Tadeusz Zubiński. Wszystko się kończy, a nic się nie zaczyna

Wszystko się kończy, a nic się nie zaczyna

W Białej Podlaskiej oczarowała go nowo wybudowana cerkiew, pyszna, jednakowo bizantyjska i tak samo słowiańska przestrzeń. Odbywało się wielkie dziękczynne nabożeństwo. Brodaty pop podobny do malowidła na sczerniałej desce stał gromowładny we wspaniałej szacie, duchowni długim szeregiem posuwali się, niosąc wielką koronę z kości słoniowej, złota i masy perłowej. W pomroce świątyni światło elektryczne krzyżowało się ze światłem świec. Chór śpiewał z podniesionymi do góry głowami, z wyciągniętymi szyjami, jak czarne łabędzie na złoto-purpurowym stawie. Niedaleko zagdakał silnik malucha na wolnych obrotach, znak, że po Filipa przyjechali koledzy z podziemia.

– Jest decyzja z regionu. Będziesz, kolego, palaczem. Jest kotłowania parowa przy szpitalu, mamy tam swoje wtyki, to jedno udało się nam załatwić, ale dobrze by było, jakbyś znalazł sobie jakąś kobietę, że niby romans, a nie polityka, do Białej ciebie przygnał. Dam ci dobry adres na stancję. Gospodarz to porządny człowiek, ma ładną i obrotną żonę, dobrze by było, abyś jej mu nie zbałamucił, bo prawdę powiedziawszy, jej stary to okropny pierdoła, a ona szykowna babka, umie się ubrać, umalować, okazać się, no i młodsza jest, chyba będzie w twoim wieku – zapowiedział chudy jak wahadło szef regionalnej później konspiry, który palił sakralnie papierosa, jakby składał z dymu ofiarę.

Wiosna przyszła tutaj dwa tygodnie później niż we Wrzosowie (czyli miał dwie wiosny w jednym roku) i raptowna taka, prawie ruska, ba, zachłanna. Dwa dni wystarczyły, aby można było chodzić z odkrytą głową, nawet bez płaszcza; brawurowo rozwiośnił się dotąd iskrzący śniegiem krajobraz, wystrzeliły z ziemi śnieżynki, wełniste leszczynowe kotki zarumieniły się, mech nabrał soczyście zielonego powabu. Ptaki szalały z radości, po Krznie szurały, prychając, ostatnie tafle zrogowaciałego lodu. Komuś się zwidziała boża krówka, niemożliwe, ale cudem już nie były pierwiosnki. Kamienie, dróżki wsiąkały w szaleństwie rozbuchanej zieloności, ogrody i warzywniki przypominały busz.

Jak w powieściach kontuszowych z Kresów: magiczny wieczór, staroświecki salonik, zegar jakiś, oszklona etażerka, ebonitowy telefon, okno podświetlone, łuna jak podczas białych nocy, siwowłosa i głuchawa dama w czarnej sukni siedziała w fotelu, tyłem do drzwi, babka gospodarza, głucha, od lat cierpiąca na Alzheimera. Dzieciaków ledwo dwójka, ale takie kłębowisko pisków, zachwytów, skoków i fikołków, iż zdaje się, cała sfora rozłażąca się po mieszkaniu jak karaluchy. Gospodarz w obejściu i w postaci znacznie mnichowaty, po rusku brodaty, poważnie z rosyjska jakoś zasadny, choć rodem przecież z podlaskiej szlachty zagrodowej, Ułasiewicz jego miano, a jego klejnot Korczak z Półksiężycem. Ciubaryk, z sercem na dłoni, a obok tego serca kieliszek wódeczki. Złote to serce u niego, lżejsze od skrzydła motyla, a wódeczka zacna ogromnie i po sarmacku pita nad podziw zręcznie. Dni były jak paciorki bursztynowego różańca, jednakowe, przeźroczyste i miodowo-nośne. Ćma wahadłowo spływała z poświstem bicza spod sufitu, a wiatr walił łbem o szczytową ścianę strychu. Usłyszeć się dało syk gotującej się wody w imbryku i przyjazne cykanie zegara. Nad stołem krzepka sosnowa belka poburkiwała, w niej wielki barwił się sęk, na nim złociło się parę kropel zastygłej na wieki wieków amen żywicy, sęk wyglądał jak duże dziwne oko ruskiego witezia obroczone złocistą łzą.

