Andrij Bondar. Komisarz Reks

Komisarz Reks

Nigdy nie lubiłem filmów o zwierzętach. Nie, nie to, że nie lubiłem, ale zawsze towarzyszyło mi przy nich jakieś wewnętrzne napięcie. Zwierzęta przeważnie grały swoje role ratowników, urwisów, przychodziły z pomocą w odpowiedniej chwili, posłusznie wykonywały scenariuszowe plany, a ja siedziałem i myślałem, jak im się to udaje, jak muszą je tresować, jak na nie krzyczą, a może i biją reżyserzy, asystenci reżyserów i inny personel. Nawet przy końcowych napisach, kiedy na ekranach pojawia się „W czasie zdjęć nie zginęło żadne zwierzę”, nie opuszcza mnie przygnębiające wrażenie.

Tak samo było i w dzieciństwie z tym znanym filmem o białym Bimie i jego czarnym uchu z Wiaczesławem Tichonowem w roli głównej. Utożsamiałem miłego dobrego Bima z realnym psem na planie. I kiedy uwięzła mu łapa w szynach, byłem przekonany, że cierpi realne zwierzę, boli je ciało, że nasi twórcy filmowi będą do końca trzymać się zasad realizmu, bo inaczej być nie mogło. U nas wtedy w ogóle inaczej w żaden sposób być nie mogło, dlatego ekranowa śmierć wydawała się wtedy absolutnie realna. Poza tym w tym kraju dotyczyło to nie tylko zwierząt. Och, gdzież ty, dzielny Boniwurze, spalony w dalekich piecach Dalekiego Wschodu? Gdzie ty, romantyczny Owode, rozstrzelany przez przebranych za włoskich żołnierzy z czasów Garibaldiego kagiebistów? Gdzie wy, młode ciała „Młodej Gwardii”, gnijecie gdzieś, być może i do dziś w donbaskich kopalniach, powoli zlewając się z węglową rasą? Jeszcze dzisiaj czasami wierzę w to wszystko, choć dorosły świat pozbawił mnie wielu różnych wiar, pozostawiwszy kilka dziecinnych wiarek, nie, nie wiarek – wiareczek.

Często przypominam sobie film z Tomem Hanksem w głównej roli, kiedy pięknoduch-policjant awansując ma przenieść się z prowincjonalnego amerykańskiego miasteczka do wielkiego miasta. (Temu Hanksowi tylko grać – albo przygłupów albo pięknoduchów). I nagle bohater popada w sytuację, kiedy musi zaopiekować się wielkim, o dużej mordzie, śliniącym się psem zabitego znajomego i zostać tam, aby razem z dzielnym Hutchem (tak zdaje się nazywali tego potwornego i jednocześnie sympatycznego mastifa) odkryć i unieszkodliwić zabójców jego pana, którzy do tego okazali się ważnymi przemytnikami. Lepiej byś, Hanksie, pojechał do swego LA czy gdzie tam jeszcze po swój awans. W rezultacie ranny pies ginie, ale banda, na której czele stał szef policji, została wykryta, miłość z lekarką weterynarii, nikt już nigdzie nie jedzie, weterynarka w ciąży, psia ferma i szczeniątko takie urwisowate – następca Hutcha. Amerykański morał: dobro zwycięża zło, pies stoi na straży człowieka, który stoi na straży dobra i dlatego, kiedy trzeba, musi zginąć ratując człowieka. Trywialna amerykańska historia trwa, wszyscy na swoich miejscach! Tyle że Hutcha tylko już się nie wróci. Za cenę psiego życia, ale jednak happy end. Ale czemu, czemu tak ściska się serce, kiedy operatorzy naturaliści pokazują na zbliżeniu zakrwawione bandaże i smutną mordę mastifa? Czemu sztuka nabiera takich sentymentalnych rysów? Czemu w gardle staje kość czy jakaś gorzka łza? Czemu tych pedałów tak korci, żeby mnie rozczulić, doprowadzić do łez, odkryć we mnie jakieś niewidzialne góry przygnębienia i depresji? Oni wiedzą, że zniosę widok każdego ludzkiego cierpienia, a psich mąk nie wytrzymam, odwrócę się, poddam, podniosę swoje łapki. Oni wiedzą, że tylko tak osiągną pożądany efekt. To może i jest sztuka. Ta sztuka, która działa na mnie bezpośrednio. Jeśli chcecie czymś mnie poruszyć – zastrzelcie psa, rozwalcie kotkowi głowę cegłą, okaleczcie nożem niedźwiedzicę czy maleńkie niedźwiedziątko. I osiągniecie swój cel.

