Andrij Bondar: Opowiadania

Spis treści numeru 4/2003

Dziadek Teoś

Dziadek Teoś nie lubił się myć i nigdy się nie mył, bo – jak mówił – lekarze mu zabronili. Był dla mnie stryjecznym dziadkiem, a więc bratem mojego dziadka ze strony ojca. Ktoś nazywał go Teodosiem Łazarowyczem, ktoś Fieodosiem Łazariewiczem, ojciec zwracał się do niego „wujku”, a za plecami, podobnie jak wszyscy w rodzinie, używał zwykłego i najbardziej odpowiedniego – „dziadek Teoś”.

Dziadek Teoś przychodził do nas w gości zazwyczaj raz w tygodniu, przynosząc w swej bezmiernej kieszeni zaszmalcowane karmelki. Nie odważaliśmy się ich jeść, bo wyglądały, delikatnie mówiąc, podejrzanie. Po opakowaniu nie dało się ustalić roku wyprodukowania tych łakoci, jednak domyślaliśmy się, że ich wiek mniej więcej zbiega się z dniem narodzin mojego starszego brata. Trefne cukierki przez jakiś czas lepiły się jeden do drugiego na kuchennym stole, a potem bezlitosna ręka mamy wyrzucała je do kosza na śmieci.

Dziadek Teoś przychodził pograć z moim ojcem w szachy. Szachistą był bezdyskusyjnie kiepskim. Aby jakoś pocieszyć starego (być może z szacunku dla jego podeszłego wieku), tato poddawał mu kilka partii. Stary niewiarygodnie głośno rechotał z radości. Kiedy jego zapach uniemożliwiał już dalsze przebywanie w mieszkaniu, tato zaczynał bezlitośnie druzgotać przebiegłe zamiary naszego brudnego Capablanki, czym przybliżał moment jego błogosławionego wyjścia. Za tydzień dziadek Teoś przychodził znowu i znowu całą rodziną przychodziło nam przeżywać atak chemiczno-bakteriologiczny, wysuwając na przednie szachowe pozycje nasze najlepsze mistrzowskie siły – ojca, który był jego najbliższym krewnym.

Może i nie warto go wspominać, ale był prawdziwym diamentem mojego dzieciństwa, człowiekiem, od którego zawsze cuchnęło niemytym dziadem i jakąś podziemną historią. A może nie mył się dlatego, że bał się zmyć z siebie historię? Być może w każdej warstwie brudu była nowa warstwa jakiejś nieznanej archeologicznej kultury i dlatego nie podlegała oczyszczeniu, a więc zniszczeniu. Znał swoją wartość, bo uświadamiał sobie swoją unikalność. Podziemny człowiek Dostojewskiego, nietzscheański – bermensch, człowiek bez właściwości – oto bez przesady kim był mój dziadek Teoś.

