Dziwny był z niego ojciec
Rozmowa z Lytfą Kujawski, córką Jerzego Kujawskiego
Agata Lewulis: Lubi pani swoje imię?
Lytfa Kujawski: Jest okropne, nie cierpię go. Gdy miałam osiem lat, to się ochrzciłam. Wybrałam sobie wówczas drugie imię, Natalia. Rodzicom się nie podobało, woleli Olga. Byli na mnie źli, ale w końcu ustąpili.
A.L.: Dlaczego panią tak nazwali?
L.K.: Ot tak sobie, dla żartu. Myślę, że ojciec chciał w ten sposób rodakom pograć nieco na nerwach. Bo w tamtych czasach w Polsce to jednak był skandal. Teraz już nie. Ale wtedy w Polsce ludzie klękali przede mną i cytowali Mickiewicza: Litwo, Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie… i tak dalej. To była prowokacja ze strony ojca, jestem o tym święcie przekonana. W tej jego postawie było coś z dadaizmu. Swoją drogą, ciekawe, jak by mnie nazwał, gdybym była chłopcem. No, w każdym razie we Francji wszyscy myślą, że to normalne imię, jak każde inne.
A.L.: Ojciec miał jakieś związki z Litwą?
L.K.: Najmniejszych. Może tyle, że czytał Pana Tadeusza, ale to nie była jego ulubiona lektura.
A.L.: Pamięta pani swoich polskich dziadków? Czym były dla pani te „dziwne podróże do Europy Wschodniej, tak niezrozumiałej dla dwunastoletnich oczu” – jak o nich pisze pani w swoim wspomnieniu o ojcu?
L.K.: Pewnie, że pamiętam. Jeździłam tam na wakacje, na całe dwa miesiące, lipiec i sierpień. Miałam 11 lat, gdy pojechałam do nich po raz pierwszy sama. To było w 1963 roku. Rodzice mnie wysłali, żeby mogli spokojnie się kłócić. Matka wtedy chciała odejść od ojca. Spędziłam więc 23 godziny w pociągu, sama jak palec. Nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego własnym dzieciom. Pamiętam, że na granicy mnie przeszukali. Sprawdzali, czy nie przewożę nielegalnie jakichś pieniędzy. Z moją pieczątką w paszporcie nie mogłam wymieniać waluty na normalnych zasadach jak zwykli turyści. Szkoda, że nie zachowałam tego paszportu, bo nie wiem, co było na tej pieczątce. Ojca nigdy nie śmiałam o to zapytać. Nie lubił niepotrzebnych pytań, był bardzo apodyktyczny. Tylko dla matki robił wyjątek. Gdy o coś go pytała, to jej odpowiadał. Mam wrażenie, że polscy mężczyźni są nieco grubiańscy w stosunku kobiet – nie jest tak trochę? Wtedy, w pociągu, zrobili mi nawet rewizję osobistą. Nic nie znaleźli, bo ojciec był sprytny. Pieczołowicie robił dziury w pomarańczach i wpychał tam pieniądze na wypadek, gdyby w Poznaniu nikt po mnie nie wyszedł. Na dodatek babcia chciała, bym jej przywoziła rajstopy, skarpetki, nylonowe pończochy. Sprzedawała to wszystko potem na czarnym rynku. Dobrze jej się żyło, nigdy nie brakowało jej pieniędzy. Miała sklepik z takimi rzeczami, otwarty od szóstej rano do siódmej czy ósmej wieczorem. Plus jeszcze papierosy i gazety. Lubiłam tam zaglądać, bo ładnie pachniało, jakoś papierem czy czymś. Babcia prowadziła ten sklep razem z dziadkiem, ale nigdy się do siebie nie odzywali. To było naprawdę niesamowite. Ani słowa. Tylko pisali do siebie karteczki. A wszystko przez to, że dziadek babcię zdradził, do tego ze służącą. Ani razu w mojej obecności nie odezwali się do siebie, ani słowem.
Dziadek nie chciał, żebym zadawała się z tak zwanym „gminem”, więc zamykał mnie na klucz, bym nie wychodziła z domu. A ja uwielbiałam te „nielegalne” znajomości. Zaprzyjaźniłam się bardzo z córką dozorczyni. Na szczęście babcia mnie rozumiała, była naprawdę fantastyczna! Przy niej mogłam robić wszystko, co tylko chciałam.
Z dziadkami rozmawiałam w języku niemieckim, choć ledwie rok uczyłam się go w szkole. Na początku nie umiałam ani słowa po polsku. Potem nauczyłam się nawet trochę, ale gdy po powrocie do Francji zagajałam do ojca coś po polsku, to odpowiadał mi wyłącznie po francusku. Nigdy nie chciał ze mną rozmawiać w swoim ojczystym języku, zabraniał mi go używać. Nigdy nie powiedział mi nawet, że byłam Polką. Dowiedziałam się o tym dopiero w 2007 roku, zupełnie przypadkiem, gdy wstąpiłam do konsulatu w związku z procesem. Zajrzeli wtedy w mój paszport i spytali: „Czy pani wie, że aż do 18 roku życia miała pani polskie obywatelstwo? Bo gdy się pani urodziła, ojciec był Polakiem, a we Francji obowiązuje prawo krwi”. Tata to wiedział, ale nigdy się z tym nie zdradził.
A.L.: Zawsze jeździła pani do dziadków sama? Ojciec nie odwiedzał rodziny w Polsce?
L.K.: Nie, tylko raz byliśmy razem, jak byłam mała. Potem już zawsze jeździłam sama. A i babcia nigdy nie chciała tu do Francji przyjechać. Nawet nie wiem, czy dostałaby wizę, ale nigdy o nią nie wystąpiła. Ona była naprawdę niesamowita. Uczyła się esperanto, była przekonana, że Polska kiedyś będzie wolna.
A.L.: Kujawski czuł się Francuzem? Choć zabraniał pani mówić po polsku, to nazwał panią Lytfa. Do tego zawsze wystawiał jako Polak. Trudno się w tym połapać…
L.K.: Tak, ojciec odcinał się od Polski. Miał chyba za dużo złych wspomnień.
A.L.: Rozmawiał z panią o Polsce, o powodach swojej decyzji o emigracji?
L.K.: Nigdy nie chciał mówić o swojej przeszłości. Chyba miał traumę. Zbyt wiele razy zetknął się ze śmiercią. Zamknął się w sobie. Zresztą w ogóle rzadko kiedy ze sobą rozmawialiśmy, był bardzo milczący.
A.L.: W eseju, który napisała pani do katalogu na wystawę [MN Poznań 2005/06], wspomina pani o „milczeniu” w relacji z ojcem. Pisze pani, że ustalił się między wami „zwyczaj milczenia”…
L.K.: Nigdy nie musieliśmy umawiać się w tej sprawie. To się rozumiało samo przez się. Nawet gdy byłam bardzo mała, rzadko się do niego odzywałam. Wiedziałam, że mam być grzeczna, i byłam. Dopiero w ostatnich latach jego życia, po śmierci matki, zaczęliśmy dużo ze sobą rozmawiać. Wtedy dopiero powiedział mi o sobie wiele rzeczy. Wcześniej o niczym nie miałam pojęcia.