Co innego Komisarz Reks. Wedle pomysłu dobrodusznych austriackich filmowców w tym wieloodcinkowym serialu może zginąć ktokolwiek, tylko nie Reks – klasyczny niemiecki owczarek. Wiecie, kiedy one są maleńkie, to idąc przewracają się na wszystkie strony, patrzą tak śmiesznie i tak wzruszająco, ledwie opuściwszy głowę, a ich łapy wydają się nieproporcjonalnie wielkie. Akcja rozgrywa się w Wiedniu, czasami przenosi się na przedmieścia. Często wybierają rozpoznawalne miejsca, aby każdy Austriak jeszcze bardziej mógł pokochać swoją stolicę. No więc, jeśli obliczyć średnią śmiertelność tej detektywistycznej epopei, to okaże się, że homo sapiens ginie w niej co dwadzieścia minut. Próżno porównywać te przybliżone dane ze śmiertelnością innych okazów fauny – zwierzęta w tym serialu po prostu nie umierają. O ile w amerykańskich i radzieckich filmach tego typu głównym bohaterem był człowiek, to tutaj właśnie pies jest supermanem. Za mojej pamięci Reks zmienił już trzech właścicieli. Oczywiście, śmierć dwóch z nich zadała biednemu psu niewyobrażalnych mąk. Pierwszego pana nie pamiętam, ale, zdaje się, wszystko zaczynało się od jego śmierci. Reks niczego nie jadł i nie chodził, cierpiąc jak należy. Niedługo mieli wstrzyknąć mu jakiś płyn, aby go uśpić czyli zabić, bo patrzeć na takie męki po prostu było nie sposób.

Ale serial dopiero się zaczął i wiedziałem, że Reks zacznie jeść i chodzić, że znajdzie się dla niego pan, że czekają ich co odcinkowe wyczyny, a ja od poniedziałku do czwartku będę je śledził między kolacją i pisaniem. Richard Moser – drugi pan Reksa – z początku wyraźnie mi się nie spodobał, ale potem jakoś wszedł w rolę. Przypominał mi mojego przyjaciela z dzieciństwa, z którym mieszkaliśmy na jednym piętrze. To było zdumiewające fizjonomiczne podobieństwo. Głównym bohaterem musiał być koniecznie nietypowy przedstawiciel swojego, czyli austriackiego narodu. Nie na darmo nazwisko aktora też nie całkiem jest takie austriackie – Moretti. Tak więc ten Moretti-Moser – drugi pan Reksa – co wieczór od poniedziałku do czwartku wykrywał przestępców, a przedstawiano to tak, że prawdę mówiąc bez Reksa to żadnego bandyty by nie schwytał. Reks go ratuje, i odciąga zabójców, i podnosi rewolwer, i kradnie bułki z kiełbasą… Aż oto włączam któregoś dnia telewizor, a tam mój ulubiony serial „Komisarz Reks”, a odcinek nazywa się „Śmierć Mosera” – tak tępo i prostolinijnie, obuchem w głowę – „śmierć”. No, myślę, albo to taka parodia, albo śmierć będzie nieprawdziwa. Bo przecież Moser nie może tak po prostu umrzeć. Jednak gdzieś w 25 minucie odcinka zwróciłem uwagę na jakąś nadmiernie przerażającą, nawet tragiczną muzykę. No czyżby, myślę, więc naprawdę śmierć. A chodziło o maniaka, którego w dzieciństwie nie kochała matka. Tradycyjny austriacki, typowo freudowski temat. Chłopak mścił się na osobach płci żeńskiej. Jednak schwytać go było bardzo trudno: przebywał w zamkniętym szpitalu psychiatrycznym, gdzie znalazł jakąś furtkę na zewnątrz. I wychodziwszy zwabiał swoje ofiary do swej dawnej dziecięcej kryjówki, gdzie je zabijał, nieźle przedtem udręczywszy moralnie. A potem tą samą drogą wracał. I oto kolejna kochanka Mosera – psycholog i po prostu piękna kobieta – wpada w łapy maniaka. Wcześniej maniak zdołał uwięzić rodzoną matkę w jakimś składzie. Moser wpadł na trop i razem z Reksem go odnaleźli. Psychopata już miał zabić kobietę, ale oto nadszedł Moser, nie znał jednak rozkładu pomieszczeń, maniak go zauważył i mocno zranił w plecy. Ale nie zabił i wrócił do swojej ofiary. Reks tymczasem szukał innej drogi do maniaka. I oto, kiedy już zakrwawiony i osłabiony Moser doczołguje się do tego pokoju i kieruje na zabójcę swój pistolet, z innej strony wychodzi Reks – bezradny Reks, który nie może w żaden sposób pomóc swemu panu, bo odległość jest zbyt duża, bo scenarzyści postanowili wycofać z gry słabiutkiego, choć na swój sposób sympatycznego, aktora. Druga kula trafia w serce Mosera, Reks podchodzi do śmiertelnie rannego przyjaciela i zaczyna żałobnie skomleć, maniak sam nie wytrzymuje tej sentymentalnej sceny i następną kulę pakuje w skroń sobie, Mosera próbują ratować w szpitalu, siedzą zasmuceni koledzy, wraz z nimi Reks, z sali operacyjnej wychodzi chirurg i kręci przecząco głową, Reks bierze gumową zabawkę i wchodzi do sali, gdzie na kozetce leży jego martwy przyjaciel i zaczyna piszczeć tą zabawką, a w oczach ma prawdziwe łzy. „No, pobaw się ze mną, Richardzie!” No czemu leżysz tak bez ruchu?” – pożegnanie, jakiego nie wytrzymałem i zgasiłem telewizor. Długo myślałem nad tym, jakimi filmowymi metodami osiągnięto te psie łzy, kto tak umiejętnie tresuje te owczarki – i bez tego takie rozumne?