Estetyka jego życia była nie tylko konsekwentnie antyradziecka, ale i konsekwentnie antyspołeczna. I to nie dlatego, że jakoś szczególnie namiętnie nie lubił ludzi. Takie ludzkie uczucia jak namiętność, żądza, miłość albo nienawiść do niego nie pasowały. W latach trzydziestych pracował jako geodeta, ale nie wierzę, żeby ten człowiek w ogóle kiedykolwiek mógł pracować. W żaden sposób nie dotknęły go stalinowskie czystki końca lat trzydziestych – silny immunitet wobec wszelkich przejawów totalitaryzmu gwarantował mu ameboidalny tryb życia i filozofia całkowitego i bezwyjątkowego nieangażowania się. Rówieśnik XX wieku, mając 41 lat i władzę radziecką głęboko w dupie, nie poszedł na front symulując ciężką chorobę serca – uniknął ewakuacji, pozostawszy w swej ciepłej chacie. Kiedy do miasta wkroczyli Niemcy, przypuszczam, że mógł ich powitać z bukietem róż, ściętych we własnym ogrodzie. Przypuszczalnie byli jacyś świadkowie tego gorliwego uczynku, jednak skutecznie obrócili się w proch czy dokładniej, najpierw w dym, potem w proch w nazistowskich krematoriach. Wymyślić coś o tym jego okresie życia to przegrana sprawa. Chociaż można pofantazjować. Możliwe, że był biernym kolaborantem i potajemnie wydawał w ręce gestapo komunistów oraz Żydów (chociaż jaka tu bierność?), możliwe, że dalej był mierniczym albo drobnym sekretarzem w policji, cichutko prowadząc swoje gospodarstwo – hodował kury i świnie, siał pietruszkę i cebulę, robił cierpkie pigwowe wino, które popijał samotnie w szare długie wieczory. Jednym słowem, uprawiał swój ogród. W żaden jego bohaterski czyn w postaci współpracy z komsomolcami z podziemia, radzieckimi partyzantami czy bojownikami OUN-UPA za nic w życiu nie uwierzę. Choć wtedy, kiedy mi o tym opowiadał, wierzyłem mu całym swoim szczerym dziecięcym sercem. Jedno wiem na pewno i naprawdę – był prawdziwym, klasycznym Ukraińcem, sentymentalnym, bojaźliwym, małostkowym i skąpym, nosił wyszywaną koszulę i znał morze ukraińskich pieśni, przysłów i powiedzonek, grał na skrzypcach i zawsze mówił po ukraińsku, bo innych języków nie znał i znać nie chciał. Mój ojciec, dwudziestodwuletni młodzian w poszukiwaniu perspektyw miejskiego życia przez pewien czas mieszkał u starego, każdego dnia narażając się na jego dziwactwa.

Po wojnie, kiedy znów zapanowało spokojne radzieckie życie, dziadek Teoś jakimś cudem uzyskał potrzebny stopień inwalidztwa i niewielką rentę, co pozwoliło mu na spokojną egzystencję. Samo istnienie było pierwszym i jedynym jego celem. Egzystencja zaciemniała esencję, i nie tylko. Czyste istnienie, niczym nie obciążone i absolutne, istnienie człowieka bez obowiązków i wartości, celu i marzeń. Chociaż nie, stary miał przecież jedno najskrytsze marzenie – dożyć do stu lat, to znaczy do 2000 roku. Myślę, że temu celowi poświęcił bez reszty całe swoje życie, konsekwentnie realizując go każdym przeżytym rokiem. Nie wiem, może właśnie wola istnienia była sensem tego człowieka. Maniakalnie pragnąc istnieć ten posępny miłośnik życia jednak nieuchronnie stoczył się w śmierć, choć ta niespecjalnie się do niego spieszyła.

Mnie i mojemu starszemu bratu nic nie pozostało, jak robić zakłady na dziadka Teosia. To znaczy, umrze on wreszcie w tym roku, czy dalej będzie zwodził szare niebiosa. Nie pamiętam, kto zgarnął bank tamtego tragicznego 1986 roku, ale pewnego dnia lekarze stwierdzili zgon naszego dziwacznego krewnego, który miał końskie zdrowie, chociaż nieustannie na nie się skarżył. Wtedy, w dzieciństwie, wydawało mi się, że urodził się jako dziadek i nigdy nie był młody. Młodość do starego nie tylko nie pasowała, lecz była nawet czymś tragicznie wrogim. Nawet czarno-białe grupowe fotografie z końca lat dwudziestych, gdzie w przyjacielskim kręgu członków geodezyjnej spółki gubiła się twarz jakby dziadka Teosia, nie przekonywały o możliwości jego młodości. I oto nagła śmierć zabrała naszego nieprzeciętnego krewnego, po którym i tak nikt nie zapłakał.

Czasami, w przystępie gwałtownego pragnienia, żeby jakoś go usprawiedliwić, myślę sobie, że jego życie było szczególną formą duchowego dysydentyzmu, antyradzieckością w jej najsubtelniejszym wydaniu – konsekwentną buddyjską obojętnością. A czasem niepowstrzymana fantazja podpowiada mi, że to taka forma chrześcijańskiej świętości, która, mimo to, zaprzecza istnieniu podstawowych zasad moralnych i, co najważniejsze, miłości. Taki sobie heroiczny czyn człowieka, wrzuconego w ten świat bez specjalnego zaproszenia, człowieka przypadkowego, człowieka, który przyjął nijakość za główną zasadę istnienia i nigdy jej nie zdradził. Człowieka, który mężnie odbywał życie.

