i sosenek wrosło w najbliższy krajobraz dzieciństwa. Chyba nie odpowiadała im gleba, dlatego nie były to nadzwyczajne okazy. Nad nimi górowała „moja” jodła, której jakoś nic nie przeszkadzało i po kilku latach była ozdobą podwórka i okolicy. W czasie świąt Bożego Narodzenia zarzucaliśmy na jej wierzchołek girlandy kolorowych żarówek – i choć to kosztowało – ojciec pozwalał je włączać w świąteczne wieczory i na Nowy Rok. Nabrał się na to autobus z turystami – kierowca sądził, że jest to jeden z… głównych placów Wilna. Z jodłą łączą mnie do dziś więzi szczególne. Coś w rodzaju cichej, ukrytej przyjaźni, bo któż przyzna się, że z drzewem rozmawia, powierza mu swoje troski? Razem przeżyliśmy swe najmłodsze lata, razem wchodziliśmy w młodość, wiek dojrzały…

Nasze kłopoty rozpoczęły się poważnie od czasu, kiedy wyburzono Fabianiszki na rzecz wielkomiejskich bloków. Było to w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Tam, gdzie stały tonące w zieleni domki akurat zaprojektowano drogę, powstały parkingi. Bo na tym ciężki pieniądz można było zarobić. Z natury narzekający Polacy mówili, że wydziedziczeni zostali specjalnie – w drugiej części Fabianiszek, nowszej, tam gdzie stały domki litewskie, jakoś nic nikt nie zaprojektował. Dziś to są jedne z najdroższych nieruchomości w mieście. Natomiast Stankiewiczowie, Kołoszewscy, Hrypińscy, Mackiewiczowie, Jurewiczowie, Szafranowiczowie, Gulbiccy, Materewiczowie, no i moja rodzina, dostali mieszkanka zastępcze w klatkach wieżowców w różnych miejscach. Spotykają się tylko w autobusie, sklepie, dziś do coraz rzadszych spotkań dochodzi w kościele w Kalwarii, dokąd, nie patrząc na przynależność do nowych parafii, chodzą siwi i coraz mniej liczni mieszkańcy dawnych Fabianiszek.

Nad dzisiejszym sadem góruje jeszcze jodła. Nie ma dorodnych szyszek, coraz mniej zielonych gałęzi. W czasie budowy drogi chyba drzewu nadcięto korzenie, z pewnością jednak z tęsknoty schnie. Dogorywa powoli samotnie, niezauważalnie dla innych, a mnie boli śmierć każdej następnej gałązki.

Wcale nie w przenośni. Boli z tej samej, serdecznej strony. Boli, kiedy dotykam jej kory, siedząc na wzgórzu dzieciństwa, z którego nas wypędzono.

 

2. Bandyci

W latach mojego pierwszego pamiętania najwięcej poczucia bezpieczeństwa dodawały kruki, którymi zamykano drzwi. Duże, kowalskiej roboty, zazwyczaj dodatkowo jeszcze mniejsze, u góry i dołu, strzegły skutecznie wejścia. W niektórych domach z nadejściem nocy ryglowano okna. I wtedy nie tak straszni byli zbójcy.

Pojawiali się oni w okolicy w czasach wojny i szczególnie po niej. W dzień panował spokój i dawnym zwyczajem, kiedy wychodziło się z domu, zamiast kłódki, wsuwano do klamki kawałek szakala. To był znak, że nikogo nie ma w domu. Ze zmierzchem niepokój wzrastał: pośpiesznie zamykano się na wszystkie spusty, kruki i kruczki. Szczególnie tam, gdzie domostwa stały samotnie.