– W zasadzie to ja mogą wypuścić panu stancję, poważni ludzie za panem obstają, widzi pan, zapuściłem się. Żona poszła do roboty, sklepową została, ale nie taką zwyczajną w magazynie z modnymi babskimi ciuchami, to się teraz butik nazywa. Wie pan, różni przywożą zza tamtej granicy ruskie, pruskie, tureckie, chińskie szmaty, a u nas jest duża fabryka, bardzo duża, włókiennicza – Biawena się nazywa, może pan słyszał. W tej Biawenie prawie same młode kobiety pracują, ze dwa tysiące sztuk, to i kobiety dobrze zarabiają. Bo dużo towaru idzie na eksport do ZSRR, pracują na trzy zmiany. A moja z taką jedną Białorusinką się zmówiły, aby robić na swoją rękę interes, one chcę być tymi, no, już wiem: bizneswomen, znaczy się kobietami interesu, podobno jeden minister w Warszawie takie bizneswomen bardzo popiera. Teraz to jest kurs na takie coś w Warszawie. Ten minister Wilczek się nazywa. Ja znałem jednego człowieka o takim nazwisku. Stróżował przy śluzie w Woskrzenicach na Krznie. Taki rudy, a łapa u niego jak moje dwie, a pana to ze trzy byłoby trzeba dołożyć. Ale ten mój Wilczek z Woskrzenic to był słaby na umyśle, durak nawet, powiem oficjalnie. O czym to ja mówiłem, aha, stancję wypuścić mogę, nawet mi moja stara kazała, bym szukał lokatora, pan pijący – oj, moja tego nie lubi, goni mnie, jak poczuje, bo widzę, że pan kurzy faję, ja mogę po znajomości dobry rosyjski tytoń do fajki załatwić od naszych kolejarzy, którzy jeżdżą do Brześcia, oj, ruskie tamożniki wcale ich nie macają, moja i ta Białorusinka układy z nimi mają. Ot nawet miło mi powiedzieć, że sporo taniej będziesz miał pan z tytoniem, po co przepłacać – zaburczał przyjaźnie.

W pokoju schludnym, chociaż odwiedzanym przez myszy i pająki, Filip politycznie i emocjonalnie przycupnął u pewnego aktywisty regionalisty. Dziennikarza, trochę poety, kolorowego człowieka jak na ten szarobury skrawek ziemi.

Niby konspiracyjny lokal, pod białoruską granicą już za miastem. Kaflowa kuchnia, drewniane przepierzenie. Kredens upstrzony garnkami, gdzieś spod stołu gdakała kwoka, świstały gwizdki kolejowe, pachniało sadzą i smarami, bo to był dom kolejarza.

W nim syn kolejarza Maciek w okularach jak u tego aktora Henryka Bąka, miejscowa szycha w podziemiu, mężnie pociągnął kolejny spory łyk bimbru. Nie miał wyjątkowego wyglądu, ale lubił filozofować, szczególnie po trzecim kieliszku: – Ojczyzna to jest wszystko to, co widzimy przez okno dziecięcego pokoju. Nikt by tego nie dokazał, żeby do nas wyskoczyć, Solidarność poruszyć! Ty jesteś ostatni zagończyk – ocenił z przekąsem, ale i z zazdrością Filipa.

Siąpił drobny deszcz. Mizerny deszczyk, jednak ten region miał coś z ballady, wiadomo: laski, piaski, karaski, ot cały pejzaż podlaski.

– Jak dostaniemy fundusze, będziemy wydawać biuletyn podziemny Południowego Podlasia, włączysz się kolego w naszą konspirę? – perorował Maciek.

– Jasna rzecz, ale czy to nie za późno, wszystko co lepsze jest już rozdane. Konspiracja już się przeżyła, wydawnictwa są teraz praktycznie półlegalne, a przynajmniej tolerowane. Zakazane książki ludzie otwarcie w dużych miastach sprzedają na ulicach. Idą słuchy, że przynajmniej część opozycji poszła na układy z władzą.

