„Zawieszeni na końcu jakiejś gałązki…” Listy Zygmunta Hertza do Jerzego Andrzejewskiego

„Zawieszeni na końcu jakiejś gałązki…”
Listy Zygmunta Hertza do Jerzego Andrzejewskiego

 

Korespondencja Zygmunta Hertza i Jerzego Andrzejewskiego przechowywana jest w Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie. Zbiór obejmuje blisko 80 listów z lat 1960-19781.

Zygmunt Hertz (1908-1979) – jeden z kilkorga założycieli Instytutu Literackiego w Maisons-Laffitte (początkowo w Rzymie) – był odpowiedzialny za administracyjną stronę funkcjonowania tej placówki oraz paryskiej „Kultury”. Prywatnie mąż Zofii Hertz (z domu Neuding), „prawej ręki” Jerzego Giedroycia. Był – jak to określił Gustaw Herling-Grudziński – pisarzem „czysto prywatnym”. Nigdy nie pisał z myślą o szerszym gronie odbiorców, swoim talentem narracyjnym raczył wyłącznie adresatów listów, w tym m.in. Czesława Miłosza2, Marka Hłaskę, Agnieszkę Osiecką czy Konstantego Jeleńskiego.

Jerzy Andrzejewski (1909-1983) zadebiutował zbiorem opowiadań Drogi nieuniknione (Warszawa 1936). Był autorem cenionych i poczytnych powieści, m.in.: Niby gaj (Warszawa 1959), Bramy raju (Warszawa 1960), Miazga (Warszawa 1979/1981, Londyn 1992 – pełna edycja). Utworem, który przyniósł pisarzowi największy rozgłos, był Popiół i diament (Warszawa 1948/1954), przeniesiony na ekran w 1958 roku przez Andrzeja Wajdę. W 1969 roku Andrzejewski został członkiem Polskiego PEN Clubu.

W publikowanym tu wyborze znajdują się listy z lat 1960-1961. Przy opracowywaniu tekstów wprowadzono zmiany w zakresie interpunkcji, zachowano natomiast charakterystyczny styl, właściwy językowi potocznemu (anakoluty, liczne wtrącenia, powtórzenia itd.). Podkreślenia i przekreślenia pochodzą od autorów listów. Fragmenty pominięte – ze względu na uwagi dotyczące osób żyjących lub rozliczeń finansowych między korespondentami – oznaczone zostały trzema kropkami ujętymi w nawias kwadratowy.

Kamila Łabno

[1.]

29 IX 1960

Kochany Jerzy –

Dostałem list – i uczciwie muszę stwierdzić, że nie mówiłem świnia, bo nie pisałeś, bo nie jestem zdemoralizowany moimi korespondentami, przyjaciółmi, znajomymi etc. – są wszyscy tak nieregularni w pisaniu, że doszedłem do stanu myślowego mojego dowódcy dywizjonu z okresu wojny; uważał on, że wystarczyła mi wtedy świadomość, że Zosia3 jest po bezpiecznej stronie, tj. somewhere in Italy, podczas kiedy jego żona, Irena, była w Polsce – wszystkie moje prośby o przepustki na dzień czy dwa zostawały załatwiane negatywnie przy oświadczeniu: „Nie wiadomo, co z Ireną, wiadomo, co z panią Zosią”, więc stosunki przez 2 lata były jak najgorsze. Kiedyś w 1945 roku wczesną wiosną, a może jeszcze zimą powiada: „Panie Zygmuncie, bierz pan jeepa i jedź pan do Rzymu”, co mnie tak zdziwiło, że oniemiałem, na co on mi powiada: „Zawsze panu odmawiałem wyjazdu, teraz sam z propozycją krótkiego urlopu do pana przychodzę. A wie pan dlaczego? Bo dotychczas pan mówił – ten Warchałowski4 to wyjątkowa świnia, a teraz pan będzie mówił – ten Warchałowski świnia, ale czasami ma ludzkie odruchy”. Wytłumaczyłem Ci na przykładzie.

Oczywiście zaraz zatelefonowałem do Jurka Lis5 o zabranie paczki dla Ciebie – weźmie! Ale wiesz, że jestem solidny i nie lubię nic robić, aby zbyć. Piszesz o kożuszku dla Marcina6, na miarę Fidiasza, tj. Pawła-Żałobnika. To żadna miara – Pawełkowe7 kształty są kształtami nieco starszawego pyknika, podczas gdy Marcin jest – z tego, co mi mówiłeś – śledziowaty. Usiądź zaraz i napisz – jaka szerokość w plecach – mierzone na marynarce, a nie na jaki[ch]ś tam sweterkach, jaka długość od kołnierza w dół, jaka długość rękawa – inaczej wyjdzie z tego klops, bzdura i pretensje do mnie, a nie do siebie. Następnie napisz, o co chodzi – tu są śliczne koMżuszki – zewnątrz jakiś tam zamsz, od wewnątrz imitacja kożuszka z nylonu. […] Po dokładnym zapoznaniu się z Twoim listem widzę, że Marcinowi chcesz dać swoją opończę („Z carskich plec[ów] szuba”), a sam w tym kożuszku chcesz się periodycznie umieszczać. Więc niechaj Cię pani Marysia zmierzy.

Z pomysłem książki, znakomity pomysł – powsadzasz wszystkie niewykończone fragmenty nowel – chytry, chytry facet.