W trumnie dziadek Teoś wyglądał o dziwo żwawo i zadziornie, leżał, jak prawdziwy Ukrainiec, w wyszywanej koszuli i z gładką, pozbawioną zmarszczek twarzą. Żółte miedziane monety o nominale 5 kopiejek ZSRR zasłaniały jego na pół zamknięte oczy od świata. Chowała go trójka ludzi, nie licząc czterech niosących trumnę – moi rodzice i kochająca żona nieboszczyka. Wieńcom, ze względu na brak współczujących rąk, udało się zostać w domu. Taki był wieniec Teosiowego życia. Marzenie starego, żeby dożyć 100 lat, nie spełniło się. Przegrał, i przegrał godnie, bo z wdzięcznością przyjął wszystko, co otrzymał po śmierci. Na cmentarzu w głowach położyli mu standardowy szary postument z miedzianą tabliczką, na której czyjaś niewykształcona ręka wyryła: „Teodozij Łazariewicz Bodnar”. Tymczasowy postument stał się dla starego wiecznym pomnikiem.

Jego filozofia życia (czy raczej jej brak) przejawiała się także w stosunku do kobiet. Dziadek Teoś żenił się pięć razy, pochował cztery ze swych żon i nie doczekał się potomstwa. Być może jego chroniczna bezdzietność była podyktowana silną niechęcią do dzielenia się swoim istnieniem z kimś jeszcze. Przecież dzieci mogły osłabić jego zdolność do życia i mu je skrócić, mieszając tym sposobem jego szyki i plany.

Przeżyć go udało się tylko piątej, ostatniej żonie, tej, która przewyższała go wieloma wskaźnikami antropologicznej nijakości i najciemniejszymi ludzkimi cechami. Podejrzewam, że to właśnie ona przedwcześnie wpędziła go do wilgotnego grobu. Nie wiem, czy dosypała mu do barszczu arszeniku, czy udusiła we śnie poduszką, jednak rola podolskiej lady Makbet jak najbardziej do niej pasowała. Po dziadku Teosiu został majątek, szary zapadnięty w ziemię budyneczek i niewielki ogródek. To wszystko, a także kilka książek i skrzypce, przypadło zgarbionej staruszeczce o zapleśniało-stęchłym imieniu Walentyna.

Historia dziadka Teosia urwałaby się wraz z jego śmiercią. Jednak było w niej coś jeszcze, co i dzisiaj nie daje mi spokoju. Poemat. To był poemat, który napisał w połowie lat siedemdziesiątych sześciostopowym jambem z nieuchronnymi częstochowskimi rymami – bezradna grafomańska bazgranina o komsomolcach w podziemiu, o zezwierzęceniu nazistów i zaciętości komunistycznej partyzantki. Był bardzo dumny z tego utworu i chciał go gdzieś wydrukować. Ale dociekliwi redaktorzy radzieckich gazet i czasopism uparcie mu go odsyłali ze słowami odmowy i podziękowania. Stary, choć nikt go o to nie prosił, lubił deklamować swój utwór z pamięci, czym wszystkich nas zanudzał. Pewnego razu wymógł na ojcu, aby pomógł mu go rozpowszechnić. (Jakby tato mógł mu w tym pomóc!) A kiedy ten zwlekał ze zwrotem poematu, pisał gniewne i rozpaczliwe listy, w których obwiniał ojca o chęć przywłaszczenia sobie autorstwa.

Nie wiem, czy dziadek miał nadzieję na życie wieczne, ale śmiem sądzić, że właśnie ten gówniany, bo nawet nie wątpliwej jakości, poemat uratował go na sądzie ostatecznym. Coś nieodgadnionego skłoniło go by go napisać. Wyrzuty sumienia za grzechy przeszłości? Nagły nieświadomy pociąg do twórczości? Pragnienie pozostawienia po sobie bodaj czegokolwiek. Kto wie.