– O tych układach z władzą to ja nic nie wiem, może to prowokacja albo jakieś działanie operacyjne ubecji. W dużych aglomeracjach, owszem, może być tak, jak kolega mówi. Generalnie masz, kolega, rację, ale nie na ten teren, zanim ta odwilż dojedzie do nas, to z ruski rok z okładem minie. Ciubaryki to jest powolny naród, im się nigdzie i nigdy nie śpieszy. Może już co najlepsze kąski zeszły z biesiadnego stołu, ale jak nie zostaniemy ambasadorami, to może chociaż wojewodami, albo się powiaty powróci, wtedy kolega będziesz starostą, a ja jakimś kolegi zastępcą, albo odwrotnie.

Dmuchało zgniłym wiatrem ze wschodu, co się rzadko zdarza w tych stronach, bo od wschodu zazwyczaj przechodzą te zdecydowane pogody: albo mróz, albo upał.

To był czas epidemii gaworzenia, tokowania, budowania zamków na piasku, wysyp handelku na polowych łóżkach. Lawina rozmów, dywagacji, recept na zbawienie Polski, skończył się stan wojenny, ale trwał wisielczy humor. Wiktor i Filip oddzielnie patrzyli na następujące po sobie pogrzeby pierwszych sekretarzy Związku Radzieckiego i zastanawiali się, co przyniesie wybór Gorbaczowa na kolejnego pierwszego genseka. Niby oddzielnie, bo jeden w Warszawie, a ten drugi na prowincji, ale w sumie jednak razem. Gdyż Polski nie da się rozciąć na dwie (a może nawet na więcej) części.

Pewnego dnia, a było to już po Nowym Roku, gospodyni, widząc, że Filip powraca z kotłowni, wyszła na ganek zaaferowana: – Dobrze, że pan już jest. Panie Filipie, ma pan gościa, z samej Warszawy chyba, taki elegancki pan, amerykańskie Marlboro kurzy, mówi, że on jest pana kuzyn Wiktor.

W jego pokoju siedział Wiktor Lawenda w dżinsowej kurtce, w takiej, jakie przywoziło się masowo z Węgier. Był rozluźniony, nawet wesół. Próbował dowcipkować: – Witaj, jak się masz, pierwszy konspiratorze południowego Podlasia, ej, dobrze wyglądasz, przytyłeś na wikcie u ciubaryków. Przespacerujemy się, warto pogadać, a trochę ruchu ci dobrze zrobi, mój bohaterze.

Wyszli na wiejską drogę, pusto i wrony, temperatura ponad zero znacznie, mokro.

– Znowu te wrony, gdzie się nie ruszyć tylko wrony i wrony, obłęd wroni – syknął Filip. Wiktor był bardziej usposobiony ekologicznie:

– Co ty masz do tych ptaków, ptaki jak ptaki, nawet sympatyczne, a co, chciałbyś, żeby fruwały tutaj papugi. Co do papug, to pamiętam, jak byliśmy takimi łebkami, ty wybierałeś się do Australii albo do Afryki papugi oglądać. Podobno miałeś jedną papugę w domu. Co się z nią stało? Nie ma o niej nic w raportach. Pożartowaliśmy sobie, a teraz do rzeczy. Zwijamy tę całą twoją karuzelę, nie opłaca się. Możesz ty swoim powiedzieć, że wkrótce będzie ogłoszona amnestia, i ogólne kochajmy się Polacy, niechaj poluzują i barykad nie budują, czas insurekcji już minął, Filip.

– Teraz wszystko odkręcać, dlaczego tyle pracy włożonej zmarnować, ogłosiliśmy konkurs na wiersz o wymowie patriotycznej. Mamy papier, są autorzy, mamy przeszkolonych drukarzy, sprzęt, dorobiliśmy się drożnych kanałów kolportażu. A co do papugi, to zdechła biedaczka, karmy nigdzie nie można było dostać, takie wasze rządy. Co się stało? Dlaczego tak szybko zwijasz interes?