Wczoraj byliśmy u Czesiów8. Ogród cudo, Czesław w trepkach, szalenie kułacki, źle ogolony, w cieniu gruszy, bardzo humanitarny i szlachetny, Janka zakutana w domowe sprawy, a że piwnica cementowana, a strych brudny, a to a sio, bachory urocze i przyjemne, szczególnie Piotruś, który jest jakiś miękki i aksamitny. Spłynęliśmy do nich po południu, wspaniałe owoce w ich ogrodzie, olbrzymie TRUSKAWKI, brzoskwinie, jabłka i wspomniane cieniste gruchy, wszystko w rozmowach o wyjechać, nie jechać do Ameryki, że kupa forsy, ale że ogród i dom, i Francja, jechać do Ameryki, Piotruś jest przeciwny i takie głupie wałkowanie bzdur. […] Byli mili, serdeczni i przyjacielscy. Właściwie jest dość normalny dramat: Czesław jest ten ważny, a ona w cieniu i na emeryturze, poświęcona dzieciom i kamieniczce. Za wszystko się płaci w tym życiu, żadnych gratisów – i za urocze dzieci, i za sadzik, za zdolnego nieznośnika męża.

Marek9 podobno w Wiedniu czeka na papiery potrzebne mu do ślubu z Sonią10 – bardzo mi się przypomina Jesienin i myślę, że to tak będzie. Opowiadał mi jeden specjalista od pieczarek, że są wspaniałe pieczarki dzikie rosnące na pastwiskach, ale przeniesione w warunki hodowlane giną. Nie wiem, [d]o kogo pisał o te dokumenty, myślę, że mu tego nikt nie załatwi, bo kobiety mu tego nie zrobią, a p[leno] t[itulo] przyjaciele też nie.

[…]

Bardzo śmieszny słownik polsko-włoski w „Szpilkach”. À propos Olimpiady i Rzymu. Wyobraź sobie, że Ojciec Święty jest pochodzenia włościańskiego z okolic Żnina. Jego pra-pra-dziadek nazwiskiem Rąkała ożenił się z Żydówką i zmuszony był opuścić rodzinne strony, przenosząc się pod Wenecję, gdzie przyjął nazwisko Roncalli. Oczywistą rzeczą są nazwy miejscowości w tej okolicy, a mianowicie Rzym i Wenecja. Myślę, że nabędzie u naszych dzielnych sportowców kilka Szarotek i kilka sznurów bursztynów, z których jeden ofiaruje Pasqualinie, tej od Piusa XII.

Muszę na zakończenie wyrazić ogromne zdziwienie, że angielska publika tak czyta „Ciemności”. Zła kuchnia na tej wyspie i zły gust literacki. Fe!

Aha – teraz całkiem serio – czy do „Polityki” dochodzi „Kultura” i nasze książki. Posyłam Ci przez okazję tę samą 3: „Oko” Józia [Czapskiego], „Piotrusia”[Leo] Lipskiego11 i nową książkę [Aldousa] Huxleya12. Na „Piotrusia” bardzo pluję, bo obrzydliwa tematyka, ale bardzo się podoba i Kottowi13, i Czesławowi. Można i tak – są ludzie, który mają upodo[b]anie do węży i jaszczurek, lubią garbate i ostry zapach potu.

Koniec, mój drogi – list kobylasty i myślę, że Cię ruszy sumienie.

Ściskam,

Zygmunt

PS Nie pisz nadawcy – po jaką cholerę. I tak cenzura znakomicie funkcjonuje, po co mają robić foto[ko]pie. I tak Cię „poznam”.

Jarek jedzie 15 – zaraz podaj miarę!

[2.]

2 XI 1960

Mój kochany Jerzy – list przyszedł dziś rano – długi, miły i przyjacielski. Bardzo się nim ucieszyłem.

Zaczynam od spraw życiowych, konkretnych i sensownych, bo w sferze możliwości realizowania. Express oczywiście Ci załatwię – to będzie prezent gwiazdkowy, antycypowany. Załatwię w przyszłym tygodniu – bieżący jest istnym urwaniem głowy. Przeklęty Lericci14 nabrał wody do ust. Nawet przestałem wyczekiwać wiadomości z Rzymu – to są typowo włoskie kawały. W każdym razie liczę, że Romek15 przyjedzie nie za długo – pojechał na trzy dni do Rzymu we wrześniu i ciągle tam siedzi. Po przyjeździe bez najmniejszych zahamowań wezmę od niego pieniądze – jako pożyczkę dla Ciebie, i kupię ten kożuszek. Enfin ludzie ludziom muszą pomagać (à propos – pamiętasz, że przyłożyliśmy się obaj dość przypadkowo do decyzji Romków – na pewno i bez nas coś by wyszło z tego, ale może wyszło właśnie dzięki nam? Kto to może wiedzieć). No i trzecia sprawa: Zosia jest na liście „klientek” wyprzedażowych u Rodiera. To najpiękniejsze francuskie materiały wełniane i raz do roku jest wyprzedaż za zaproszeniami. Kupujemy z Twoich pieniędzy oczywiście materiał dla Pani Marysi16, który jakoś wyślę przez okazję. Arika17 ma być tutaj za 2 tygodnie i myślę, że zostanie do stycznia – idealna okazja. Telefonowała Zosia do Rodiera, powiedzieli, że w listopadzie jest sprzedaż i na pewno zawiadomią. Akceptujesz – wydatek 6-8 tysięcy st. franków? Jak Ci pisałem, napisałem do „Nowego Świata” – podpisałem moją dobrą znajomą za jej zgodą. Jak dotąd nie ma odpowiedzi (nie podałem swojego nazwiska, żeby nie zrobili jakiegoś świństwo-głupstwa), ale jeśli jej nie będzie do 15 XI, napiszę od siebie, że moja znajoma ze zdumieniem stwierdziła, że nie dostała od nich odpowiedzi. Mam tam kogoś w redakcji, więc doskonałe zaczepienie – w ten sposób materiał byłby zapłacony.