W następnym odcinku do policyjnego komisariatu na miejsce Mosera przychodzi nowy współpracownik. Jest młodszy i dużo sympatyczniejszy – prawie superman. Nazywa się Alex Brantner. W minionym życiu był kimś na kształt naszego omonowca, ale potem, kiedy w wybuchu zginął jego ukochany pies Arko, Alex postanowił na zawsze skończyć z psami. A oto nowi koledzy – Böck i ten drugi (nie pamiętam, jak się nazywa) opowiadają mu wzruszającą historię o Reksie i Moserze. Obaj śpią na zmianę w pustym domu zmarłego kolegi i usiłują ze wszystkich sił jakoś pocieszyć nieszczęsnego Reksa – karmią, próbują wyprowadzać na spacer, próbują uśpić. Okazuje się (a ja tego nie wiedziałem!), że kiedy pies jest nieszczęśliwy, nie może zasnąć i w ten sposób sam siebie powoli zabija. No i przychodzi sympatyczny przystojniak Brantner i oczywiście od razu zakochuje się w Reksie, zapominając o własnym postanowieniu nie zadawania się z czworonogami. Reks też po prostu szaleje na punkcie Brantnera i chętnie nawiązuje z nim kontakt. Pies wraca do normalnego życia i w dwóch następnych odcinkach tropią razem włoskich mafiosów. Reks znów jest w formie, zapomniał o Moserze, kocha Brantnera. Mnie Brantner też się podoba i bardzo bym nie chciał, żeby w którymś tam odcinku spotkał go los poprzednika. Kiedy pojadę do Wiednia, bardzo chciałbym się z nimi spotkać, ale wiem, że nigdy do tego nie dojdzie. Daj ci Boże zdrowie, Reksie (choć tych Reksów często grają różni aktorzy i to widać), i tobie, Herr Brantner. Przywróciliście mi dobry nastrój. Obiecuję każdego wieczora od poniedziałku do czwartku być z wami, przeżywać, trzymać za was kciuki, cieszyć się waszymi sukcesami. W końcu wróciła mi miłość do filmów o zwierzętach. Tylko żeby tym scenarzystom coś głupiego nie przyszło do głowy. Komisarz Reks to mój wierny przyjaciel!

przełożył Bohdan Zadura