Na napady narażona była zagroda dziadka Stanisława Piotrowskiego w Poszyłajciach – dom stał na uboczu, jego gospodarz należał do majętniejszych. Zagroda przeżyła istną plagę najazdów, większość nieudanych – dom nocą przeistaczał się w twierdzę: masywne drzwi z grubego drewna z podwójną futryną, spięte kutym żelastwem, niełatwo było podważyć, wszystkie okna były zaryglowane, w „strategicznych” miejscach stawał krzepki gospodarz z dwoma dorosłymi synami – Bolesławem, mocnym jak dąb mężczyzną, który potem kilka lat spędził w łagrze w Karagandzie, i z Franciszkiem, który też do słabych nie należał. Wszyscy w rękach mieli siekiery. Znalazłaby się i broń palna, ale już samo jej ujawnienie od razu kwalifikowało do wywózki na Sybir. Kobiety też miały swoje odcinki obrony. Mojej matce, jako najmłodszej, przypadała funkcja podającej alarm. Urządzenie to wyglądało następująco: na strychu, na jednej z belek, tuż przed otwartym okienkiem, zawieszano kawałek rejki, o którą uderzano metalowym prętem.

Tej pechowej nocy mało było szans obrony. Na podwórze zajechały dwa „trofiejne” samochody osobowe. Pies niedługo ujadał – padł strzał, krótki skowyt, rozległy się krzyki po rosyjsku: Odkrywajtie, a to was wsiech pieriebjom i podżarim!

Na brak odpowiedzi bandyci odpowiedzieli gradem kul. Jedna z nich trafiła w nogę matkę, która biegła na strych, by walić w ową rejkę. Mimo licznych uderzeń, kołatań, strzałów w zawiasy, bandyci nie potrafili złamać drzwi. Przystąpili więc do okien. Od strzałów jedno udało się wyważyć. W tym czasie matka z trudem wdrapała się na strych. Rozległy się wśród nocy donośne niczym dzwon dźwięki uderzeń w żelazo.

Obie strony na chwilę zamarły. Wewnątrz obawiano się, że uzbrojeni napastnicy mogą wrzucić granat. Ale nie doszło do tego, obeszło się na kolejnychstrzałach. Kiedy jeden z opryszków chciał wcisnąć się do środka, Bolesław uderzył go obuchem siekiery w ramię. Razem z przekleństwem sypnęło znowu gradem kul.Wystraszona matka coraz mocniej waliła w rejkę. I to odniosło skutek – od dalekich sąsiadów, chyba Śnieżków, doniosło się szczekanie psów i podobne metalowe dźwięki. Był to znak, iż sąsiedzi usłyszeli i alarmują dalej… Przez pewien czas bandyci zastanawiali się, czy ponowić atak. Dochodzący z oddala tumult sprawił, że zaniechali. Na szczęście też nie doszło do podpalenia, choć ktoś uporczywie szukał kanistra z benzyną.

Takich najazdów było więcej. Od jednego nie potrafili się obronić. Opryszkowie tym razem byli solidniej uzbrojeni, zadziałali tuż ze zmierzchem, na zaskoczenie. Po chwili wszyscy domownicy, podobnie jak w latach wojennych, kiedy to szukano schowanej tutaj żydowskiej rodziny Gołąbów, dziś zamieszkałych w Ameryce, stali pod ścianą. Tymczasem do samochodów ładowano wszystko, co było pod ręką.

W latach powojennych niektóre bandy działały w zmowie z nowo narzuconymi władzami, za cichym przyzwoleniem NKWD. Składały się one nierzadko z byłych wojskowych i, przede wszystkim, z elementu przestępczego przybyłego z Rosji. Miejscowych bandziorów w nich nie było wielu, zazwyczaj pełnili oni rolę przewodników, zbierali informacje. Raczej bardzo rzadko, mimo licznych zgłoszeń o napadach, dochodziło do ujęcia przestępców. Ale takie przypadki zdarzały się czasami, może w wyniku konkurencji i wzajemnego zwalczania się band.