Widzę, że Twój budżet układa się następująco: stały dochód z „Polityki”, dorabianie jeżdżeniem po prowincji – razem na jako-tako. Dochodzi pensja z filmu, która się kończy za 2 miesiące i wtedy się pogorszy. Ale teoria ostatniej złotówki istnieje mimo awantury na St. Germain, która mnie śmieszy do dziś dnia, tak jak najgłupszy dowcip z wystawy maszyn do prania w jednej dużej stolicy, gdzie oglądające wystawę dwie panie patrzą pełne podziwu na te pralki w ruchu i jedna z nich powiada do drugiej: „Patrz Masza – śliczne te telewizory, ładne, białe, tylko program nudny!”. W chwilach najgorszego humoru ten zupełny idiotyzm działa jak Veramon w czasie bólu głowy. Każdy ma swoje fioły i chwała Panu Bogu! Zobaczysz, Jerzy, że jak się skończy film, to coś wpadnie. Przekonasz się (i nie rób najgłupszych min, jak to czytasz!). Historii z koszulą Marcina nie rozumiem: prosiłem o 41 – na pewno jest ten numer. A jak za duża, to chłopak zmężnieje i będzie jak znalazł. […]

U mnie nic nowego. Ciągle to samo, żadnych sensacji, ustabilizowane życie na poziomie przyzwoitego domu bez wychodzenia, skromnego przyodziewku w szafie używanego na wyjście i kilku par flanelowych spodni na użytek domowy. Wiesz, jak jest – bo widziałeś. To, co piszesz o pracowitym patriotyzmie waszym i naszym – to jest trafne. Bardzo trafne: i ja mam poczucie beznadziejności tego wszystkiego, wiem, że wszystko jest funkcją jaki[ch]ś wysokich zarządzeń, funkcją takich czy innych interesów politycznych ni[e] mających nic wspólnego z[e] zwiększeniem zużycia mydła, lepszego mieszkania, wyższej stopy życiowej, pogodniejszego stosunku ludzi do ludzi. Ale co zrobić. Ja wlazłem na tę drogę i z niej nie zejdę, bo dokąd? Szczęście jest tylko szczęściem drobnych mieszczan, typu: radości psa, że się najadł, czy młodego chłopaka, czy dziewczyny, że się ze sobą przespali. Może jako sklepikarz byłbym człowiekiem szczęśliwym, ale jak nie szczęśliwym, to zadowolonym z[e] zwiększającego się obrotu czy sprzedania worka cukru. Wydaje mi się, że najbardziej istotnym zadaniem ludzi tutaj jest staranie się o jakąś rozsądną użyteczność w stosunku do innych. Może to zatrąca harcerstwem, może dziecinne – nie serio. Może – ale jako uzupełnienie codziennej rutyny bardzo dobre i chyba sensowne.

Historie o cybernetyce przekażę Czesiowi. Wyjechali w ogromnym popłochu – patrzałem na Jankę, którą lubię, której się nie boję. To, co o niej wiem, co z niej zostało z okresu bohaterskiego, jest dość dziwaczne. Życie wepchnęło ją z całą bezwzględnością w dwoje uroczych dzieci, w Czesława, który jest wartościowym człowiekiem, z którym się nie nudzi. Ale kłopoty o pranie gatek, reperację dachu, kupienie mięsa na obiad stępiły w niej rozmach życiowy. Widziałem ich na tydzień i dwa dni przez wyjazdem. Zupełna zapaść, bezradność. Myślę, że Ameryka ją przestawi – inna cywilizacja, większe udogodnienia życiowe, regularne dochody. Miałem list od Czesława – wynikałoby, że bardzo zadowolony. Myślę, że odejdzie od publicystyki – to dobrze, że przejdzie na rzeczy nie dorywcze, a większe. Nie wiem, jak się ułoży zapładnianie, ale ostatecznie to duży ośrodek inteligencki. Przez pierwszy rok będzie miał masę roboty, bo wszystko będzie musiał budować od początku – wykłady, seminaria, bo nie pójdzie na chałtury. Dodatkowym bodźcem – brak tytułu naukowego, więc gatunkiem będzie musiał to pokrywać. Wiemy obaj, że mulisko pracowite, więc da radę. Przepiszę ostatnią stronę Twego listu i mu poślę, ale dopiero w przyszłym tygodniu. Wg mnie Czesławowie będą tu przyjeżdżali, ale nie będą tu na stałe. Mimo atrakcyjności Europy sprawa bezpieczeństwa, solidarności nowego społeczeństwa odegra swoją rolę, szczególnie że mają te dwa urocze Słoneczniki. Antoni wlazł natychmiast w tamtejsze życie, pasjonuje się wyborami, Piotruś niezasymilowany, myślę, że Antek chciał mieć ojczyznę, a Piotruś swoją zostawił na razie w Montgeron.

Tutaj sprawa algierska w pełnym kotłowaniu. Oczywiście Polacy nie mają nic innego do roboty, jak tym się zajmować w publicystyce krajowej (Kijowski18, Niedźwiecka i inni). Czytam to z półuśmiechem – przestawiam kraje i okoliczności – i wtedy jasno widzę przez kontrast, że to nie jest ich business, [s]tworzyło się jakieś dziwactwo, że jeśli ktoś nie jest po stronie FLN, to nie jest nowoczesnym, postępowym człowiekiem. Dlaczego? Uważam, że Algier, tak jak każdy kraj i jak każdy człowiek, chce mieć wolność – bardzo to popieram, ale to, co jest tym ideałem, prowadzi do następnego, nowego, innego terroru, do nowych nieszczęść.

Marek w Berlinie u Sonii. Wydaje mi się, że jeżeli teraz nic z niego nie wyskoczy, to można chłopca odpisać na straty w literaturze. To, co napisał, było bardzo dobre, prawie wszystko. Czytałem jego produkcję 4 lata temu i wierz mi, że zostały mi w głowie sytuacje, a nie ludzie, że nie widzę Kuby z „Pętli”, nie wiem, jak wygląda Agnieszka z „8-go dnia”, nie widzę szoferaków z „Następnego do raju”. Widzę śnieg i las, i niebo. Nie pamiętam bohaterów. To źle, że papier tak zbladł, że nie zostały cienie.