A.L.: Był niespokojnym duchem?
L.K.: To prawda, zawsze trochę go nosiło, nie umiał nigdzie zagrzać dłużej miejsca. Trudno było za nim nadążyć. Chciał nawet emigrować do Ameryki, często tam jeździł, między rokiem 1978 a 1994. Nawet uczył się angielskiego – w domu, był samoukiem. Ale w Stanach miał zbyt kiepskie kontakty. Tu, we Francji, potrafił się jakoś zakręcić, ale tam nie umiał. Bardzo mu zależało, żeby i mnie tam wysłać. A jak już w końcu pojechałam, to do mnie przyjechał tylko po to, by zabronić mi uczęszczania na zajęcia do tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych. Uważał, że to nie ma sensu, sam wolał mnie uczyć, skoro już się uparłam, by zostać malarką.
A.L.: Utrzymuje pani kontakty z rodziną w Polsce?
L.K.: Brat ojca, Witold Kujawski, zmarł niedawno, trzy lata temu. Kiedy byłam mała, bardzo go lubiłam. Był znanym jazzmanem, jednym z tych, którzy przyczynili się do narodzin jazzu w komunistycznej Polsce. To on odkrył Komedę. Kiedyś pisywaliśmy do siebie. Zwracał się do mnie per „pani Lytfo”. Adrien, mój starszy syn, miał wszystkie jego płyty. Całą jazzową kolekcję, przysłał mu ją stryj. Ja też dostawałam od niego różne prezenty. Ale potem to się urwało, przestaliśmy utrzymywać ze sobą kontakty. Podzieliły nas sprawy majątkowe, spadek po dziadkach. Oni mieli dwa domy i dwa sklepy – prawnie połowa z tego mi się należy. Ojciec do niego pisywał, na przemian, trochę po polsku, trochę po francusku. Stukał na tej swojej maszynie. Mam te wszystkie listy, niczego nie wyrzuciłam. Próbował dogadać się z bratem, jednak bez skutku. Tamten uważał, że skoro ojciec sobie wyjechał, to nic mu się nie należy. No i chciał chronić swojego syna. Na starość stał się naprawdę trudny. Nie pojawił się nawet na wernisażu brata [MN Poznań, 2005/06]. Nie chciał też rozmawiać z profesorem Turowskim. We wszystkich sprawach, które miały cokolwiek wspólnego z moim ojcem, z założenia był na nie. Za to syn stryja – Paweł Kujawski – przyszedł. W jego posiadaniu znajduje się jedno płótno Kujawskiego, naprawdę piękne. Po śmierci ojca pojechałam do Polski, by uregulować wszystkie opłaty spadkowe. Ale stryj nie chciał ze mną rozmawiać. To było w roku 2000. Muszę wybrać się niedługo do Polski, by wreszcie załatwić tę sprawę. Potrzebuję pieniędzy, żeby zająć się spuścizną po ojcu. Nie chcę sprzedawać jego obrazów.
A.L.: Tato czy Jerzy – jak pani mówiła do ojca?
L.K.: Tato. Za to do matki zwracałam się wyłącznie po imieniu: Suzanne, nie potrafiłam do niej mówić „mamo”. A on był prawdziwym ojcem. Czasem, gdy chciałam mu trochę podokuczać, to nazywałam go „Papageil” [niem. „papuga”]. Ot tak, dla żartu. Podobało mi się brzmienie tego słowa. No i lubiłam go trochę powkurzać.
A.L.: Jak zapamiętała pani ojca?
L.K.: Dziwny był z niego ojciec…
A.L.: Bała się go pani?
L.K.: O nie, co to, to nie. Wprawdzie był dość surowy, ale nigdy się go nie bałam. Raz tylko mnie spoliczkował, gdy miałam 18 lat. Wróciłam wtedy do domu i zamiast grzecznie się przywitać z gośćmi, poszłam od razu do siebie. To były czasy, gdy byłam przeciw niemu zbuntowana. Po tym, jak się rzucił pod samochód. Zszokowany moim zachowaniem, przyszedł do mojego pokoju, dał mi w twarz i powiedział, że jestem źle wychowana. Ale to był jedyny raz, gdy tak się zachował. Dwa miesiące później już z nimi nie mieszkałam. A gdy matka mnie biła, zawsze pilnował, żeby nie waliła mnie w głowę. Ona była naprawdę agresywna. Gdy w kabarecie ktoś ją podrywał, potrafiła strzelić delikwenta obcasem w łeb.
A.L.: Ojciec był wielkim wrogiem szkoły, uważał, że „nauczanie jest głupie i zbędne”. To wynikało z jego własnych szkolnych doświadczeń?
L.K.: Rzeczywiście, ojciec wyniósł ze szkoły bardzo złe wspomnienia. Nie cierpiał jej i uważał, że to dobre dla idiotów.
A.L.: A jakie były jego poglądy polityczne?
L.K.: Już gdy miał 16 lat, stał się anarchistą. Na początku wierzył w komunizm, ale przestał, gdy wywieszali wszystkich jego przyjaciół. On sam niejeden raz cudem uniknął śmierci. Nigdy o tym nie mówił, dopiero pod koniec życia, gdy był dobrze po siedemdziesiątce, trochę opowiedział mi o tym, co wtedy przeżył. Całą Polskę przejechał, by dotrzeć do Francji. Miał spotkać się z Kantorem, ale tamten nie przyszedł. Ojciec miał większą od niego świadomość polityczną. Turowski pisze o tym w katalogu.
A.L.: A rok 1968?
L.K.: To był wspaniały czas! Ciągle chodziliśmy na manifestacje i nieźle się przy tym bawiliśmy. Ojciec pękał wprost ze śmiechu, gdy na to patrzył. Zabierali mnie z matką co wieczór pooglądać te wszystkie płonące samochody i pośmiać się z tego, co się dzieje. Bo on nie miał lewicowych poglądów. Więc kiedy widział, co ci Francuzi wyprawiają, to śmiał się do rozpuku. Ale choć większość jego znajomych była lewakami, to nic nie mówił. Był zbyt świadomy sytuacji. Wiedział i widział na własne oczy, czym kończy się miłość do komunizmu. Był więc ponad to, co się wokół działo. Wcześniej już tego doświadczył. I kiedy zagłosowałam na lewicę, bo raz mi się to zdarzyło, był na mnie naprawdę wściekły! „Na kogo zagłosowałaś?!” – spytał. „Na lewicę” – odrzekłam. W odpowiedzi usłyszałam jedno wielkie, pełne zgorszenia i przerażenia „Ach!”. Bo dla niego to była prawdziwa katastrofa. Wtedy w 1968 roku moi rodzice byli po prostu wspaniali. Miałam ledwie 15, 16 lat, a oni zabierali mnie ze sobą na te wszystkie manifestacje. Podczas gdy starzy moich przyjaciół ze strachu powywozili ich wszystkich na wieś.
A.L.: Niewiele wtedy namalował…
L.K.: Tak, 1968 to nie był dobry rok do pracy. Działy się rzeczy, które w jakiś sposób wszystkich pochłaniały.
A.L.: Lubił czytać?
