Nie chcę żyć w wędrówce
Marek Kusiba: Czy pamięta Pani swoją pierwszą lekcję angielskiego?
Eva Hoffman: Tak, odbyła się ona na statku „Batory” w 1959 roku. W grupie młodych ludzi była starsza dziewczynka. Ona znała angielski. Starała się nas troszeczkę uczyć. To było moje pierwsze zetknięcie z językiem angielskim. A zarazem mój pierwszy bunt – nie chciałam się uczyć. Była to chyba psychologiczna reakcja na wyjazd. Bo ja nie chciałam wyjeżdżać, nie chciałam być w tej podróży, na tym statku, nie chciałam dopłynąć do Kanady. I prawdopodobnie mój opór do angielskiego był rezultatem tej sytuacji.
M.K.: Na 118 stronie polskiego tłumaczenia „Zagubionego w przekładzie” czytamy: „Ponieważ muszę coś wybrać, wybieram w końcu angielski. Skoro muszę pisać o teraźniejszości, muszę pisać w języku teraźniejszości, nawet jeśli nie jest to język mojej osobowości”. Jest to dramatyczne wyznanie. Czy musiała Pani dokonać wyboru pomiędzy polskim a angielskim? Przecież mogła się Pani wypowiadać w obu językach?
E.H.: No, właściwie musiałam. Z kilku powodów. Przede wszystkim nie miałam rówieśników, którzy mówili po polsku. Jeśli chciałam w ogóle mieć jakieś życie w tym mieście, w tym nowym społeczeństwie, to musiałam się przestawić na angielski. Nie żyliśmy w polskojęzycznej grupie. Przyjechaliśmy pomiędzy większymi falami emigracyjnymi. Poza tym byłam jeszcze wystarczająco młoda na to, żeby chcieć się adoptować, a nie żyć w emigranckim getcie. Więc jeśli miałam to osiągnąć, to musiałam przenieść się, przeprowadzić do angielskiego.
Diana Kuprel: Czy było to „forever”, czy tylko na krótko, do czasu pełnej asymilacji?
E.H.: Wtedy tego nie wiedziałam. Miałam głęboką świadomość straty. To nie było tak, że chcę zapomnieć języka polskiego, po prostu odczuwałam pewien rodzaj konieczności. Podejrzewam, że był to sposób na adaptację – czułam, że zagubiłam gdzieś swój język wewnętrzny.
M.K.: Pani książka obfituje w stwierdzenia „nieodwracalne”, dramatyczne. Już w drugim zdaniu czytamy: „czuję się, że moje życie się kończy”. I dalej: „Mam trzynaście lat, a my udajemy się na emigrację. Pojęcie to jest dla mnie tak miażdżąco nieodwołalne, jakby oznaczało koniec świata”.
E.H.: Przede wszystkim miałam wtedy takie odczucie, że ta emigracja jest nieodwracalna. W jakimś sensie była: straciliśmy obywatelstwo polskie, a rodzice wyjeżdżali z poczuciem, że absolutnie nie chcą wracać. Mnie się zdaje, że wybór angielskiego i rezygnacja z polskiego był jakąś próbą pogodzenia się przeze mnie z tym, co się stało. Czułam, że emigracja była dla mnie gwałtem. Ponieważ jednak nie było odwrotu, musiałam jakoś przejść na stronę nowego życia.
M.K.: To nowe życie, jakie Pani zastała w Vancouverze, traktowała Pani jak zło konieczne. Dopiero po jakimś czasie zaczęła Pani akceptować wartości płynące z faktu emigracji…
E.H.: Nastąpiło to dopiero w Harvardzie, po dziesięciu latach „nasiąkania” językiem.
D.K.: Doznała Pani wtedy olśnienia przy lekturze Eliota. Pisała Pani: „Odzyskałam muzykę zawartą w języku i dostrzegam w spływających na mnie słowach Eliota swoisty urok. Słowa znów są – tak jak w dzieciństwie – pięknymi przedmiotami, ale teraz podobają mi się jeszcze bardziej, gdyż są wypełnione wielorakością znaczeń, dźwięcznością odczuwanych, sensualnych myśli”.
E.H.: Pisarz zyskuje perspektywę. I troszeczkę taki „oblique angle”, punkt widzenia na przeszłość i na teraźniejszość, i na różne kultury. Uzyskuje świadomość, że są struktury, konstrukcje, mentalności, sposoby myślenia inne niż nasze.
M.K.: Czytałem „Lost in Translation” w obu językach. W rozdziale o dzieciństwie zatytułowanym „Raj”, klimat języka polskiego, zwłaszcza języka dziecka, został tak doskonale zachowany, jakby pisała Pani właśnie po polsku. Czy miała Pani jakieś notatki, pamiętniki, czy pamięć dziecka mogła ten okres tak doskonale przechować?