Zygmunt wyjechał do centrali na kilka miesięcy. Bardzo mi [go] brakuje – przy całym małpowaniu to dobry i porządny człowiek, mający wszystkie mózgowe szufladki na miejscu, dobrze kojarzący i przytomnie myślący. Byłem z nim zaprzyjaźniony i w ciągu tych pięciu czy sześciu lat przyjaźni ani razu mi nie nawalił. Sam wiesz, że to dużo. Zre[sz]tą ja jemu też, nieco sobie na do widzenia powiedzieliśmy. Będzie na pewno dojeżdżał. Zrobiło się pusto. Wiesz, że moje przyjaźnie to 3 osoby: Cześ, Zygmunt i Kot19. Jeden Kot został, pochłonięty przez swoje zajęcia, komplikacje życiowe, przedenerwowany i zagoniony.

Mówiliśmy o Tobie z Andrzejem20: rozmowa była długa, w La Reine Pedoque. On ma jakieś historie żołądkowe, nie pije, więc ja wydulczyłem butelkę czerwonego wina sam i bez jego współudziału, byłem nieprzyzwyczajonie sentymentalny. Mówiliśmy o Tobie jak najlepiej i jak najczulej. Oczywiście wino pomogło.

Stary Lisku – widzisz, że myślę? o okryciu Twego wątłego ciałka szubą, i jak tylko Romek się objawi, to go wezmę za nie tyle głowę, co kieszeń. Miałem wiadomości z Rzymu, że ona [tj. Barbara] ciężko pracuje – studio 12 godzin, bo Clement improwizuje i musi mieć cały zespół na planie przez cały czas. Wieczorem 2 godziny lekcji francuskiego, potem się wkuwa roli. Dziewczyna jest na wielkiej trampolinie i jeśli w ciągu tych dwóch lat tego nie wykorzysta, to w najgorszym razie zdobędzie światowe doświadczenie i pójdzie na odwody do Warszawy. Ale myślę, że skok się uda – jest młoda, zdolna, pracowita i ładna. Zresztą mam do „dzieci” taki sam stosunek jak i Ty – bardzo je lubię i życzę im jak najlepiej. Ważne jest, żeby Romek się zaczepił – dla mnie personalnie całkiem nieważne, bo wiem, że nie jest przyszytym mężem, eksploatującym Basię, ale dla jego samopoczucia i spojrzenia innych niezmiernie istotne.

Kończę tę długą epistołę, szczęśliwie jest okazja, więc list będziesz miał szybko, a Krystyna21 paczkę Gauloisów dla Ciebie – upomnij się, bo jak tego zaraz nie zrobisz, to Irena na niej położy rękę, bo bardzo na nie pazerna.

Ściskam Cię najserdeczniej

Zygmunt

[dopiski:]

1) Możliwe, że do Ciebie zatelefonuje mój dobry znajomy Adam Czachnowski22 w sprawie skompletowania „Kuźnicy”. Jeżeli możesz mu dać dobre rady, zrób to – on tę „Kuźnicę” obiecał (raczej ja go prosiłem więcej, niż on obiecywał).

[…]

[3.]

12-22 XI 1960

Kochany Jerzy –

9 XI wzmianka – spora nawet – w „Le Monde”. Przeczytałem to-to o 4-ej popołudniu i bardzo się zdenerwowałem. Rozumiesz sam – widziałem Ciebie z liczną rodziną pod mostem w Warszawie. Julek pożyczył maszynkę spirytusową, śpiwór, Paweł obiecał pożyczyć dla Ciebie od Iwaszkiewicza stary futrzany płaszcz […].

Wszystko mi się znakomicie skojarzyło. Jeździłeś z tymi odczytami – czasami w ostatniej ławce siadała dziewczynka z niebieskimi oczętami i długim warkoczem, czasami ślepy garbusek w czarnych okularach, a Ty i w Zasrankowicach Kościelnych, i w Grabowie Podlaskim opowiadałeś o Czesławie. Oczywiście garbusek na zmianę z dziewczynką zadawali głosem brzuchomówcy idiotyczne pytania, a Ty rozwodziłeś się długo i szlachetnie o naszym wspólnym przyjacielu, ça colle – pisałeś przecież, że jeździsz z tymi bzdetami – dla chleba, panie, dla chleba – i że o Czesia się dopytują. Wiadomo – garbusek i dziewczyna. Potem piszesz w tym samym liście, że jeden felieton nie przyjęty, że z tego i forsy nie ma, i katz został. Ça Colle na nowo – to ten właśnie, o czym Wetz pisze. Więc biorąc te elementy pod uwagę, zacz[ą]łem wewnętrzny lament na[d] Tobą. Natychmiast napisałem do Czesia, posłałem mu wycinek. Stan podniecenia trwał aż do przyjazdu Ireny. Irena przez telef[on] nic nie powiedziała, ale miała głos wesoły i przyjazny, nie taki, po którym się mówi: „ach, biedny, stoi u progu samobójstwa z głodu!”. Żebyś wiedział, draniu jeden, że pierwsze pytanie było o Ciebie – ciekawość mnie zgubi!

No i następnego dnia spotkanie z Ireną u Webera, gdzie przyszła obju[c]zona jak wielbłąd rozmaitymi prezencikami – z wielkiej sakwy wszystko przeładowałem do przepaścistych kieszeni – no i kupa listów. Miałem wrażenie, że jestem zaufanym urzędnikiem sporej ambasady w chwili przybycia worka z pocztą. Po ecie-pecie u Webera przenieśliśmy się do knajpki koło pałacu Elyzejskiego, pamiętasz taką kawiarenkę, skąd telefonowaliśmy do Zygmunta i umówiliśmy się z nim na obiad. Zygmunt skwapliwie podsuwał nam menu – tańszą stroną, bo liczył, że za nas zapłaci. Zapłaciliśmy sami (było to Rue Casanova – koło Vendome) i Zygmunt miał głupią minę: tyle zachodów niepotrzebnych! Widzisz, że list się rozlewa w dygresje – jak „Beniowski”.