– Filip, nie błaznuj chłopie, ty albo jeszcze nie wytrzeźwiałeś, albo znów niczego nie rozumiesz. Konspiracja się skończyła, to już nie ten etap, teraz rozpoczynamy transformację, liberalizujemy się. Gorbaczow dogadał się z Reaganem. Koniec zimnej wojny ogłosili. Faktycznie tego Gorbaczowa nie dało się przewidzieć, ale jak już jest, to trzeba się jakoś dostroić. Zobaczysz sam, że nie dalej jak za rok ja będę nie milicja, ale już porządna policja, taka jak była przed wojną. Ty wiesz, że na komisariatach oficjalnie krzyże wieszają. W zeszłym tygodniu mój kolega wziął ślub kościelny w mundurze przy orderach i nic, nawet mu tyciu tyciu nikt z naczalstwa paluszkiem nie pogroził. Idzie nowe, ba, ono nie idzie, ono pędzi, ale tym razem to już na poważnie. Ekspres już ruszył, zagapiłeś się, jak chcesz się załapać na dobrą fuchę, musisz ryzykować i skakać w biegu. Tak Filip, teraz ja już mało mogę, takich jak ty jest wielu. Teraz każdy z nich będzie miał te odpowiednie papiery, wielu będzie się obnosiło z kombatanctwem. Ty nawet nie napisałeś swojej heroicznej książki o tym, jak cię czerwoni męczyli w kazamatach ubecji. Żeby pisarz zmarnował taki temat, nie rozumiem, ty jesteś nie pisarz, ale jesteś samobójca literacki. Wiesz, jak inni twoi koledzy teraz z tego żyją? Wywiady, stypendia, promocje, staże zagraniczne, granty, wieczory autorskie za granicą, Polska jest w modzie, czyli na topie. Nie wykorzystałeś swoich pięciu minut, najlepszych, jakie miałeś w całym życiu. Oj, Filip, Filip, niby taki inteligentny, a nie widzisz najprostszych spraw. Jak ty kiedyś powiedziałeś „mistyfikacja”? Tak to była i jest mistyfikacja, wielka, największa mistyfikacja w historii Polski. Majstersztyk, wyszło nam, nie możesz zaprzeczyć? Filip, ty jesteś za romantyczny jak na te nasze czasy.

– Czyli znów sprawdza się maksyma, którą wypowiedział książę de Lampedusa: wszystko musi się zmienić, aby wszystko pozostało tak samo. Po hiszpańsku to jednak lepiej brzmi: cambiarlo todo para que nada cambie.

– No, dokładnie tak, jak powiedziałeś, ja wiem, kim był książę de Lampedusa, autorem Lamparta, czytałem, a ty co myślałeś, że znowu będzie listopad 1918.

– Masz rację, idiota ze mnie. Wiktor, powiedz mi, czy ty kiedyś grałeś na pianinie koncertowo, bodaj raz słyszałem w radiu zapowiedź: a teraz wystąpi w recitalu chopinowskim Wiktor Lawenda.

– Ja nie gram na fortepianie, ależ skąd, chłopie? Ja słuchu muzycznego nie mam za grosz, nawet do chóru szkolnego mnie nie wzięli, a co ci przyszło do głowy?

Tydzień minął od powrotu do Wrzosowa, kiedy spotkał się z kuzynem, chyba przypadkiem, koło sklepu wędkarskiego. Wieczór był cichy, spokojny, ciemnozielony i już paliły się lampy na żółto, zupełnie inaczej niż wczoraj, coś musiało się ekstra wydarzyć, chociaż tak samo zgrzytały zatrzymujące się na przystankach autobusy. Łukasz, kuzyn Filipa, z ironicznym wdziękiem człowieka spełnionego przytakiwał i skubał pszeniczną brodę, tak jemu się w życiu udało, ożenił się dobrze, zarabia świetnie i nie ma nałogów, ale jest dziecinny, choć jest inżynierem. Twarz byle jaka, jak z kartonu, ale podobno kiedyś dziewczynom się podobał. – Dać ci pracę, mówisz, jak po rodzinie, jak kuzynowi w życiowej potrzebie. Filip, nie mogę, chłopie, zrozum, ja prowadzę własny interes, ja muszę wyjść na swoje. Przykro mi, nie mogę, chłopie, nie mogę naprawdę, wiesz, jakie są teraz niepewne czasy, teraz cię przyjmę i za miesiąc będę musiał zwolnić, co wtedy ludzie powiedzą, ale pożyczką zawsze służę, nie musisz się spieszyć z oddawaniem, ja mam czas, ja poczekam. A ci twoi z Solidarności ci nie pomogą?