L.K.: Niezbyt. Tylko te swoje matematyczne książki. Żadnych powieści. Za to matka bardzo dużo czytała. Chociaż, w wyniku rodzinnych zawirowań, dość gwałtownie i przedwcześnie zakończyła swoją edukację, miała wtedy bowiem zaledwie 11 lat, to jednak była bardzo inteligentna i uwielbiała czytać. Pochłaniała wszystko: Céline, Dostojewski, co tylko nawinęło się pod rękę.
A.L.: Ojciec lubił pieniądze?
L.K.: Był bardzo oszczędny, tak jak babcia. A to oznaczało jedno: pieniędzy się nie wydaje. Nigdy niczego nie chciał sobie kupować, każdy zakup uważał za zbędny. Pod koniec jego życia udało mi się jednak sprawić mu przyjemność. Zbędną, kosztowną, niepraktyczną. Podarowałam mu kaszmirowy szal. Jeden jedyny raz w życiu miał ochotę na coś naprawdę luksusowego, pięknego i drogiego. Cały Paryż zeszłam za tym szalem, bo zamarzył mu się konkretny kolor: cynober. Ale znalazłam. Jakiż był wtedy szczęśliwy! Mam ten szal do dziś, podarowałam go starszemu synowi, ale nie chce go nosić. A tak to nigdy, nigdy niczego dla siebie nie chciał. Za to matka lubiła wydawać pieniądze. I mimo że twardo stąpała po ziemi, chyba nawet bardziej niż on, to – żeby za dużo nie wydać – oddawała mu na wszelki wypadek wszystkie zarobione przez siebie pieniądze. A on je jej potem wydzielał. Ale mogła kupić sobie wszystko, co chciała. Bo on się zgadzał na wszystko, co tylko się jej zamarzyło. Wszystko by dla niej zrobił.
A.L.: Z tego, co pani mówi, wynika, że był bardzo praktycznym człowiekiem?
L.K.: O tak. Był porządnicki. Znalazłam nawet jego notes, w którym zapisywał wszystkie wydatki. Na przykład, że kupił dla mnie mleko, ile kosztowało, i tak dalej. Skrupulatnie wszystko notował. Niesamowite są te jego zapiski. Mam je wszystkie. Bardzo też dbał o porządek. I w przeciwieństwie do mnie zawsze miał czyste ręce…
A.L.: Nie zachęcał pani do malowania?
L.K.: Co to, to nie. Za to marzyło mu się, że zostanę pieśniarką jak Joan Baez. Chciał, bym rzuciła szkołę i grała na gitarze. Ale ja tego nie cierpiałam, nie znosiłam grać na gitarze. Lubiłam pianinio, klasyczne utwory dawnych mistrzów. Ojca strasznie to wkurzało. Ale ja uwielbiałam doprowadzać go do szału! I czasem nawet mi się to udawało, bo dostawał białej gorączki, jak słyszał, że gram klasyków. Denerwował się, że nie chcę spróbować jazzu. Ale potrafiłam owinąć go sobie wokół palca. A jak już pianino było w domu, to sam czasem coś zagrał. Przecież był świetnym pianistą, dawniej nawet tym zarabiał. Matka jednak nie znosiła muzyki, więc graliśmy, kiedy jej nie było w domu. Trzymaliśmy z ojcem sztamę. Często słuchaliśmy też razem płyt. Chopin, opera, ale chyba najbardziej lubiliśmy pieśni Armii Czerwonej. Czegóż to razem nie słuchaliśmy! Mam te wszystkie płyty. A jak tylko matka wracała do domu, to szybciutko wszystko wyłączaliśmy, jakby nigdy nic. Teraz już nie gram, ale mój starszy syn muzykuje. Kiedyś grał na pianinie, a teraz na gitarze basowej.
A.L.: Z pani wspomnień wyłania się pewne complicité, ciche porozumienie z ojcem, wspólne tajemnice przed matką, muzykowanie, wspólne spacery, szachy…
L.K.: To prawda, byliśmy z ojcem zżyci. Matka była chyba trochę zazdrosna. Mówiła, że jesteśmy do siebie podobni, że mamy takie same charaktery. Jej zdaniem nawet wady mieliśmy takie same. Jak miałam jakieś 18 czy 20 lat, to próbowała nas skłócić. Na przykład mówiła ojcu, że jestem od niego lepszą artystką. Okrutna była. Ale nie było jej łatwo, on miał naprawdę trudny charakter. Oboje zresztą. Bardzo się kochali, ale dla niej to nie było bezproblemowe. Była odważną kobietą, że w ogóle zdecydowała się z nim być. On był naprawdę dziwnym człowiekiem.
A.L.: Pił?
L.K.: O tak! Niemało. Przestał dopiero w 1972 roku. Na początku z kolegami, a potem sam. Gdy wracałam ze szkoły, to posyłał mnie do sklepu po flaszeczkę. Lubił wino, ale i mocnymi trunkami nie gardził. Rad był, że we Francji nie dodają trucizny do wody kolońskiej, bo i po to sięgał, Yves Bonnefoy mi kiedyś powiedział. Ale gdy sobie wypił, nigdy nie był agresywny. Po prostu zasypiał. Znienacka, przy stole, tak jak siedział. Potem się budził o piątej nad ranem. Matka, przyzwyczajona do nocnego życia w kabarecie, miała w zwyczaju wstawać w południe. Potem, gdy przerzuciła się na działalność handlową i zaczęła sprzedawać mieszkania, musiała zmienić swoje przyzwyczajenia. Nie znosiła jednak tej pracy.
A.L.: Chciała go opuścić?
L.K.: Niejeden raz myślała o rozwodzie, już nie mogła z nim wytrzymać. Ale on nie chciał, więc się biedaczka nad nim litowała. Miała jednak naprawdę dość, potrzebowała trochę wytchnienia. Chciała pożyć spokojnie własnym życiem. Ale gdy kiedyś raz wywaliła go z domu, to on rzucił się pod samochód.
A.L.: Mówi pani o tym, co wydarzyło się w 1971 roku, o wypadku samochodowym?
L.K.: Tak. Ale to nie był wypadek.
A.L.: Na koniec, w 1998 roku, ojciec popełnił samobójstwo?
L.K.: …
A.L.: Nie wie pani?
Dzień przed śmiercią – pamiętam, to była sobota – poprosił mnie, żebym do niego przyszła. Sama, bez dzieci. Długo rozmawialiśmy, dobre parę godzin, sześć czy siedem. To była trudna rozmowa. Mówiliśmy o wszystkim, bez ogródek. Zapytałam go nawet, jak chce być pochowany. Nie myślałam wtedy, że to pytanie okaże się takie na czasie, że umrze akurat tamtej nocy. Powiedział mi wówczas, że chce być skremowany, jak Suzanne. Był bardzo zmęczony, do tego złapał jakieś przeziębienie. Mimo wszystko zaczął powoli stawać na nogi po śmierci matki. Gdy na koniec się z nim pożegnałam, rzucił mi tylko „do jutra!”. A nazajutrz już go nie było. Tak, myślę, że się zabił. Nie mam jednak żadnych dowodów, nie zażądałam autopsji. Bardzo ładnie wyglądał, gdy go znalazłam następnego dnia.