No i potem w baskijskiej knajpie następne gadu-gadu – wszystko mi detalicznie opowiedziała. Moje rusztowanie runęło – liczyłem na Czesława w bobkowych liściach na wieczorach autorskich, a tu nic z tego. W mojej ciuchci, którą jeżdżę do domu, mam czas na rozmyślania, szczególnie wieczorem, jak jest tłok i nie ma możności rozwinięcia gazety w tłumie proletariuszy – a łączcież się, łącz[c]ie, tylko nie w pociągu, bo okropny tłok – dostałem kolek ze śmiechu. Kowal NIE zawinił, ale ślusarzy powieszono. W tej komedii pomyłek zostałeś niechcący bohaterem. To przecież historyjka pod Czechowa, a sytuacja tołstojowska – Tołstoj pyskował a pisał, ale nikt mu niczego złego nie robił, natomiast naśladowców czy wiernych pakowali do mamra. Błagam Cię, miej zmysł humoru, Wyliniały Lisie!

Po widzeniu się z Ireną – dzięki za list – napisałem do Czesia, wyjaśniając tę całą historię, bo po co miał się denerwować. To, co piszesz, że masz na 2 miesiące rezerwę, to bardzo dobrze. Napisałem do Ciebie karteczkę 10.11 zaraz po przeczytaniu „[Le] Monde” – wysłałem z innej poczty, żeby nie było tego stempla Gare St. Lazare, czego mnie nauczył Paweł, że znaczny. Bzdura – tak jakbym ja jeden korzystał z tej poczty, ale się przyzwyczaiłem do niewrzucania tam listów. Więc, mój drogi, masz 2 miesiące, masz kontrakt w drodze, ale wiemy, jak się te rzeczy okropnie ciągną.

Tego samego dnia, kiedy przeczytałem te głupości w gazecie, napisałem do 2 moich „met” – w Szwajcarii i we Włoszech. Mam takich met 3 – niestety jedna nieczynna, bo właśnie tam jestem teraz winien forsę, ale 2 są względnie czyste, że będę potrzebował pieniądze i czekam na odpowiedź. Chciałem dla Ciebie pożyczać – ostatecznie kontrakty jakieś będą – jakie takie wpływy też – chodzi więc, żebyś przetrzymał 6 miesięcy – plus Twoje – 2 – razem 8; dosyć, żeby napisać książkę, żebyś nie miał kłopotu najgłupszego, bo o te śmierdzące papierki. No i czekam na odpowiedź. Oczywiście to wszystko asekuracja – bo jeśli wpłynie ten Lericci i Kiepenheuer23, to też 2 miesiące życia są. Już w kartce napisałem Ci, żebyś wiedział, że się przej[ą]łem tą sprawą, a wiesz, że nie jestem z tych, którzy nieproduktywnie współczują i ograniczają się do cennych rad, jak np. „niech się pan nie denerwuje, wszystko będzie w porządku”.

Druga historia – ale to na marginesie zasadniczej książki, a nie sprawa z nią kolidująca. Pamiętasz, że w czasie okupacji wymieniałeś z Czesławem listy-eseje. Co myślisz o tej samej kombinacji teraz – piszę o tym jednocześnie do Czesia, z którym koresponduję jak kochanka z kochankiem, oboje zarażeni epistolarną grafomanią. Zawsze są okazje – więc u mnie mogłaby być centrala na dwie strony. Z tego coś może wyjść bardzo interesującego. Będę żył w wachlarzach z pawich ogonów – sam rozumiesz, że obustronne listy będę czytać! Chyba że się nie zgodzicie obaj. Wtedy z bólem się zgodzę.

[…]

U nas nic nowego. Ciągle to samo kółeczko. Czekam na przyjazd Ariki – powinna b[y]ć tutaj lada dzień i pewno znowu nawiezie wiadomości o Was. Jakoś się żyje. Zbliżają się święta, Nowy Rok, nie znosz[ę] tego okresu nasuwającego wspomnienia innych nowych roków, innych świąt, młodszych czasów, ludzi, którzy odeszli dość dawno i bardzo tragicznie, z którymi byłem szalenie powiązany. Chciałbym ten okres mieć za sobą, bo go corocznie odchorowuję wewnętrznie. Dziwne, że tylko te święta zimowe tak się u mnie wiążą ze wspomnieniami.

Czytałem tę „Drogę do Edenu”, którą wspominasz w Twym felietonie – nie znoszę tematyki okupacyjno-partyzancko-żydowskiej. Za dużo już tego i nic nie wskazuje, żeby piszący wyskoczyli z tego kredowego koła. A już najwyższy czas!

Wczoraj byliśmy we trójkę: Irena, Zosia i ja, na ostatnim Hichcocku [sic!] – nie najgorszy filmutek – troszkę mordują nożem i przy usiłowaniu trzecim zaciukani[a] kogoś kozikiem Zosia wyszczypała mi gruntownie rękę, a Irena usiłowała wejść pod krzesło. I w najtragiczniejszym momencie nie mogłem wstrzymać się od śmiechu.

[…]

Wczoraj Zosia z Ireną kupowały pantofle dla Pani Marysi. Były jakieś dantejskie sceny towarzyszące tej wyprawie, ale zostawiam opowiadanie Irenie – niechże też ma swoje przyjemności z Tobą powiązane.

Nowy list od Czesława, coś mu tam nie wyszło, więc pisze, że nie rozumie, co może robić Europejczyk na ziemi Winnetou. Nic pewno groźnego, bo merda ogonem, podskakuje i ma wilgotny nos.