– Tak, masz rację. W obecnej Polsce można albo przyzwoicie, albo korzystnie, naraz się nie da. To ile możesz mi pożyczyć? Kiedyś ci oddam.

Po Heni w życie Filipa wkroczyła Krystyna, też na zgrabnych nogach. Znał ją jeszcze z podstawówki. Olśniła go, gdy na szkolnej akademii w białej bluzce i krótkiej plisowanej granatowej spódniczce deklamowała wiersz: Lecz miał czołgi generał Franco i bombowce pan generał miał, gdy bez czołgów w ogniu bez ustanku, lud Madrytu nagą piersią stał – a z portretu towarzysz Wiesław aprobował jej recytację uśmiechem pogodnego ślusarza. No i stało się to, co zawsze: szukasz człowieku miłości, a znajdujesz żonę.

Pierwszy raz pocałował Krystynę prowokacyjnie jeszcze za Gierka, albowiem pod wielkim plakatem głoszącym „Nie chcemy bomby N!” ktoś anonimowy i przytomny białą farbą dopisał: „A kto wam kurwa chce ją dać barany!”.

– Filip, poradź mi, co mam na siebie włożyć? Chyba odpowiedni będzie kostium, wypada, żeby żona pisarza pokazała się spokojnie, ale który, ten angielski luźny – spokojniejszy – czy ten francuski, wcięty w talii – powabniejszy? – zapytała Krystyna sprzed lustra w dużym pokoju.

Na pierwszym oficjalnym wieczorze autorskim Filip prowokował. Spacerując po sali, tak w jednej trzeciej zapełnionej, gładząc brodę (znowu ją zapuścił), głosił obrazoburcze sądy i gromił pośledniość rodaków: – Zatem stawiam tezę, że współczesny polski film to nudziarstwo i łgarstwo – taką najcelniejszą definicję usłyszałem od kogoś, kto dzisiaj pisuje modne książki, ale które czyta się z niesłabnącym zainteresowaniem, tak przynajmniej zadekretowały opiniotwórcze gazety i wielu z państwa w to też wierzy. On taki aktualny, bardziej medialny geniusz niż rzeczywisty pisarz, ale z jaką piękną kartą kombatanta. Pani się uśmiecha ironicznie, pan się zżyma sarkastycznie. Z jakiego powodu, przecież on cierpiał w kazamatach internowania i wyobraźcie sobie państwo, przez trzy lata odmawiano mu paszportu, a przecież na Zachodzie czekała na niego taka ważna nagroda literacka.

Po pauzie Filip gromił nadal: – Panie i panowie, ze swojej strony przypomnę, co powiedział już przed pierwszą wojną światową poczciwy szlachciura Józef Weyssenhoff – spod sarmackiego wąsa taką dobroć rozpowiadał, która dziś nam wydaje się bujdą niepojętą, że oto na Litwie przyjaciele wierzą jeden drugiemu. A my obecnie pod koniec XX wieku wierzymy jeden drugiemu, nie wyłącznie przyjaciel przyjacielowi, ale każdy każdemu, cud się stał, czyżby naród totalnie zaniewidział, bo po tylu latach kłamstwa i zaprzaństwa skąd zebrało się tyle infantylnej wiary w rodaka Polaka. Przyznaję, że dla mnie jest to zjawisko niepojęte, dlaczego tak wielu z nas pójdzie do wyborów czwartego czerwca.