E.H.: Nie, nie miałam żadnych pamiętników. Moja pamięć rzeczywiście „przechowała” – to właściwe słowo. Tamten okres schowałam do głębokiego kufra. To było strasznie dla mnie ważne, aby to przechować, bo nie miałam nikogo innego, kto by znał ten okres, musiałam to wszystko sama utrzymać, zakonserwować, schować w sobie, nie mogłam tego rozproszyć. Poza tym, jak się emigruje, to ta część życia, z której się emigruje, ulega zamknięciu i później nie jest modyfikowana, uzupełniana nowymi wrażeniami, doświadczeniami. Zachowuje się w stanie krystalicznym.
D.K.: Emigranci, straciwszy wszystko, mogą, teoretycznie przynajmniej, stać się wolnymi ludźmi. W praktyce, sparaliżowani strachem, zakłamują samych siebie. Pisze Pani: „Zastanawiam się, jakim dziwnym zrządzeniem losów ja sama, od trzynastego roku życia, tak dalece nie zaznałam spokoju ducha, że określenie to brzmi w moich uszach jak sformułowanie z innego świata”.
M.K.: A gdzie indziej: „Jeszcze bardziej gorliwie niż kiedykolwiek dotąd pragnę znaleźć swe miejsce w tej Ameryce, złożonej z tylu pod-Ameryk. Pragnę w jakiś sposób pozbyć się statusu cudzoziemca. (…) Pragnę wkroczyć na nowo, za pomocą jakiegokolwiek Lustra do świata zwykłej realności”. Czy zdobywanie pozycji amerykańskiej intelektualistki drogą tylu wyrzeczeń i poświęceń, czy walka z perspektywy tych lat była Pani potrzebna?
E.H.: Była konieczna. Gdyby moje losy potoczyły się inaczej, może byłyby mniej spokojne. Może zostałabym pianistką. Czy byłabym o wiele bardziej szczęśliwa? Prawdopodobnie tak. Ale ten bolesny proces był w moim życiu konieczny, i z drugiej strony, były też zyski. To znaczy, że zaczęłam pisać, że uzyskałam głębszą świadomość, szerszą perspektywę oglądu świata. A gdyby to było wyborem, to nie wiem, co bym wybrała.
M.K.: Gdy zapytano Panią na spotkaniu: „Kim jest Eva Hoffman?” odpowiedziała Pani, że jest hybrydą „formed by accumulations”.
E.H.: Mnie się wydaje, że my się za bardzo martwimy o tę tożsamość. Istniała kiedyś koncepcja, że ma się jedną tożsamość, którą można określić jedną kategorią ogólną, kolektywną. Oczywiście, że tak nie jest. Problem tożsamości bierze się stąd, że wychodzi się z jakiejś pierwszej kultury, ale mnie się wydaje, że my to strasznie upraszczamy: „I’m native Canadian. Iam a women. I am a Jew”. I że jakoś tracimy w tym poczucie indywidualności przede wszystkim, poza tym poczucie własnej wielowymiarowości.
M.K.: Pisze Pani: „Jeśli wyobrażenia, jak twierdzą niektórzy filozofowie, krystalizują się w matrycy języka, to być może musiałam poczekać, aż zgromadzę odpowiednią ilość językowego koncentratu”. Wracam tu do początku naszej rozmowy: czy musiała Pani czekać?
E.H.: Miałam 23 lata, byłam studentką Harvardu, pisałam prace, prowadziłam notatki, gromadziłam więc ten językowy koncentrat. Te dziesięć lat od przyjazdu nie były stracone, ja po prostu nie miałam wyboru, musiałam czekać, aż nasiąknę angielskim…
M.K.: W Pani literaturze pojęcie domu jest bardzo ważne. Pisze Pani: „Doprowadzę do tego, że poczujesz się w nowym świecie jak we własnym domu”. To samo odnosi się do języka: pisarka Eva Hoffman chce się poczuć na gruncie języka angielskiego jak w swoim domu.
E.H.: Tak mi się zdaje właśnie.
D.K.: Znika też problem miejsca: czy jest Pani w Nowym Jorku, czy jest Pani w Krakowie, czy jest Pani w Londynie – nie ma to już znaczenia.
E.H.: Ma mniejsze znaczenie, tak, to prawda. Większe znaczenie ma to, że pisarz stwarza swój własny świat. Mówię to trochę żartobliwie: „my home is between the Upper West Side and W3” w Londynie. I rzeczywiście w języku. I w pracy.
M.K.: A propos pracy. W trzecim rozdziale „Lost in Translation” dużo pisze Pani o pracy, o swoich zajęciach, natomiast bardzo niewiele o pracy w „New York Timesie”, a przecież spotykała tam Pani różnych pisarzy i redagowała ich materiały, pisała swoje teksty. Dlatego tak mało o tym okresie?
E.H.: Dlatego, że mi się to wydawało mniej interesujące. Ta książka nie była autobiografią, w której chciałam opowiedzieć o wszystkim, co mi się przydarzyło, i opisać obiady, na których byłam i znanych ludzi, których spotkałam. To jest książka o tematyce wobec której „New York Times” staje się niezbyt ciekawy.