Po mojemu, drogi Panie Andrzejewski, urządziłbym sobie życie tak: albo pisałbym te mydliny, które lokowałeś w „Polityce”, dla „N[owej] Kultury” i spuściłbym wodę na wyprawy odczytowe, albo robiłbym tygodniowe objazdy pasterskie i nie pisałbym do „N[owej] Kultury”. Natomiast pozostały czas poświęciłbym pisaniu powieści. To jest najważniejsza rzecz – oczywiście papu, koszulki, pantofelki – to wszystko drugorzędna historia. Czy Ty nie widzisz pustyni, która się robi, wyciągania drugorzędnych rzeczy, orkiestr i werbli przy szmirach, morowej zarazy w literaturze. Ostatecznie dobrze wiesz, że jesteś facet z prawdziwego zdarzenia, któr[y] może pisać, gdyby nie rozmaite bzdety poprzyczepiane do Ciebie. (Józio powiedziałby: „Cezanne mówił: »wszy na mojej głowie«”, mówiąc o rozmaitych impresjonistach). Otrząśnij się z nich, bo rzeczywiście olbrzymia koniunktura na pustyni.

W tej chwili dzwonił Romek. Basia haruje jak koń, film dobry, ona dobra – są w ¾ pracy, wwalono w filmisko 600 milionów lirów, ale Clement jeszcze nie zrobił złego filmu, więc masa nadziei. Jechał osioł jeden ciurkiem z Rzymu – i po drodze był tak zmęczony, że mu zarzucił Me[r]cedes i skrzywił półośkę. Asekurowany na tout risque, więc asekuracja płaci, wóz ma mieć w środę. Bardzo nad Tobą cmokał, bo mu wszystkie perepałki opowiedziałem detalicznie – widzę go we wtorek – zatrzymał się w Rzymie 2 miesiące, bo mu wygasła wiza francuska, i zamiast do mnie napisać, żebym za tym tu połaził po konsulacie, czekał, aż w końcu wydostał wizę przez ambasadę francuską w Rzymie.

Watowie<24 siedzą w Rzymie, on coś tam dłubie dla tego Silwy po bibliotekach.

Chyba od 21 lat do nikogo nie napisałem takiej gazety. Posyłam Ci przez Irenę list Czesia – ma Ci dać do przeczytania i ma mi go odesłać, bo ten list chciałbym zatrzymać. Jest „ciepły” od wrażeń.

No i „leci” czwarta strona. Arika przyj[e]chała – widziałem jej obrazy. Nie znam się na tym, ale wydaje mi się, że znacznie bardziej interesujące niż poprzednio wystawiane. Nie mogę się oprzeć uczuciu, że w współczesnym malarstwie istnieje jakiś trick – ten trick był i u wielkich – Toulouse wymyślił trick burdelowo-sexualny – dzisiaj na okładce „La vie Parisienne” widzisz rozebraną dziewczynę pod Toulouse’a-Lautreca, są setki van Goghów malowanych krótkimi barwnymi kreskami, pod Picassa malują setki ludzi. Myślę, że trick Ariki – całkiem podświadomy – polega na niezdecydowanym, niekontrastowym kolorze, udziwnieniu wieżyczkami czy bombkami. Pewno ona widzi świat taki, jak maluje, jest to odmienne od innych widzeń. Jeśli chwyci – może mieć naśladowców, jeśli jest w tym pierwsza. Bardzo chciałbym, żeby miała sukces i w sensie krytyk, i w sensie pieniędzy. I jedno, i drugie możliwe. Znalazła sobie prześmieszny pokoik na Rue Jacob, do którego się wchodzi po śmiesznych korkociągowych schodkach żelaznych, zadowolona, pogodna i właściwie robi wrażenie szczęśliwego człowieka. Przyjechał Romek z Rzymu. Basia ciężko pracuje – za miesiąc kończy i są widoki na film w Michele Morgan – wielki sukces dla niej, bo to pierwszy plan francuskiego filmu. Romka nie widziałem – telefonował, miał telefonować, żeby się umawiać, nie zrobił tego, więc i ja nie dzwoniłem, bo i tak mam aż za dużo zawracania głowy i jakoś nie jestem w sosie – ta różnica wieku z najmilszym Romkiem jest dla mnie dość pesząca i z tym będzie coraz gorzej, bo Romkowie się ciągle rodzą, podrastają, a ja starzeję.

Mój drogi – list naprawdę przesadnie kobylasty – graniczący z epistolarną grafomanią, ale już trudno – niech stracę.

Napisz mi zaraz karteczkę, czy dostaliście materiał wieziony przez tę nieznaną dziewczynę. Miała być w W-wie 18 listopada wieczorem. Więc powinna już go dostarczyć. Napisz zaraz – żebym tutaj mógł przydusić jedną dziewczynę, która to załatwiała, bo wiozącej nie znałem.

No, Jerzy, trzymaj się – i wykorzystuj okazje do Paryża.

Ściskam Cię,

Zygmunt

[dopiski:]

Teraz sprawa niezmiernie ważna – zapisuj:

Gdyby zaszła jakaś gwałtowna konieczność porozumienia się ze mną, to w tym wypadku wyślij depeszę:

Teresa Gros, 41 Rue Madame, Paris VI

Telefonuję czwartek godzina 16:00”, podpisz ZYGMUNT,

i w dniu oznaczonym w depeszy idź na pocztę i żądaj połączenia BABylone 12-84. Teresa to najmilsza kobieta na świecie i moja wielka przyjaciółka. Mam jej zgodę na tego rodzaju kombinację i zaraz mnie zawiadomi o tym, że depeszowałeś, i będę u niej o oznaczonej godzinie. Oczywiście nie nadużywaj tego i traktuj ten telefon tak jak straży ogniowej, policji czy pogotowia. Rozumiesz sam, że Twoja depesza przewraca mi całkowicie dzień, bo dostanie prioritet, że może musiałbym specjalnie jechać do Paryża etc. etc. Nie muszę dodawać, żebyś telefonował nie z domu, a z poczty, aby zachować anonimowość – oczywiście telefonuj bez wywołania. JA TAM BĘDĘ.