Na prowincji środowisko piszących stało się wyjątkowo toksyczne – wręcz parzące zawiścią i frustracją. Literaci, bo przecież nie pisarze, się podzielili na opozycyjnych i lojalnych wobec władzy. Szły i pęczniały naciski, bojkoty, przycinki, pamflety, szeptanki, krążyły donosy, piętrzyły się uprzedzenia i mnożyły świństwa. Ci zawsze lojalni mieli go za epigona, kolekcjonera błyskotek, estetyzującego dyletanta bez tytułu magistra polonistyki (Filip zapytany o wykształcenie hardo odpowiadał: prezydenckie), wręcz „piewcę reakcji i obskurantyzmu. Z kolei ci związani z opozycją uważali, że „uwięził się w formie”, że kreuje się na parnasistę, że utyskuje obsesyjnie na jakiś „polski ciamciamgmatyzm”, że nie czuje aktualnych trendów, że nie znalazł się we właściwym momencie wraz z „drogimi przyjaciółmi” na jakieś modnej, acz lukratywnej wyspie. Wyspami eufemistycznie w kolejnej nowomowie zaczęto nazywać sitwy, kliki i koterie. Co niektórzy z nich zwracają się o pomoc w lansowaniu, domagając się, aby napisał jedynie słuszny tekst krytyczny o ich kolejnym arcydziele, nachalnie parli o podpisanie następnego apelu do władz albo do samego Pana Boga. Odmawiał, unikał, wzdragał się, umykał, separował się, mówił, że nie lubi gaworzenia. Jako zawadę i anachronizm zaczęli go wykluczać i jedni, i drudzy. Wkrótce stał się rarogiem na marginesie, co najwyżej życzliwie przemilczanym. Wiadomo wszak, że sam sobie winien, że się w porę nie zdeklarował, że się nie opowiedział właściwie, że się okopał na wieży z kości słoniowej, że mentorzy zamiast schlebiać, że się nie przymila.

Filip od dziecka lubił ten jakby gorzkawy smak angielskiego dżemu pomarańczowego. Dżemu wydobywanego z tych paczek dwakroć w roku przybywających zza morza – w czas koło dwóch Największych Świąt.

Notował i analizował od pierwszego dnia te brytyjskie okoliczności. Liczył się, że napisze powieść z życia tych nowych polskich londyńczyków.

Osobliwy naród ci Anglicy, niegdyś mieli największe imperium w dziejach ludzkości, a do dziś nie mają prawdziwego chleba, u nich chleb to różne wariacje na temat szybko pleśniejącej, gąbczastej buły, obrastającej żylasty hamburger – Londyńczyk może tylko jeść, tym samym tyć, spać, pocić się, łysieć, pracować, jeśli ma taką fantazję, i brudzić. Właśnie istnieje prawo, nakaz, społeczny przymus, ażeby brudzić, śmiecić, świntuszyć, poić się.

Scenka codzienna i powszechna. City przed 9 rano, podąża para: ubrani jak do biura, zamożni, wyższa średnia klasa, on garnitur, krawat, teczka, goła głowa, zziębnięty, bo u czerwonego nosa wisi seledynowa kapka, zupełny nasz furman pod tym względem – w Londynie rano zawsze jest albo zimno albo chłodno, a na pewno zawsze wietrznie – pali tuż przed rozsuwanymi drzwiami banku, rzuca na trotuar peta, ona klasyczny kostium, makijaż koniecznie krzykliwy jak ruska przekupka za Breżniewa, pije kawę przez słomkę, nie dopija, i na tego peta rzuca kubek, kawa się rozlewa, następni wchodzący rozdeptują, nikt się nie obruszy, nikt nie upomni, norma. Wszędzie, tak w centrum, jak i na przedmieściach, walają się tabuny czarnych worków, a w nich: śmieci, brudy, odpady, wszystkie świństwa, nikt tego nie segreguje, wory zwala się wprost na chodnik, w pryzmy, czasem do wysokości pasa. Całe miasto, dosłownie każdy wychodek – zmonitoryzowane, Orwell zwycięzca – dodał trzy wykrzykniki. Posłał Pasterskiemu jako swój pierwszy londyński list. Pasterski odpisał wieloznacznie – Panie Filipie, ależ pan sobie bryknął!

Anglicy z zacięciem sportowym mogą jeszcze obleśnie biegać w króciutkich majtkach. Właśnie w majtkach, a nie jak w Hiszpanii: w sportowych spodenkach ani tym bardziej w bokserkach (w których Hiszpan się kąpie w morzu), ale w mocno wciętych, trywialnych majtkach, jak koszmarnie przerośnięte niemowlaki z pampersami, to coś dynda, to coś prześwituje, bardzo niesmaczne.