A.L.: Ma pani dwóch synów [Adrien (30), Martin (24)]. Jakim dziadkiem był dla nich Kujawski?
L.K.: Starszego wprost uwielbiał, uważał za małego geniusza. Ale młodszego nie lubił, może dlatego że nie zdążył go za dobrze poznać. Choć, swoją drogą, mały miał charakterek. Nigdy na przykład nie mówił dziadkowi „dzień dobry”. Bulwersowało to ojca, który należał wszak do starszego pokolenia i cenił sobie dobre maniery. I choć Martin uwielbiał dziadka, to ten niezbyt dobrze się o nim wyrażał. Nieraz powtarzał, że wyrośnie na sportowca. A Adrien, starszy, jest bardzo do niego podobny: ciemne oczy, matowa skóra. Był oczkiem w głowie dziadka. Ojciec miał mi za złe, że zapisałam Adriena na piłkę nożną. Mówił, że to niebezpieczne dla jego rąk. A dla mnie ważne było, żeby nauczył się współpracy w grupie. On jednak zawsze wolał być sam. W szkole wszystkich irytował, bo miał świetne wyniki, lecz trudny charakter. Ale ojciec o tym nie wiedział. A że wobec niego Adrien był zawsze miły i uprzejmy, więc go uwielbiał.
A.L.: Synowie interesują się sztuką?
L.K.: Obaj mają zdolności artystyczne, plastyczne, muzyczne. Ale wiedzą, że to ciężki kawałek chleba i nie wiążą z tym swojej przyszłości zawodowej.
A.L.: Wczesna ciąża z cudzoziemcem, artystą, dziwakiem – rodzina matki pewnie nie była tym zachwycona?
L.K.: Suzanne nie chciała mieć dzieci. Nie tylko dlatego, że była tancerką. Miała traumę, bo jej matka urodziła ją mając 12 lat, i ona długi czas była przekonana, że to jej siostra. Dopiero w dniu pierwszej komunii dowiedziała się, że jej „siostra” tak naprawdę jest jej matką. Miała wtedy 11 lat, okropna historia. Dlatego nie chciała mieć dzieci, a już na pewno nie przed trzydziestką. Zależało jej na tym, by mieć swoje własne życie. Naprawdę nie miała szczęścia. Kiedy dowiedziała się prawdy, nie była w stanie mówić „mamo” do swojej prawdziwej matki. Zbuntowała się, stała się agresywna, nawet szkołę wtedy rzuciła. To chyba wyjaśnia, dlaczego wobec mnie była taka oziębła. Nie chciała, żebym się urodziła, a skoro już tak wyszło, to wcale się mną nie zajmowała. Unikała wszelkiego kontaktu fizycznego. Zaraz po porodzie wróciła do tańca i wszystko spadło na ojca. To on musiał się mną zajmować, nie ona. On mnie kochał. Ona pewnie też, ale na swój sposób. Ale nigdy nie mogłam do niej mówić „mamo”.
A.L.: Była piękną kobietą. To nie zazdrość kazała pani ojcu przyjeżdżać po nią nocą, po występach, do kabaretu?
L.K.: Nie, ojciec nie był o matkę zazdrosny. Nawet nie miał za bardzo się czego obawiać, bo z nią po prostu nie dało się wytrzymać. Zresztą na początku go nie zdradzała. A on chełpił się tym, że ta piękna, inteligentna i obyta kobieta do niego należała. Chociaż muszę powiedzieć, że dwa czy trzy razy był zazdrosny. O mało co od niego wtedy nie odeszła. Za pierwszym razem z jakimś polskim arystokratą. Ojciec szalał wtedy z zazdrości. Dobrze wszystko pamiętam, a niektóre rzeczy sama mi powiedziała. On sam nigdy ze mną o tym nie rozmawiał, uważał, że dzieci nie należy mieszać w takie sprawy. Jak miałam 11 lat, ojciec chciał zabrać mnie ze sobą do Stanów. Poznał jakąś kobietę, bardzo, bardzo bogatą, zakochał się. Liczył, że zrobi tam karierę. Matka się przestraszyła. Powiedziała mu wtedy, żeby nie jechał, że go kocha.
A.L.: Tancerka w roli kury domowej? Nie drażniła jej rola żony artysty?
L.K.: Mimo wszystko była w nim bardzo zakochana. Specjalnie prosiłam Turowskiego, żeby zamieścił jej zdjęcie w katalogu. Chciałam, by matka tam była, zasługiwała na to. Przecież całe życie ojca wspierała, naprawdę dużo dla niego wycierpiała, biedaczka. Byłam jej to winna, nawet jeśli trudno było z nią wytrzymać. Niezła była z niej histeryczka. Jednego dnia Kujawski był dla niej największym artystą na świecie, a następnego mówiła, że jest nic nie wart. A przecież to nieprawda, ani jedno, ani drugie. Nie był największy, ale na pewno był interesujący. Ojciec był rad, że ma taką ładną, inteligentną żonę, ale wobec obcych obowiązywała ją twarda zasada: „jesteś piękna i milcz!”. Gdy przychodzili goście, zabraniał jej zabierać głos. Nie zawsze jednak go słuchała. Różni ludzie do nas przychodzili, intelektualiści francuscy, pisarze. Uwielbiali matkę, ale uważali, że przeszkadza ojcu w pracy. Yves Bonnefoy powiedział mi kiedyś, że przez matkę ojciec przestał malować. A to była jedna wielka nieprawda.
A.L.: W 1972 roku matka, pod panieńskim nazwiskiem Berland, postanowiła otworzyć pracownię twórczej edukacji „Ré-création”. To dlatego że chciała być niezależna?
L.K.: Wcześniej matka była tancerką. Ale nie tańczyła po to, by robić karierę. Musiała przecież jakoś zarabiać. Mając 17 lat i zero wykształcenia, przyjechała z prowincji do Paryża. Niewielki miała wybór, została tancerką w kabarecie. To nie było dla niej łatwe. Miała ojcu za złe, że tak długo pozwolił jej tam pracować. To całe nocne życie bokiem jej wychodziło. Długo, jakieś dziesięć lat, szukała innej pracy. Bardzo się męczyła, ciągle płakała, ale ojciec jej nie rozumiał. Gdy jednak wpadła na pomysł z atelier, to zrobił wszystko, by jej pomóc. Sam dużo wydawał na materiały. Nie chciał już być ciężarem, chciał jej pomóc. Zrozumiał, że w przeciwnym razie ją straci. Nie było łatwo, ale udało się zażegnać kryzys między nimi. Zaczęli nowe życie. Po pięciu latach interes zaczął iść do przodu i wreszcie mogli sobie pozwolić na nieco wygodniejsze życie. Zaczęli odkładać, trochę pomagali mi finansowo. Opłacili nawet moją podróż do Stanów i przez rok mnie tam utrzymywali. Obydwoje bardzo mi pomagali. Ojciec nie lubił trwonić pieniędzy na głupoty czy ciuchy, ale gdy chodziło o ważne sprawy, takie jak mój wyjazd do Ameryki, był naprawdę hojny. Bardzo chciał, bym tam pojechała. W takich sytuacjach nie liczył się z wydatkami. Gotów był pozbawić się wszystkiego, bylebym tylko mogła wyjechać do Ameryki. To było jego wielkie marzenie. Poza tym chciał mnie stąd wyrwać. Byłam wtedy od ośmiu lat w bardzo toksycznym związku, facet był naprawdę odjechany. Rodzice zdawali sobie sprawę, że jest niebezpieczny, i chcieli mnie od niego odciąć. Bardzo jestem im za to wdzięczna. Ten rok w Stanach był dla mnie naprawdę fantastyczny. Spędziłam tam dokładnie osiem miesięcy, ale ojciec przyjechał, bo nie mógł się pogodzić, że chciałam chodzić tam do szkoły. Jeden profesor z San Francisco zaprosił mnie na swoje zajęcia. Zupełnie za darmo. A ojciec przyjechał do Stanów na Boże Narodzenie tylko po to, by mi tego zabronić. „To mierna szkoła – powiedział. – Sam będę cię uczył”. I zaczął mnie uczyć, a ja nie miałam już odwagi wrócić do szkoły. Prawdziwy był z niego dyktator. Traktował mnie jak swoją własność. Nie chciał, bym uczyła się od kogoś innego. Wszystkich uważał za miernoty.