[4.]

18 XII 1960

Kochany Jerzy

Długi i fascynujący list dostałem: świetna proza. Czytałem go 3 razy. Wczoraj na zmęczono i niewyspanie, bo właśnie przyleciałem z Rzymu. Cóż to [za] szalona frajda latać Caravellą: – 100 minut i zmiana stolicy z pięknej na najpiękniejszą. W Rzymie generalnie rozczarowanie. Jedyny urok tego miasta, że odmładza, odmładza przez to, że patrzałem po raz pierwszy na nie 16 lat temu. Nic się nie zmieniło w budynkach – patrząc na nie, odmłodziłem się o te 16 lat. Na krótko – na czas patrzenia jedynie. Rzym nie poszedł mi na zdrowie psychiczne. Czułem się tam obcy, stary, nie-wiadomo-po-co. Pisałem Ci bodaj o tym. Kłębowisko małych samochodów na ulicach, wolny ruch uliczny, irytująco wolny, nie moje nerwy na to. Tłok na chodnikach – ludziska udający, bez przerwy udający – zamożność, beztroskę, zainteresowanie kobietami, sklepami. To banda biedaków w sztucznej biżuterii. Porobiłem trochę obserwacji. Świetnie rozwiązane plastycznie wnętrza nowoczesnych barów, doskonałe maszyny do kawy, tostów, wyciskania owoców. Kupy najrozmaitszych smakowitych knajpek czy sandwiczów, maślanych bułek z tym i owym. To biedny kraj – bary te są zapchane wyprasowanymi, wyglansowanymi tubylcami w okresie posiłków – cappuccino i sandwich – ot, i obiad zjedzony za głupie 200 lirów. Tego tu u nas nie [ma] – te kanapki to dla spienionych turystów czy turystek nie chcących tracić czasu na obiad, wystraszonych, że ich orżną w pierwszej knajpie za rogiem i kelner będzie miał jeszcze pretensje.

Sklepy pełne efektownej tandety, efektowniejsze niż w Paryżu, tańsze i stąd ta opinia o Włoszech wśród Polaków. Cena jest przecież najważniejsza, jeśli się jest z nędzarskiego kraju.

Było mi w tym Rzymie dziwnie źle i niezorganizowanie. Do tego sirocco co parę godzin, przegrzane hotele. Nie – staruszkowie powinni jeździć co najmniej parami i doskonale to rozumiem, że gdy autocar zatrzymuje się koło Mena House w Cairo, skąd się już pieszo idzie do piramid, a z autocaru wywala się 50 czy 60 Amerykanek, to przypomina się Napoleon – „Czterdzieści wieków na was patrzy” – tylko Napoleon winien być zwróco[ny] do piramid, a nie do grupy turystek. Im starzej, tym stadniej.

W Rzymie Basia, miła, przyjemna, ładna i kojąca. Właściwie widywaliśmy się codziennie. Dziewczyna zaorana, zapracowana – po 12 godzin na planie w letniej sukienczynie i malaturze. Wracała ledwo żywa – chodziliśmy do knajpy na jakieś parówki, jakąś kapustę, bo kto by we Włoszech jadł makaron – to się jada w Paryżu we włoskiej restauracji – ja nie, bo nie [l]ubię. Była Ola Śląska, zabrała dla Ciebie krawat od Basi i ode mnie Doriden i list. To wszystko już pewno masz u siebie.

I tak zeszło chyba osiem inercyjnych dni, z wybieraniem się codziennie, że już wracam, i nie wracałem, i to samo następnego dnia, i tak aż do końca, kiedy Basia dała pieniądze, które akurat wystarczyły do lotniska. Nie myślałeś, mój drogi, że zarażony Twoim paryskim bakcylem – „już za tydzień jadę”, siedziałeś miesiąc następny.

Na Pawła jestem wściekły – doskonale rozumiem to, że on siebie słyszy. Rozumiem – dobudowaliśmy teoryjkę do praktyki przyszłości, podbudowaliśmy, skropiony Yardleyem i wytłumaczywszy sobie, „będziemy szukali nowych ideałów”, jak starzy krakowscy endecy z końca XIX wieku. Jedna niekonsekwencja w tym – sybarytyzm. Nie powinno się patrzeć tak, jak Paweł chce patrzeć – nie należy dobierać skarpeteczek i mydełka do ciałka, właśnie z tego Zachodu. Myślę, że może tu i kompleks zawiedzionej miłości.

A więc w odwody naczelnego wodza – czekają na Ciebie i się nie doczekają, bo przecież nie można się wiecznie huśtać. I właściwie po co? I tak i bez tego przeżyjesz i dasz sobie radę.

Mnie to wszystko łatwo wypisywać. Nie mam tych problemów, siedzę poza tym, daleko na uboczu, widzę ludzi przyjeżdżających na wakacje, odpoczynek, lipne studia czy researche – ludzi chcących się podobać, czystych, miłych, gładkich. Nie widzę ich w wilczym życiu i w wilczych czasach – widzę ich wodzących się za rączkę, flanujących po Champs Elysees – oglądających wystawy sklepowe. I ten sam milutki X tutaj, jest ostatnią kanalią tam. Mówię o tych powierzchownych znajomych.

Nie jestem zdziwiony tym całym kontredansem – jakoś to się zaklepie – ustąpimy dwa schodki, może trzy – postoimy za nich, potem następne dwa – tak to będzie szło. Znowu raj dla pogodniaków-grafomanów, no i co z tego?