M.K.: A czy wśród tych ludzi nie spotkała Pani również zagubionych w przekładzie?
E.H.: Aż tak zagubionych – nie… (śmiech)
M.K.: Henryk Dasko prowadząc spotkanie z Panią w Toronto powiedział, że w zasadzie ten wielki temat czekał aż na Panią, bo nikt go nie podejmował. Jak Pani sądzi, dlaczego?
D.K.: Może inni nie byli tak zagubieni?
E.H.: To jest prawdopodobnie dokładnie ta odpowiedź. Że jakoś ja byłam w takich warunkach, że to poczucie owego „dislocation” było strasznie wytężone i bolesne. Z drugiej strony byłam takim dzieckiem, które bardzo kochało i język i muzykę, i samowyrażanie siebie, więc ten kontrast dla mnie był bardzo duży. Ja po prostu przeżyłam bardzo mocno rozstanie z polszczyzną. Poza tym, chcę też powiedzieć, że jak pisałam „Lost in Translation” to miałam okropne uczucie, że może piszę o niczym, że może to nie jest temat…
D.K.: … bo prawdę powiedziawszy jest to trudno uchwytny temat. Bo na temat emigracji wszyscy ponoć wszystko wiedzą…
E.H.: Jest oczywiście dużo książek o emigracji, tylko nie było książek o tym wewnętrznym procesie „przetłumaczenia się” na inną kulturę, na inny język.
M.K.: Mieszkający w „Pani” Vancouverze” poeta Bogdan Czaykowski wyznał w wierszu opublikowanym w londyńskich „Wiadomościach” w 1968 r.: „Odkąd zginąłem/ jak kameleon/ chodzę drogami/ kota i lisa”. Opisany przez Panią proces jest przywdziewaniem obcej skóry. Nową skórę przywdziewa się w bólem, ale z korzyścią dla siebie. Czy nie tak?
E.H.: To było dla mnie bardzo trudne, bo ja się broniłam przed takim automatycznym „przywdzianiem obcej skóry”. Bo nie chciałam tak powiedzieć: „Teraz jestem Amerykanką, koniec, kropka”. Bo musiałam przejść przez proces przetłumaczenia siebie. I rzeczywiście to było „przetłumaczenie”, to nie był kameleonizm, może tylko jakieś tego elementy. Chciałam zawsze zachować jakiś wątek siebie w tym procesie, starając się zarazem zrozumieć ten nowy świat i jakoś przejść do niego.
M.K.: Ostatnio mieszka Pani w Londynie. Wróciła Pani do Europy na stałe czy na chwilę?
E.H.: Chyba na stałe. W tej chwili mam poczucie, że jestem więcej w domu w Europie. Z drugiej strony Londyn to taki środkowy punkt w wielu wymiarach, „half-way”.
D.K.: Czym się Pani zajmuje w Londynie? Czy Pani pisze?
E.H.: Trochę uczę, współpracuję z radio, ale głównie piszę.
M.K.: Czy po tych trzydziestu latach i trzech napisanych po angielsku książkach, ma Pani poczucie spełnienia? I czy pustka, w jakiej Pani się znalazła po wyjeździe z Polski, przestała być „kulturalną Saharą”? Czy może nadal odczuwa Pani obcość kulturową?
E.H.: Nie odczuwam pustki na pewno. A obcość? Może nie odczuwam tego, co bym odczuwała, gdybym zawsze była w jednym miejscu, zakorzeniona w sposób niekwestionowany, ale też nie czuję się obco.
D.K.: We wszystkich Pani utworach motywem przewodnim jest podróż, która jest przeciwieństwem wędrówki, bo ta ostatnia sugeruje bezcelowość i możliwość nieskończonego poszukiwania…
E.H.: Nie chcę żyć w wędrówce. O to mi także chodziło w Zagubionym w przekładzie. Chcę mieć poczucie jakiejś bazy psychicznej, ustalenia się w sobie, w każdym razie. Stałego miejsca, które można by w końcu nazwać po prostu: domem…
z Evą Hoffman rozmawiali Diana Kuprel i Marek Kusiba
Eva Hoffman urodziła się w Krakowie. W 1959 r. wyemigrowała z rodziną do Kanady, po czym przeniosła się do USA. Studiowała, a następnie wykładała literaturę w Harvard University, gdzie otrzymała doktorat. Była redaktorką „The New York Times Book Review”. Jej pierwsza książka Lost in Translations: A Life in a New Language (1989) uzyskała nagrodę American Academy and Institute of Arts and Letters. W 1994 r. wydała Exit into History: A Journey Through the New Eastern Europe, a w 1998 r.: Shtetl: The Life and Death of a Small Town and the World of Polish Jews. Mieszka w Londynie. Wywiad został przeprowadzony w Toronto w roku 1998.