A.L.: Nie był przypadkiem narcystyczny?
L.K.: O tak, dobrze pani odgadła. Był wielkim narcyzem.
A.L.: Matka zmarła dwa lata przed ojcem, 11 września 1996 roku…
L.K.: Ona była miłością jego życia. Umarł półtora roku po niej. Ona we wrześniu 1996 roku, a on 28 czerwca roku 1998. Tuż przed śmiercią zaczął mnie z nią mylić, trochę tracił głowę. Myślał, że ja to ona. Chciał zabrać mnie ze sobą do Ameryki. „Zabiorę cię na wakacje, o jakich tylko marzysz” – mawiał, bo miał wtedy trochę oszczędności. Odpowiadałam mu tylko: „Tato, przestań wygadywać głupoty, nie jestem twoją żoną; jestem twoją córką, mam dwoje dzieci, jestem rozwiedziona, nigdzie nie mogę z tobą wyjechać”. I powoli zaczynał rozumieć, że został na świecie sam. Widywaliśmy się jednak prawie codziennie, odwiedzałam go w szpitalu, sporo czasu tam spędził. Zajmowałam się nim bez przerwy. To nie było łatwe. Miałam na głowie dzieci, jeszcze wtedy małe, rozwód w trakcie, a do tego pracowałam w szpitalu, często na dwie zmiany. Ojciec nie wiedział, że tak harowałam. Matka nigdy mu nie powiedziała, a ja nigdy się nie skarżyłam. Różne rzeczy musiałam robić, żeby przeżyć.
A.L.: Matka chorowała?
L.K.: Tak. Umarła na raka. Bardzo cierpiała. To było okropne, przez trzy lata się biedaczka męczyła, prawdziwe piekło. Ojciec zajmował się nią do samego końca, był fantastyczny. Naprawdę ją wielbił.
A.L.: Jedyna wielka, prawdziwa miłość?
L.K.: Tak.
A.L.: Jak się poznali?
L.K.: Dobrze znam tę historię. Suzanne chciała się uczyć gry na pianinie. Natknęła się na ogłoszenie mojego ojca, który w swoim ciasnym chambre de bonne dawał lekcje muzyki. Zgłosiła się do niego po nauki, jednak na pianinie nigdy grać się nie nauczyła.
A.L.: Jaką byli parą?
L.K.: Obydwoje bardzo zaborczy. Namiętność? Tak. Ale kiedy byłam mała, to ona ciągle na niego wygadywała okropne rzeczy, wciąż go poniżała. Nie mogłam tego znieść do tego stopnia, że któregoś dnia powiedziałam jej w końcu: „Chcę, żebyś umarła”. Byłam naprawdę mocno zdesperowana. Ojciec przynajmniej był lojalny, nigdy o niej źle nie mówił. Miał jednak więcej godności.
A.L.: Kiedy się pobrali?
L.K.: Pięć lat po moich narodzinach, w marcu 1957 roku. Ona nie chciała wychodzić za mąż, ale on nalegał.
A.L.: Nie była w nim zakochana?
L.K.: Była, ale się bała.
A.L.: Wyjść za mąż?
L.K.: Nie, nie o to chodzi. To jego się bała. Był jednak trochę specjalny.
A.L.: Pod jakim względem?
L.K.: Pod każdym. Ojciec był wielkim dziwakiem, ciągle we wszystko wątpił. Był bardzo inteligentny, może nawet za bardzo? Matka nie mogła tego wszystkiego pojąć i ciężko jej się żyło z kimś, kto co wieczór, o ile się nie upijał, to zamęczał ją w kółko pytaniami: „Jestem dobry? Niedobry? Kiepski? Może beznadziejny jednak?”. Ciągle żył w poczuciu beznadziei, pełen wątpliwości, niepewny jutra i tego, kim będzie. Bo choć wobec innych był bardzo powściągliwy, milczący, to jej mówił wszystko. Była jedyną osobą, z którą dzielił wszystkie swoje myśli. A ona nie mogła znieść tego jego cierpienia, tych jego męczarni psychicznych. To był dla niej koszmar nie do wytrzymania na dłuższą metę. Czuła się w tym wszystkim bardzo samotna. Była znużona swoją rolą jedynej rozmówczyni ojca, dlatego gdy tylko mogła, wyjeżdżała sama na wakacje, by od niego odpocząć. W odróżnieniu od ojca uwielbiała wieś.
A.L.: Dwie osobowości artystyczne pod jednym dachem, to musiało być dla pani trudne?
L.K.: O tak, nigdy mi w niczym nie pomagali. Nawet do szkoły rano nie budzili. Ciągle miałam w szkole jakieś kłopoty. Ojciec zresztą wcale nie chciał, żebym tam chodziła, ale matka, nauczona własnym doświadczeniem, nalegała, bym nie przerywała nauki. Sprzeciwiła się stanowczo, gdy jako dwunastolatka o mało co nie wstąpiłam do trupy teatralnej. Jednak choć kazała mi chodzić do szkoły, to nie potrafiła się rano zwlec z łóżka, by mnie tam wyprawić. Ojciec specjalnie wybrał mi szkołę koło domu, żebym miała blisko. Ale tak naprawdę guzik ich obchodziło, czy tam chodzę, czy nie.
A.L.: Bardzo lubię historię o spaghetti, którą opisała pani w swoim eseju.
L.K.: Tak, zdarzało się niekiedy, że podczas kolacji ojciec opowiadał mi o matematyce. Przy tej okazji lubił rzucać makaronem o ścianę, by pokazać mi jego potencjał życiowy. Oczywiście działo się to wszystko pod nieobecność matki. Gdy wracała, ślady naszej burzy mózgów już dawno były zatarte. Ojciec do końca życia uwielbiał spaghetti. I zupy. Jego ulubiona to: marchewki, bulion warzywny – byle tłusty, pory – lecz nierozgotowane, i kluseczki – ale obok, żeby dopiero potem wrzucić je do zupy. Ta zupa to było jego największe szczęście. Prosta, ale doskonała na swój sposób. Przyrządzałam mu ją pod koniec życia. Mieszkałam wtedy niedaleko, pięć minut rowerem. Pomagałam mu z zakupami.