Dryl pruski, totalna inwigilacja, oni to nazywają porządkiem, reżim poprawności politycznej, dogłębny i paraliżujący, czarnej kawy nie zamówisz, bo to rasizm, tylko without – bez mleka. Osławione parki okazują się łysymi plackami, trawa mizerna, niby duże na mapie, ale w rzeczywistości starają się wszystko tam pomieść, zadowolić golfistę, ustawić huśtawkę, budkę z piwem, wytyczyć ścieżki dla koni i rowerzystów, upchnąć skrzynkę po owocach, na którą wdrapuje się kolejny nawiedzony, bo demokrację pojmują jako wolność, a nawet przymus ględzenia. Pierwszym Londynem Filipa był ten plebejski wschodni, te gorsze dzielnice na wschód od Aldgate.

Że gorsze, sprawdziło się już w pierwszą angielską niedzielę. Na skwerku parkowym w dzielnicy Tower Hamlet przysiadła na ławce naprzeciw niego trójka meneli z siatkami wyładowanymi piwem. Też rozpoznawalni jako rodacy, bo słychać, jak torturują język polski kurwami i chujami. Może w ten sposób świętują wolny dzień, a może nigdzie nie pracują i żyją jako ptaszkowie niebiescy podług ewangelicznych zaleceń.

Staropolskie przysłowie poucza: „u nas nie ma takiego dobrego uczynku, który by nie został ukarany”. Pewien Francuz z encyklopedii przestrzegał: strzeż się dobrych uczynków, zbyt dużo nas kosztują. Filip w Londynie zaszarżował i pomógł jednemu rodakowi w załatwieniu roboty. Za co został bardzo szybko i okrutnie skarcony. Ów rodak, który uprawiał tylko jedną konkurencję sportową: podnoszenie kieliszków, doniósł ochotniczo na Filipa, że ten się spóźnił do pracy. Nikt z przełożonych tego nie zauważył, ale że pojawił się donos, zwierzchnicy musieli zareagować i Filipa wycieli z roboty.

Ten życzliwy rodak, jak to opisał wieszcz Adam w Panu Tadeuszu, zatrudniał się różnymi innymi świństwami również. Kablował do landlorda na współlokatorów: który drzwiami trzaska, który włamuje się do skrzynki na listy i podbiera kupony zniżkowe. I miał z tego ochotniczego zaciągu też na piwo. Bo Anglik jest rzeczowy i lubi płacić za konkretne rzeczy.

Filip nie mógł założyć konta w słynnym Barclays Banku, bo dla urzędnika okazał się mało wiarygodny, nie był w stanie pokazać opłaconych rachunków wystawionych na swoje nazwisko. A takie konto w takim banku to już coś, łatwiej o pracę, jest co wpisać do formularza.

Filip w akcie desperacji pojechał po bandzie, czyli zaszedł do bardzo znanej piekarni koszernej na Bethnal Green Road. Może Żyd da mu pracę, choćby dorywczą, na parę dni. Ogolił się starannie, schludnie ubrał (krawat, marynarka, czyste wiązane obuwie) i wszedł z nadzieją, ale bez przekonania.

Choć Żyd, starszy, ale nie stary, nie wyglądał na takiego, który by się urodził w Polsce, po paru słowach sam przeszedł na polski, z akcentem bardziej anglosaskim niż żydowskim: – Oho, jeszcze jeden z Polski i jeszcze jeden biedak. Zawsze jeszcze jeden, czy wy w Polsce naprawdę nie macie żadnego zajęcia, śniegu zimą u was już nie ma? Cóż mi pan Polak powie, że pana Polaka szanowny rodzic uratował żydowską dziewczynkę? On ją może uratował, ale potem się ona zawieruszyła, jak rękawiczka. Powiedz mi, pan, to kogo pański tatuś uprzejmie uratował: dziewczynkę czy staruszkę? A może to był koleżka tatusia ze szkolnej ławki?

– Nikogo nie uratował, bo mój ojciec nie mógł nikogo uratować, gdyż 6 lat trzymali go na robotach w Niemczech. Wywieźli go do Bawarii, pod Monachium.