Papież

Od pewnego czasu prześladują mnie niespodziewane sny. Nie wiem czemu, ale nocne marzenia senne jakoś bardzo rzadko się zapamiętuje – albo jest ich tyle, że zlewają się w jedną wielką czarną plamę, albo po prostu mózg w nocy nastawiony jest raczej na odpoczynek niż na aktywną pracę. Co innego – sny dzienne. Zbawienne dzięki swej paradoksalności, odważne w swej jaskrawej fantazyjności, poza tym są krótkie i mieszczą się w gatunku opowiadania. A jeśli nie opowiadania, to dokładnie jego fragmentu. Przeważnie to sny wizyjne. A to mi się przyśni, że bratam się z Wiktorem Juszczenką i proszę go o wybaczenie wszystkiego zła, jakie wyrządziłem jemu osobiście i Ukrainie. On płacze, ja płaczę, obaj rozczuleni. Albo na przykład taki sen. Przyjechał do nas z Wiednia Ż., a my z K. już nie mieszkamy w „chruszczowówce”, a w pięknie urządzonym prywatnym domu wyposażonym w instalację alarmową. A więc przyjechał Ż., a ja właśnie wróciłem z Algieru (sic!), gdzie przebywałem z jakąś misją kulturalną, no i Ż. mi mówi: „Wiesz, przywiozłem trawę, no to się wyluzujemy!” A ja do niego: „A pokażesz tę swoją trawę?” On wyciąga celofanowy pakiecik i mówi: „Patrz!” Zaglądam do środka, a tam zamiast trawy różnokolorowe gumowe karmelki w kształcie gumisiów z Candylandu. „Co za bzdura?” – pytam Ż. i biorę jednego niedźwiadka. A on mi mówi – „Stary, u nas w Wiedniu to taki nowy sposób ukrywania narkotyków przed celnikami. Teraz nie wozimy po prostu trawy, a syntetyzujemy ją w niedźwiadki. Ten niedźwiadek, którego trzymasz pod językiem, odpowiada 10 gramom marihuany.” Kiedy indziej sny nabierają militarnego sensu. Wtedy trzeba strzelać, a czasami i umierać od otrzymanych ran. Na przykład całymi dniami śnił mi się sen, jeszcze straszniejszy od tego z Juszczenką. Siedzę, znaczy, w okopie, ja – młody rosyjski żołnierz – z automatem z celownikiem optycznym i nagle jakieś 200 metrów ode mnie zaczynają się pojawiać Czeczenki-samobójczynie. Wszystkie na czarno i straszne. I ławą zaczynają iść na mnie. Cóż, zaczynam naciskać na spust, a one nie padają, i wszystkie idą, i idą, i coraz ich więcej i więcej. Zaczynam panicznie strzelać, a one jakby nic. No, krótko mówiąc, obudził mnie mój własny krzyk, kiedy już mnie nakryły swoją czarną chmurą. Pytanie: KTO MI PODSUNĄŁ ŚLEPE NABOJE?