A.L.: A w domu kto gotował?
L.K.: Oczywiście, że on. Ale nigdy nie zmuszał mnie do jedzenia. Mawiał tylko: „jak dzieciak nie je, to jego sprawa”. „Nie chcesz, to nie jedz” – to była jego dewiza.
A.L.: Nie martwił się, że pani zachoruje?
L.K.: Gdy był mały, to stracił starszego brata. Służąca niechcący oblała go wrzątkiem. Odtąd nigdy nie wierzył już w medycynę i w lekarzy. Był naprawdę dziwakiem. Na szczęście nigdy poważnie nie zachorowałam.
A.L.: Bardzo wcześnie wyprowadziła się pani z domu
L.K.: Tak, miałam wtedy 17 lat.
A.L.: Potem była pani blisko z rodzicami?
L.K.: Nigdy w życiu. Widywaliśmy się raz na rok. Miałam ich serdecznie dość. Matka powtarzała w kółko to samo. Ojciec gadał same bzdury, i to przy ludziach. Myślał, że ja nic nie rozumiem, że o niczym nie mam pojęcia. A prawda była taka, że jak wrócił do domu po tym, jak się rzucił pod samochód, miałam do niego wielkie pretensje. Byłam pełna złych emocji, stałam się agresywna. Drażnił mnie, jak nie wiem co, zupełnie go nie rozumiałam. Aż wreszcie matka mi powiedziała: „Lepiej będzie dla wszystkich, jak się wyprowadzisz”. W sumie to mnie wywaliła z domu. No to się wyniosłam. Najpierw mieszkałam przez jakiś czas u przyjaciółki, a potem zainstalowałam się w pracowni ojca.
A.L.: Pozbyli się pani z domu dla pani dobra czy dla własnej wygody?
L.K.: Trochę tak, trochę tak. Matka mnie nigdy nie kochała, niestety. Do tego mieliśmy małe mieszkanie. Poza tym, jak już mówiłam, oni i tak się mną wcale nie zajmowali. Zazwyczaj nawet nie wiedzieli, o której wracałam do domu. Robiłam, co tylko mi się podobało. Wracałam w środku nocy, przestałam chodzić do szkoły, a oni o niczym nie mieli zielonego pojęcia. A gdy miałam 17 lat, zaczęłam pracować, bo im ciągle brakowało pieniędzy. Całe moje stypendium im oddawałam, bo nie mieli z czego żyć, nie mieli nawet na jedzenie. Wtedy matka dopiero rozkręcała swoją pracownię, więc przyjmowała uczniów za darmo. Wszystko razem odnowili. Ojciec sam robił meble, wszystko sam tu zbudował. Miał do tego smykałkę. Wciąż mam wszystkie jego projekty mebli. Był z niego prawdziwy architekt. Inteligentna bestia. Kiedy teraz patrzę na moich synów, to śmiać mi się chce, jak bardzo ich rozpieściłam.
A.L.: Ojciec miał dużo przyjaciół?
L.K.: Wielu z nich już nie żyje. Z tych, którzy pozostali, spotykam niekiedy Yves’a Bonnefoy. To bardzo znany francuski poeta, przyzwyczajony do tego, że wszyscy przed nim padają na kolana. Ja nie padam, może dlatego niezbyt mnie lubi? Chodzimy do tego samego lekarza rodzinnego. Czasem dla żartu udaję, że go nie poznaję, żeby mu trochę pograć na nosie. Kiedyś pisał o ojcu naprawdę wspaniałe rzeczy. Potem już nie chciał. Nie lubiłam go za to, że wygadywał na matkę różne okropności. Ja sobie mogłam, ale on nie. I ciągle tylko mnie pyta: „Nie wiem, dlaczego ojciec do mnie nie zadzwonił?”. Stary zrzęda.
Wciąż też żyje Jean Clarence Lambert, on jest zabawny. Mieszka na wsi, pod Paryżem. Wiele razy mnie do siebie zapraszał. Chyba się czuje trochę samotny. Dobrze znał ojca, był naszym sąsiadem. Sympatyczny gość.
A.L.: Kogo spośród przyjaciół ojca najlepiej pani wspomina?
L.K.: Pamiętam, gdy odwiedzała nas Alina Szapocznikow. Mam nawet z nią zdjęcia, ale byłam wtedy jeszcze mała. To była wspaniała kobieta, uwielbiałam ją. Cieślewicz, jej mąż, miał wtedy jakieś problemy finansowe. A że miał dwa obrazy ojca, to mu je odsprzedał. Mam jeszcze jego list, w którym pisze, żeby ojciec je od niego odkupił. To było w 1990 roku. Wciąż posiadam jeden z tych obrazów, piękne płótno, jedno z figuratywnych. Są dwa podobne, jedno podarowałam muzeum, a drugie, to Cieślewicza, mam u siebie.
I jeszcze Piotr Rawicz, tego to naprawdę uwielbiałam. Jak byłam mała, to często do nas przychodził. Na Boże Narodzenie specjalnie dla mnie przebierał się za Świętego Mikołaja. Miałam siedem lat, gdy podarował mi mojego pierwszego psa. To był chart. Nazwaliśmy go Kalef, razem wybraliśmy mu imię. Rawicz ofiarował mi też moje pierwsze książki. Zabrałam je ze sobą, kiedy drugi raz wybierałam się do Polski – wtedy gdy jechałam sama w 1963 roku. Potem, gdy ojciec wycofał się z życia towarzyskiego, przestaliśmy go widywać. W każdym razie na pewno po roku 1968. Wtedy rodzice zerwali kontakty z niektórymi znajomymi: nie, nie z Piotrem, ale z jego żoną Anną, i z innymi. Spotkałam potem Rawicza w 1982 roku, tuż po śmierci żony, z którą wtedy już od dawna był w separacji. Umierając, cały swój majątek przekazała państwu Izrael, a jej mąż został bez grosza. Nigdy dobrze nie zarabiał. I gdy zobaczyłam go wtedy po tylu latach, to nie odważyłam się do niego zagadać. Siedział przygnębiony w tej kawiarni niedaleko księgarni Szekspira. A kilka dni później popełnił samobójstwo. Cieszę się, że możemy o nim porozmawiać, to był wspaniały człowiek.
A.L.: A Jean-Pierre, pani były mąż, dogadywał się z teściem?