Po kilku miesiącach od napadu dostali Piotrowscy powiestkę z milicji. Kiedy stawili się pod wskazane miejsce, zebranym pokazano zrabowany dobytek. Nieliczni natrafili na swoje rzeczy: ubrania, futra, biżuterię. Potem wprowadzono aresztowanych. Trudno było pośród nich rozpoznać dawnych rabusiów. Ale jednego udało się wskazać – po szramie w kształcie tępej części siekiery…

Napady zatruwały życie szczególnie mieszkańcom podwileńskich miejscowości, dokąd z miasta wypady robili różnej maści opryszkowie jeszcze do połowy lat pięćdziesiątych. Zapamiętałem dobrze kruki i w naszym domu w Fabianiszkach, które kilkakrotnie obroniły nas przed rabunkiem. Ale dom miał bezpieczniejsze położenie – stał blisko ożywionej szosy, ponadto w sąsiedztwie znajdowało się kilkanaście domostw… (…)

 

5. Ojciec chrzestny

Uchodził za dziwaka. Unikał mocniejszych trunków, w tym monopolowych. Chwalił natomiast wytrawne wino, które zwano „kwasem”. Był jakby mniej skory do piosenek śpiewanych pełną piersią – miał gust wręcz niepojęty – namawiał do wsłuchania się w symfonię, w podnieceniu tłumacząc ku uciesze innych, że w muzyce tej jest szum wiatru i przelewanie się morskich fal, odgłosy przyrody. Kiedy słuchaliśmy razem takiej tajemniczej płyty, jakoś nie udało się znaleźć żadnych szumów i odgłosów, choć owszem, była w niej jakaś niewytłumaczalna, ale nudnawa dla nas tajemniczość.

Imieninowych prezentów chyba najbardziej oczekiwałem od ojca chrzestnego. Jednego razu dostałem pięknie rzeźbione szachy. Jako dobry szachista wuj Aleksander wcześnie mnie nauczył w nie grać, ale prawdę mówiąc wolałem inne gry: piłkę, graliśmy też całymi dniami z bratem w ping-ponga – na stole, który zrobił nam ojciec. Dostawałem też w prezencie książki. Do dziś w mojej bibliotece od tamtych czasów obecna jest sfatygowana nieco Quo vadis Sienkiewicza. Cieszyłem się też z niemieckiego atlasu świata. Wielokrotnie oglądałem mapy i były to najpiękniejsze obrazy, w których umieszczałem przeżycia z przeczytanych książek. Gdzieś na mapie była Polska. Starałem się wyobrazić sobie, co to takiego. Kojarzyła się z napisami na starych gazetach ze strychu, na butelkach po „synalce”, w których – wydawało się – czuć zapach podobny do lemoniady, którą przywozili rodzice z miasta. Polska, ta lepsza, i nie nasza, objawiła się później, kiedy zaczęli z odwiedzinami przyjeżdżać krewni. Lepiej ubrani, bardzo kulturalni. Byli w ortalionowych płaszczach, przywozili cukierki w kolorowych papierkach, młodzi mieli też kolorowe skarpetki. Nie wiadomo czemu odjeżdżając płakali. Chciało się razem z nimi jechać do Polski.

Wuj był zachłannym czytelnikiem. Prenumerował jako jedyny w okolicy szereg czasopism z Polski, w tym „Trybunę Ludu”, „Przekrój”, „Dookoła świata”. Tygodniki oprawiał u introligatora w roczniki. Oglądanie ich było wielką frajdą.

A pracował wtedy w… wytwórni wódek. Był dostawcą produkcji, nie powiem, że poza granice Litwy – gorzelni nie brakowało! Pewnego razu obiecał mi, że po zakończeniu roku szkolnego zabierze mnie ze sobą w podróż nad morze. I taka okazja się nadarzyła – trzeba było wyekspediować kilka wagonów wódki do różnych miast, kończąc w Kłajpedzie. Podróż odbywała się w towarowym wagonie, wśród skrzyń z alkoholem, na posłaniu ze słomy i materaców. Jechaliśmy od miasteczka do miasteczka, pozbywając się po drodze części ładunków. Długo staliśmy na bocznicach. Włączano nas do różnych zestawów. Przy tej operacji zamykał mnie wuj w naszym wagonie i szedł błagać kolejarzy, żeby cofali wagony „miękko”. W pertraktacjach najlepiej skutkowało pół litra. Wuj miał w tym swój interes – dyrekcja przeznaczała określony procent ładunku na tzw. stłuczkę i jeśli okazywała się ona mniejsza, można było w nagrodę część alkoholu zabrać. Jeśli straty przewozowe przekraczały „normę”, czekała długa wołokita, trzeba było zwołać komisje, sporządzać akta.