Dokładnie trzy dni temu przyśniło mi się, że umarł papież Jan Paweł II. Pokonał staruszka Alzheimer, więc jakby nie ma się co dziwić: umarł, i niech mu ziemia lekką, dobry był człowiek, wiele różnych dobrych rzeczy zrobił, i strzelano do niego, i wybaczył temu, który do niego strzelał, i cały świat objeździł, i na Ukrainę zawitał. Ale to wszystko tylko podkładka, żeby tak powiedzieć, preludium. Mnie w tym śnie też żal było Papieża. Zawsze mi się zdawało, że żyje w nim mały chłopiec – dobry, wrażliwy chłopiec rodem z polskich Wadowic, chłopiec Karol Wojtyła, któremu włożyli na plecy takie ciężkie i poczesne brzemię. Chłopiec, który przestał należeć do siebie. Chłopiec, którego Polacy kochali najbardziej w całej historii Polski. Który nauczył się wszystkich możliwych języków świata. Który mógł nagle podczas mszy świętej zaśpiewać ludową piosenkę. I za to kochali go jeszcze bardziej. Kogo Polacy mogli jeszcze tak bardzo i bezwarunkowo kochać w swojej historii? Adama Mickiewicza? No nie, jego, oczywiście, kochali, ale słowa „Litwo, ojczyzno moja”, choć uczyli się ich w polskich szkołach, czy mogły przemienić tę ludzką miłość w absolutną? Juliusza Słowackiego? Nie, ten esteta za bardzo wyprzedził swój czas. Może Józefa Piłsudskiego? Może i kochali, ale może bardziej szanowali i się go bali. Witolda Gombrowicza? Tego też się bali i dotąd się boją – prawdomówca zasrany i na dodatek pedał… Mikołaja Kopernika? Tak, kultowy handlowy znak, ale podejrzane pochodzenie trochę tłumi bezwarunkową przychylność narodu. Marię Skłodowską-Curie? Spróbuj wyjaśnić prostemu chłopu jej naukową wielkość. Fryderyka Chopina? Białolicy geniusz paryskich salonów – również brandy, najlepiej do mlecznej czekolady. Josepha Conrada? Uciekinier, poszukiwacz przygód, wątpliwy Polak, bo z Berdyczowa. Bońka? Młynarczyka? Latę? Czemu nie pierwsze miejsce owego 1982 roku w Hiszpanii, czemu przegrali ten historyczny półfinał? Czesława Miłosza? Jeszcze jeden Litwin, chociaż i Polak. Romana Polańskiego? Żyd, pedofil, esteta i jeszcze raz Żyd. Tadeusza Kościuszkę? Teraz kochają tylko jego serce w marmurowej oprawie. Lecha Wałęsę? Kiedyś kochali, potem ostro nie kochali i było za co, może kiedyś w przyszłości sprawiedliwie go ocenią…

Polacy to wielki naród. Dali światu taką ilość geniuszy, że żadni Czesi, Słowacy i Węgrzy razem wzięci, nie mówiąc już o Ukraińcach, Bułgarach i Rumunach, nie mogą z nimi na tym polu konkurować. Ale tylko Jan Paweł Drugi jest absolutnym geniuszem, polskim monarchą, Bożym Przywidzeniem i pośrednikiem między Polakami a Bogiem (nie, chyba odwrotnie – między Bogiem a Polakami) w jednej osobie. I jakich by głupstw ten człowiek nie narobił, będą go kochać tak samo mocno. Nawet jeśli posypie głowę popiołem i pójdzie piechotą do Moskwy przeprosić za prozelityzm na kanonicznym terytorium prawosławnej Cerkwi. Nawet jeśli powie coś krytycznego pod adresem amerykańskiej czy brytyjskiej polityki na Bliskim Wschodzie. Nawet jeśli specjalną encykliką zezwoli na aborcję i będzie reklamować „Mercillon” czy inne doustne środki antykoncepcyjne na warszawskich bilboardach. Nawet jeśli zamknie radio „Maryja” i każe księdzu Rydzykowi zająć się propagowaniem higieny wśród współwyznawców. Nic nie skompromituje staruszka w polskich oczach. I nawet jeśli Polak nie wystawia podczas papieskiej wizyty portretu Pontyfiksa, flagi Polski i Watykanu oraz hortensji w doniczkach, wszystko to rozkwita w jego duszy. I nawet jeśli ten Polak jest ewangelikiem czy baptystą – to mimo wszystko jakąś częścią swojej polskiej duszy kocha Papieża.