L.K.: Jean-Pierre bardzo szanował twórczość Kujawskiego, potrafił ją docenić, jest architektem. Ale nie podobało mu się bardzo, jak ojciec mnie traktował. Uważał, że jest wobec mnie zbyt zaborczy. Drażniło go też, że wtrącał się w to, jak wychowujemy dzieci. Poza tym jednak darzył go sympatią. Byliśmy kiedyś razem parę dni na wakacjach na wsi, tu we Francji. Jean-Pierre napisał o tym w swoim wspomnieniu do katalogu [wydanym z okazji wystawy MN w Poznaniu 2005/06], ale za późno oddał tekst i nie został on wydrukowany. Szkoda, bo był zabawny: było tam trochę anegdot z tego wyjazdu. Ciągle sobie wtedy żartowali, opowiadali kawały. Ale tak naprawdę, to ojciec za nim nie przepadał. Cieszył się, gdy postanowiłam się rozwieść. Kazał mi tylko zabrać swoje obrazy, czyli te, które u Jean-Pierre’a zostały, cztery czy pięć. „Odbierz płótna! Odbierz płótna” – powtarzał mi jeszcze dzień przed śmiercią. Był naprawdę zły, że Jean-Pierre je ma. Jednak ojca nie posłuchałam. Jean-Pierre to uczciwy człowiek, na pewno ich nie sprzeda. Te transparentne są piękne, naprawdę znakomite! Kiedy ojciec umarł, to powiedziałam Jean-Pierre’owi prawdę: „prosił mnie, żebym ci je zabrała”. A on na to: „Proszę cię, nie rób tego, przecież bardzo go kochałem” – powiedział i się rozpłakał. No i mu je zostawiłam. I tak kiedyś dzieci je przejmą.
A.L.: Dawni koledzy w swoich wspomnieniach podkreślali, że Kujawski był spiritus movens całej Grupy Krakowskiej, że miał charyzmę…
L.K.: Tak. Choć zawsze uchodził trochę za dziwaka, to potrafił wzbudzać entuzjazm. Tryskał energią i to pociągało w nim ludzi. Lubił dyskutować, debatować, rozprawiać. Nie należał wprawdzie do dobrych słuchaczy, był zbyt narcystyczny, jednak ludzi czarować potrafił.
A.L.: Ale potem odsunął się od wszystkich, odciął od świata…
L.K.: Tak jak już mówiłam, po 1968 roku rodzice trochę przesiali grono znajomych, a potem zawisły czarne chmury nad ich małżeństwem. Od roku 1971, gdy chciał ze sobą skończyć, ojciec przestał uczestniczyć w życiu publicznym. Zamknął się w sobie, pogrążył w depresji. Potem jeszcze choroba i śmierć matki w 1996 roku. Bardzo to wszystko przeżył.
A.L.: Gdzie jest pochowany?
L.K.: I tu mnie pani ma! Trafiony, zatopiony. Po prostu strzał w dziesiątkę!
A.L.: …?
L.K.: Pamięta pani, jak mówiłam, że zanim umarł, długo rozmawialiśmy. Naprawdę o wszystkim. Powiedział mi wtedy, że po śmierci chce być skremowany. Zapytałam go, co zrobić z urną. „Pochowaj mnie na Père-Lachaise, ale tylko na poziomie 0, w żadnym razie na -1, bo tam co dziesięć lat jest rotacja”. Kiedy byłam mała, to często chodziliśmy z ojcem razem na Père-Lachaise, na grób Chopina. To było naszą tajemnicą przed matką. Naprawdę trzymaliśmy przed nią sztamę w niektórych sprawach. Więc gdy ojciec zmarł, to postąpiłam zgodnie z jego wolą. Został skremowany, jak prosił. Kazałam puścić muzykę, którą lubił, wszystkie jego ulubione kawałki. Potem napisałam do zarządu cmentarza. Odpisali mi, że jest miejsce, ale tylko na -1. I tak, nigdy nie odebrałam urny. Zrobiłam, jak ojciec chciał. „Poziom 0 albo nic” – wyraźnie mi zalecił. Ten jeden raz byłam posłuszną córką. Jakiś czas jeszcze łudziłam się, że znajdzie się miejsce, ale nic z tego nie wyszło. I w rezultacie go nie pochowałam. Nigdy nie było pogrzebu.
A.L.: Pewnie dlatego po jego śmierci nie było żadnego nekrologu…
L.K.: Był nawet pomysł, żeby go pochować w Polsce, na rodzinnym cmentarzu. Ale skoro stryj nie chciał ze mną rozmawiać, to nie mogłam ojca tam przecież pochować. I tak już zostało. Nigdzie nie ma jego grobu, bo nigdy nie było pogrzebu. Ale po tym, co dla niego zrobiłam, nie mam do siebie żalu. Wystawa w muzeum, katalog. To chyba najwspanialszy pogrzeb. I to, że teraz znów o nim się mówi.
A.L.: Mówiąc o twórczości Kujawskiego, nie sposób nie wymienić nazwiska profesora Turowskiego, prawda?
L.K.: O tak, Turowski bardzo dużo zrobił, by przywrócić pamięć o Kujawskim. Jeszcze za jego życia próbował nawiązać z nim kontakt, mam jego list. Ale ojciec mu nie odpowiedział. Może dlatego że już prawie nic nie widział, a ciężko mu było czytać przy pomocy tej jego wielkiej lupy.
A.L.: Ma pani swój ulubiony obraz ojca?
L.K.: Bardzo lubię te z kulami.
A.L.: Ten motyw często się powtarza, coś oznaczał?
L.K.: Niestety nie wiem, nie zdążyłam z nim tego wyjaśnić. Dopiero po śmierci matki mogliśmy spokojnie o wszystkim porozmawiać. Choć nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę, to ona utrudniała nasze wzajemne kontakty. Dobrze, że umarła przed nim. Przez te ostatnie półtora roku zdążyliśmy powiedzieć sobie wiele rzeczy. Ale nie wszystko.
A.L.: W swojej pracy ojciec dużo eksperymentował, szukał swojego języka, własnego stylu?
L.K.: Tak, najpierw trochę surrealizował, ale, prawdę mówiąc, to krótko był z Bretonem. Potem przerzucił się na informel, malarstwo materii. W latach 60. powrócił do figuracji. Bardzo lubię jego obrazy z tego czasu. Jego płótna abstrakcyjne mniej mi się podobają, chociaż te duże formaty, „płótna muzyczne”, nawet lubię. Jednak najpiękniejsze dla mnie są te transparentne, uwielbiam je! Po 1971 roku wycofał się z życia. Niby przestał pracować, udawał przed wszystkimi, że nic nie robi, ale ja wiem, że po kryjomu malował. Zwłaszcza w lipcu i sierpniu, gdy matka wyjeżdżała na wakacje i atelier było zamknięte. I jeszcze na Boże Narodzenie. Na początku zmuszała go jednak, by jej towarzyszył, ale potem przestała. Więc za każdym razem, gdy gdzieś jechała, to on malował. Nikomu nic nie mówił, ale ja wiem, że pracował, nawet dużo. Znajdowałam jego prace. Te ostatnie płótna są trochę syntezą całej jego twórczości. Niektóre z nich są naprawdę niesamowite.
A.L.: Przyjaciel ojca, Edouard Jaguer, w swoim wspomnieniu opisuje drogę artystyczną Kujawskiego. Ale dlaczego nie wspomina ani słowem o okresie figuratywnym, całej jego twórczości z lat 60.?