– Na robotach w Niemczech przebywał szanowny rodzic, a to też mało oryginalne. Ażeby Pan Polak był chociaż ciut ciut antysemita, no ciut ciut najlepiej był tak sam raz, ach to byłoby takie smaczne, ale tak, pan tylko pan – Polak, niech pan sobie weźmie cymes świeżutką bułeczkę, ona jest ganz za darmo. Ja mówię, ona jeszcze całkiem świeża, pan tak nie uważa? Ale taką bułeczkę można jeszcze zjeść z pożytkiem i mieć z tego siłę, ażeby szukać dalej pracy. Teraz ja panu Polakowi życzę, żeby pan Polak taką pracę sobie znalazł.Niechaj Palec Boży pozostanie z panem Polakiem.

Jednak nie ma nic wspanialszego niż życie mężczyzny w wieku, jak mawiał Dodek Dymsza – reprezentacyjnym, zwłaszcza, jak się człowiek znalazł sam w takim tyglu erotycznym jak Londyn. Gazety w metrze, piwo w puszkach, fish and chips, gotowane pomidory i sex po znajomości, ludzie na kontynencie odbywają stosunki seksualne, a na wyspach mają termofory – haa haa. Brytyjki studentki łażą w rozdeptanych kapciach i sukienkach mini odkrywających pulchne uda i mają nie zęby, ale zębiska. – Krowięta, ja bym żadnej Angielki nie ruszył – powiedział o nich Emilian, no, mógł sobie pozwolić na taką nonszalancję, bowiem on był w Londynie z własną kobietą Polką i szatynką.

Inaczej niż sierota erotyczny Filip, który wytrwale smakował ciemne słodycze kobiecego ciała. Raz nawet spróbował z Angielką, wystarczyło.

Londyn miał dla niego inne swoje powaby i wezwania. Taka banalna szafa, staruszka wiktoriańska, podczas deszczów i słot aromatem sandałowego drzewa pachniała. Migdałowe oczy Hindusek pociągnięte seledynowym albo karminowym eyelinerem, przy krzycząco różowych wargach. Zielone curry, które wszystko plami. Rozmokłe plasterki papai, solone masło, kwiaty z bibułki, makaron ryżowy, wszędobylskie frytki, ohydna herbata z mlekiem, żarcie z puszki dla kotów, psów i ludzi, króciutkie jednorazówki długopisopodobne do wypełniania kuponów loterii na ulicy, spuchnięte łydki kobiet w kagańcu niebieskich żylaków, toczące się niezgrabnie jak pudła z tektury, wężowiska pończoch dosychających w miednicy w łazience na dziesięć osób, czarne worki ze śmieciami. Osypujące się mury oplecione różami i wisterią, skrzypiące u drzwi zawiasy, gołębie, które zabroniono karmić. Dzieci i dorośli jednakowo opuchnięci, jakby hipermutacja Buddów w różnym wieku i w różnych rozmiarach wyroiła na ulice, czarne twarze policjantów, krzykliwe w swej czerwieni piętrowe autobusy. Przy metrze, na przyległych ulicach aż roiło się od wrzaskliwych rodaków. Niektórzy przytupywali z plecaczkiem na ramieniu, jakby właśnie zakończyli rozrzucanie reklam. Matki pchające wózki z dziećmi. Co jeszcze: powszechna w ciasnocie wspólnej łazienki jadowita słodycz kobiecych wydzielin, przenikająca się z gryzącym zapachem męskości, podkoszulki zesztywniałe od brudu i potu na monstrualny strup. W Hyde Parku ptaki zawsze ciekawskie tajemnic, pokus i powabów tego świata. Nad samą głową przeskakiwały z gałęzi na gałąź szare wiewiórki z Ameryki, które wygryzły rodzime: te rude. Jedna szara szybko się oswoiła. Już trzeciego dnia wybierała orzeszki z ręki, była niewinnie piękna, cicha, wiotka i nikomu nie szkodziła, w tej swojej zwinności upodobniona do szarego ptaka.

Londyn okazał się tą pierwszą, najbardziej depresyjną z tułaczek Filipa. To, co przeżywał, mógł opisać jednym słowem. Owo „skuczno”, oznaczające po rosyjsku stan martwoty, monotonnej nudy, duchowej pustki, zapaści intelektualnej, poczucia bezsilności i najbardziej: dojmującej tęsknoty za tym, co było w życiu człowieka piękne i dobre, a zostało bezpowrotnie utracone.

Fragment większej całości