Nie jestem Polakiem i nie jestem katolikiem, ale też kocham Papieża. Chociaż wśród Ukraińców byli i tacy, którzy na niego pluli, przeklinali, protestowali przeciw jego wizycie. Ale ja nie należę do takich Ukraińców. Kocham go zawsze, kiedy widzę na ekranach telewizorów w czasie rezurekcji, kiedy czytam w Internecie wiadomości o stanie jego zdrowia czy o podróży do ludożerców w Kongo. Kocham go za to, że przejechał koło mnie tego upalnego dnia kijowskim prospektem Zwycięstwa (czyjego?, nad kim?, po co?) w rejonie stacji metra Swiatoszyn. Razem z K. wybraliśmy się wtedy do supermarketu „Fourchet” na zakupy i nagle zjechało się tylu milicjantów, że pomyślałem, że zaraz nas aresztują, wywiozą za miasto i rozstrzelają bez sądu i śledztwa. Jednak nie rozstrzelali, a wielkodusznie pozwolili nam postać przy trasie. Papież przejechał z szybkością 180 km na godzinę, ale zdołałem zobaczyć jego zgarbioną figurkę na tylnym siedzeniu auta, jego śmieszny nos, jego dziecięcy wyraz twarzy. Nie, dziecięcego wyrazu twarzy oczywiście nie zobaczyłem, bo co można zobaczyć przy szybkości 180 km? Modliłem się za kijowskie drogi i stopień mistrzostwa papieskiego kierowcy. Życzyłem mu życia do 150 lat. „Dobrze – pomyślałem – umieraj sobie, kiedy dożyjesz do 150 lat. Ale nie teraz. Nie teraz. Wtedy umrzemy razem, Ty i ja. Będę wtedy miał 96 lat. Boże, ile pożytecznych rzeczy zdołamy zrobić razem!” To było tymczasowe kilkuminutowe uniesienie, ale bardzo silne. Poczułem się trochę większym, niż jestem naprawdę. Zapomniałem, po co tu przyszedłem. A przyszedłem tutaj na zakupy. Trzeba było kupić dziki ryż, czerwone wino, podpaski dla K., pół kilo sera „Radamer” (polskiego, nawiasem mówiąc). I te zakupy były uświęcone jego obecnością. Byliśmy jeden od drugiego w odległości jakichś 8 metrów – specjalnie wyliczyłem – przez 0,2 sekundy. Ale to wystarczyło, żeby poczuć się blisko niego i Boga. Jakby nie było tych spoconych ukraińskich demonów z radiostacjami w szarych mundurach. Pokręciliśmy się jeszcze z pięć minut, poczekali tam, może jeszcze jakiś papież przejedzie, i poszliśmy do domu. Cały wieczór uśmiechaliśmy się do siebie, słuchaliśmy wczesnej Niny Hagen i palili jointy. Widziałem kiedyś pewną śmieszną aplikację na koszulce mojego znajomego G. Na niej Jan Paweł, nasz Papież, smacznie zaciągał się skrętem i był napis „I love Pope, ‘cause Pope smokes the dope”. I wtedy pomyślałem, że on by nic nie miał przeciwko naszemu skrętowi. A może i sam by wciągnął kilka sztachów. A może ja bym nawet mu przypalił. I wtedy całej naszej trójce byłoby wesoło.

Naprawdę nie wiem, co zrobię, kiedy go zabraknie. Kto wtedy będzie jeździł jego papamobilem? Być może jakiś inny papież. Już nie Polak, a jakiś nudny Włoch czy Hiszpan. A może ten papamobil przekażą do muzeum, a następny papież będzie stateczny i poważny. I bardzo trudno sobie wyobrazić, żeby następny papież był Polakiem. Wyobrazić sobie w tej roli prymasa Polski Józefa Glempa jakoś bardzo trudno. A innych wariantów po prostu nie widzę. Już prędzej Polak zostanie następnym dalajlamą niż papieżem. Takie szczęście zdarza się raz na dwa tysiące lat. I bardzo wdzięczny jestem losowi, że to zbiegło się z moim życiem, że w mojej krwi jest 33% polskiej krwi i mogę powiedzieć, że czysto teoretycznie możemy być spokrewnieni. A jeśli uwierzyć w to, że któraś jego babcia była Ukrainką, to ta bliskość staje się jeszcze ciaśniejsza. I kiedy mnie spytają przed Sądem Ostatecznym – nie wiem, kto będzie moim adwokatem i prokuratorem – kogo chciałbym zobaczyć, zanim zaprowadzą mnie przed Sąd, odpowiem „Pozwólcie mi przynajmniej postać koło Niego. Pozwólcie zamienić bodaj słówko.” Ale to wszystko stanie się tylko wtedy, kiedy pierwszy na metę przyjdzie On, nie ja. Jeszcze nie wiadomo, jak to wszystko będzie. Ale Niebo, mam nadzieję, będziemy mieli wspólne.

 przełożył Bohdan Zadura

Całość w papierowym wydaniu „Akcentu”.