L.K.: Wielu wtedy nie mogło pojąć, dlaczego ojciec powrócił do figuracji. Carl Flincker zarobił na nim sporo pieniędzy za czasów, gdy malował abstrakcję. Naprawdę nieźle nam się wtedy żyło. Ale nie mógł zrozumieć – nawet on – dlaczego ojciec zabrał się za przedstawianie, nie mógł po prostu tego pojąć. Był na niego wściekły, że traci pieniądze. Miał przecież kolekcjonerów w Stanach, dużo sprzedawał. Dla nich liczyła się jednak abstrakcja, Kandinsky, Klee. Nawet Turowski z początku kręcił nosem na te obrazy z lat 60., cenił głównie surrealizm i informel. Dopiero po sukcesie w Zachęcie przyznał, że obrazy z epoki figuratywnej są „w sumie nawet interesujące”. Tylko ci z Galerii Creuze zrozumieli, że Kujawski abstrakcyjny i figuratywny to jeden i ten sam artysta, że tu nie ma żadnej sprzeczności. Dla mnie ta jego zmiana jest zupełnie naturalna. Miał dosyć malowania w kółko tego samego. Bo niby po co? Żeby dobrze sprzedać? To nie w jego stylu. W dobrym momencie skończył z surrealizmem. Przez chwilę zajął się grafiką i przestał. Tak samo postąpił potem: gdy uznał, że abstrakcja się skończyła, to wziął się za figurację, może nawet trochę pop-art. Był uczciwy w tym, co robił. Cały czas poszukiwał. Nie chciał stać w miejscu, coś go gnało ciągle do przodu.
A.L.: Pani zdaniem Kujawski to artysta polski czy francuski?
L.K.: Nie wiem. Chciałam zorganizować mu wystawę w Beaubourgu, ale teraz to trochę trudne, bo jest kryzys i zajmują się tylko artystami francuskimi – głównie ich chcą wystawiać. Wprawdzie Kujawski był Francuzem, ale…
A.L.: Według pani wystawy retrospektywne w Polsce (2005/2006) zorganizowane przez profesora Turowskiego zadośćuczyniły dążeniom do uznania twórczości ojca?
L.K.: Tak, dzięki profesorowi Turowskiemu ludzie zaczęli mówić o Kujawskim. Turowski jakby przywrócił go do życia. Na podstawie zachowanych dokumentów, notatek, listów profesor odtworzył biografię artystyczną ojca. Wspaniały jest katalog, który powstał w związku z wystawą w Muzeum Narodowym w Poznaniu zorganizowaną przez Turowskiego na przełomie lat 2005/06. Ta wystawa przywołała na nowo pamięć o Kujawskim. Bardzo się z tego cieszę.
A.L.: Nie rozważała pani, by założyć fundację Kujawskiego?
L.K.: Tak, ale na to potrzeba pieniędzy.
A.L.: Dlaczego nie chciała pani zostać malarką?
L.K.: Napatrzyłam się na ojca, na trudności materialne, z jakimi wciąż się zmagał. Zresztą sam ciągle mi powtarzał, że „tylko ten, kto pochodzi z bogatej rodziny, może pozwolić sobie, by zostać artystą”. W liceum sporo rysowałam, ale jakiś jeszcze czas musiał upłynąć, zanim zrozumiałam, że sztuka jest tym, co chcę w życiu robić. Jednak ojciec zabronił mi studiować na Akademii Sztuk Pięknych. A kiedy już zrozumiał, że mój wybór jest nieodwołalny, to sam chciał mnie wszystkiego nauczyć. Martwił się jednak, jak sobię poradzę.
A.L.: Nad czym teraz pani pracuje?
L.K.: Pokażę pani pracownię, chce pani? Tylko straszny tam bałagan, bo eksperymentuję z różnymi rzeczami, a potem nie wiem, gdzie co położyłam [schodzimy na poziom -1]. Maluję, trochę piszę. Robię też freski, teraz pracuję nad takim ogromnym, cztery metry długości, ale to na piętrze. Na parterze prowadzę lekcje z uczniami. O, proszę, tu jakieś wstępne projekty do obrazów, tam dawne płótna, a tu są prace moich byłych uczniów. Ta tutaj została namalowana przez jedną z dawnych uczennic, Elizę. Zaczęła do mnie przychodzić w 1997 roku. Teraz dziewczyna ma pod trzydziestkę, skończyła psychologię, ale wciąż wpada do mnie na zajęcia we czwartki wieczorem. Narysowała też kiedyś mojego ojca, bardzo go lubiła. Poznała go, bo on schodził z góry na wszystkie zajęcia i pozował. Przez cały rok 1997 uwielbiał pozować. I ja go wtedy narysowałam. O, ten jest mój – to ojciec niedługo przed śmiercią. Trzymam wszystkie prace moich uczniów. Od roku 1996, gdy przejęłam atelier matki po jej śmierci. Kontynuuję to, co ona zaczęła. A uczniowie często po latach do mnie wracają, jak Eliza. Pracuję też nad rysunkami. Nad każdym siedzę wiele godzin, bo robię je bezpośrednio piórkiem.
A.L.: Obrazy ojca są dla pani inspiracją?
L.K.: To, co robię, jest w zasadzie trochę przeciwieństwem tego, co robił ojciec. Ale niektórzy uważają, że nasze obrazy są trochę podobne. W każdym razie nasze metody pracy bardzo się różnią. Ojcu podobały się wyłącznie moje dawne prace. Mówił mi, że ja będę jak Chirico, że zawsze będę powracać do moich ulubionych motywów. Pokażę pani moje płótno, które on uwielbiał [szuka]. Ojciec nie lubił bardzo mojego pisania. Był z niego niezły dyktator, chciał, żebym malowała wszystko na jedno kopyto. A ja nie chciałam, przestałam tak malować i bardziej zajęłam się pisaniem. Byłam trochę jak on, chociaż przecież był okropny. Późno zaczęłam wystawiać, dużo pracowałam, żeby zarobić na życie. O, wreszcie jest! To ten, który ojcu tak się podobał. Sygnowany, z 1988 roku. Uwielbiał go po prostu. Mówił, że „jest interesujący”, a potem go nie znosił. To było wtedy, gdy pod koniec życia stał się prawie niewidomy. Cierpiał na jakąś chorobę oczu – prawie wszystko widzi się na biało. Nie można było tego operować. Nic już prawie nie widział. Myślę, że to na koniec też nie było bez znaczenia. Miał taki specjalny przyrząd do czytania, wielką lupę. Za każdym razem, gdy chciał poczynić jakiś wydatek, zasięgał mojego zdania, czy to ma sens. „Czy sądzisz, że to rozsądne, bym kupił sobie lupę, fotel?” – zapytywał. A ja zawsze odpowiadałam mu: „Ależ oczywiście!”. Więc sobie zafundował ten fotel i ów przyrząd do powiększania liter. Dla niego to był prawdziwy luksus, chociaż miał już wtedy pieniądze. Dziwny był z niego ojciec… O, proszę: Cahier magique. Leży tu sobie, jakby nigdy nic! I proszę spojrzeć, co wczoraj znalazłam, robiąc porządki, uśmieje się pani: na tym zdjęciu to ja z ojcem, chyba gdzieś na południu Francji…
Fot. Agata Lewulis, Paryż, grudzień 2014 r.