Po kilku dniach dotarliśmy do celu. Ileż usłyszałem po drodze ciekawych opowieści! Rejs był udany. Do dyspozycji wuja pozostawała skrzynka czy dwie alkoholu, otrzymał za to równowartość pieniężną. To pozwoliło parę dni spędzić w Połądze. W ten oto sposób na początku lat 60. dzięki „wódczanemu transportowi” po raz pierwszy zobaczyłem morze.

Wuj Aleksander mieszkał w Nowosiołkach, dwa kroki od Wilna. Na ustroniu, w przepięknej miejscowości. Niedaleko był las z dąbrową, w dole płynęła rzeczka Cedronka. Wartko niosła swe wody przy stacjach drogi krzyżowej w Kalwarii, czemu zawdzięczała swą nazwę. Dalej biegła w kierunku Werek, gdzie wpadała do Wilii.

Najbliżej domu z czerwonej przedwojennej cegły znajdował się staw. Zarośnięty tatarakiem, z kumkaniem żab w letnie wieczory. Pluskaliśmy się w wodzie w upalne popołudnia, łowiliśmy koszem karasie. Smażone podawano je potem do stołu, pośród winorośli ganku, wisien i jabłoni w sadzie. Stały tam też ule – wuj był wielkim miłośnikiem pszczół. Pszczelarstwa nauczył również mojego ojca. który odtąd żył tą pasją, ale po rozbiórce domu musiał się z nią rozstać, bo zmuszono go do zamieszkania w bloku. Jakże tego żałował! Ojciec z wujem posiadali chyba najbogatsze w okolicy pasieki, sprowadzali z Polski fachową literaturę. Z prośbą o porady zwracali się do nich miejscowi pszczelarze, a kilka razy przyjeżdżali ludzie z odległych zakątków Litwy. Miodobranie zasługuje na oddzielny, pełen barw i słodyczy opis.

Nowosiołki najczęściej odwiedzaliśmy „po kościele”. Po sutym obiedzie dorośli i dzieci szli na spacer do lasu, nad wspomnianą Cedronkę. Mężczyźninaginali leszczyny i zrywano orzechy. Bliżej jesieni pojawiały się borowiki i rydze, że o innych, bardziej pospolitych grzybach, nie wspomnę. Czasem Zenek grał na harmonii. Śpiewano zawsze to samo Szla dzieweczka, O mój rozmarynie, Wojenko, wojenko… Niekiedy ktoś intonował piosenkę po białorusku. Piosenki rosyjskie poszły do innych domów.

Kiedy wychodziliśmy z lasu, zostawało przejść przez zroszone chłodem pola koniczyny oraz łubinu – i zaczynały się Fabianiszki. Część ich w czasie wojny w Indochinach została przezwana „Koreą” – tak już pozostało do zagłady osiedla i zabudowania go pod koniec lat 70. blokami. My zaś mieszkaliśmy w „Ameryce” – bogatszej części. Nie mogło być inaczej – nasza rodzina przed wojną zwana była z białoruska Panki. Choć zatrudniała służby niewiele: paru parobków, jakieś kobieciny do pomocy przy pracach domowych. Ale jadano chleb biały, nie patrząc na czarną, ciężką robotę. Drewniany dom ojciec po wojnie przebudował, podniósł ściany, gont na dachu został zastąpiony nierdzewną blachą, oszalowane ściany pomalowano na żółto. Deski na węgłach miały kolor brązowy, okiennice wyróżniały się brązowo-białymi pasmami.

Ach, jaki to był piękny dom!

Całość w papierowym wydaniu „Akcentu”.