To, co piszesz o Fe[l]trinellim, to się zbiega z moimi myślami – nigdy nie miałem na myśli K. – nie należy robić prowokacji, bo to nic nie daje prócz przyjemności zrobienia na złość na małą skalę. To może być na drugim planie – może, ale nie musi i na pewno – wiesz dobrze – nie będę Cię namawiał, co Ci napisałem przez Irenę bodajże. Z Ireną najczulsze rozmowy na Twój temat – ona chciałaby, żeby było tak, żeby u was można by. Tak jak Baliński marzy, żeby wszyscy jedli zupę, mieli całe skarpetki i żeby czytali z zachwytem jego liryczne wiersze. Wydaje mi się niemożliwe – nie czytanie tych liryków, ale marzenie Ireny w realizacji. Projekt Twojej książki to trochę Faustus, ale na pewno będzie lepsze.

Przeczytałem Twój list po raz piąty. Naprawdę wielka proza i Ty, stary idioto, [za]miast siadać i nareszcie Twego świńskiego ryja rozbudowywać, piszesz do mnie wzruszające listy. Przecież mieć talent i umieć pisać – a u Ciebie jedno i drugie – to wielka rzecz, której zazdrościć należy. A straszne to, że się musi w tych dziwnych czasach być i w cuglach i na wąskim paseczku wyrysowanym przez tych, którzy mają władzę. To, co mi piszesz, że telefon nie dzwoni, że samotność – jakże to smutne w zestawieniu z tymi facetami z czystymi nogami, kołnierzykami, którzy właśnie przyjechali do ville lumiere na wczasy czy wywczasy – oni tu są mili i towarzyscy, i szlachetni. Tu, ale nie tam. Jakie to okropne, że facet tej miary co Czesław pisze dla kilku tysięcy – nie, dla kilkuset ludzi – kiedy ręka jego jest poza paraliżem – Ty mogący pisać dla tysięcy masz tę rękę paraliżowaną. Myślę, że z mego listu wyrozumiesz wszystko – podróże kształcą, a ja kupiłem w samolocie butelkę whisky i siedzę, i piszę, i popijam z zielonej szklanki – i trochę litery mi się mieszają i trochę sens skacze. Ale zrozumiesz. I będziesz wiedział, mój kochany Jerzy, jak bardzo mnie – dlaczego akurat mnie – też niejasne i niewiadome, ale na pewno mnie też tak zależy, żebyś wyskoczył z tego kredowego koła narysowanego wokół koguta. Będąc kogutem inteligentnym, wiesz, że ta kreda to bzdura, że to narysowane, a nie wybudowane.

[…]

Jerzy, odrzuć całkowicie troskę o pieniądze – nie warto, żebyś sobie tym głowę zaprzątał – naprawdę moja przyjaźń do Ciebie jest bezinteresowna, wiesz o tym najlepiej – mnie zależy na tym, żebyś pisał – umiesz to i lubisz-nie-lubisz, ale umiesz i prócz tego ta wielka, ogromna satysfakcja, że dasz sobie radę bez nich. Nie wiem, czy Ci się uda ugadać Jurka L[isowskiego] na tłumaczenie – nie jestem pewny, ale na pewno miałbym dobrego faceta na włoski, który robił „Rodzinną Europę”, na pewno postawię się na głowie tutaj, będę chodził i dłubał, i wydziobię. I właściwie dobrze, że telefon nie dzwoni, że wyobcowanie, wszyscy już sobie wszystko powiedzieli, wszystkie reakcje ludzkie mogłeś przewidzieć, żyjesz przecież w okresie doświadczeń i każdego eksperymentu rezultat jest z góry do przewidzenia. Dałem sobie słowo, że jutro poprawię błędy maszynowe, bo jednakże tej whisky za dużo, i to od pierwszej połówki, pierwszej strony.

Z przerażeniem myślę o świętach – najgorszy okres w roku. Od Janki olbrzymi list – zadowolona i się nie skarży. Rzeczywiście aż dziwno, kiedykolwiek do nich telefonowałem, a przynajmnie[j] 4 razy na tydzień trafiałem w zagięty głos właścicielki daczy pełen wyrzutów, że musi obiad gotować, a że kuchta nie przyszła, a że trawa źle rośnie, a że Czesław o coś tam zły i że forsy nie mają. W Ameryce jak nowa – dzieci chodzą do szkoły, zadowolone, świetni dentyści – wszystko jak najlepiej, do domu dowożą, lekko żyje. Bardzo jej użyczam – lubię Jankę i się jej nie boję, co podobno rzadkość a rzadkość. Nie ma słodkiego życia, ale kto je ma? Szczęśliwi episierzy, bo utarg dobry i cukier cały poszedł, i odłożą w tym miesiącu 100.000 frs. Mimo to nie chciałbym mieć sklepu i tych przyjemności.

No, Jerzy – dobrych świąt – trzymaj się i pozostań w Twoim fachu – nie miej sklepu z mąką i cukrem, miej swoje kłopoty i zmartwienia, samotności i zakręcenia – ogólną niemożność i kłopoty – wiesz dobrze, że ten bolesny pieprz i sól coś dają.

No, kończę moją szklankę i ten list, który dla odmiany pojedzie do Ciebie przez Londyn. Jakie to dziwne właściwie, że obaj po pięćdziesiątce i tak właściwie nie wiadomo dlaczego, jakoś zaprzyjaźniliśmy się ze sobą. I jakieś takie głupie sentymenty – Olę prosiłem, żeby Ci ten krawat kupiony w Rzymie osobiście oddała, bo na pewno Ci opowie, w którym sklepie na Piazza Barberini, w tym domu, gdzie się mieści najparszywszej linii lotniczej biuro, bo „Lotu”, i jak ona poszła tam na górę, to ten krawat akurat kupiłem, bo zresztą tam zawsze, jak jestem w Rzymie, kupuję. Potem z Basi ściągn[ą]łem za niego połowę, o tak sobie, żebyś i od niej coś tam miał, a Dorideny to była moja rzymska rezerwa, bo ten paskudny sirocco spać nie dawał i rano katz straszliwy, bo za dużo i w gardle suchość pustynna od Gauloisów ze starych stocków włoskich wysuszonych na pieprz, wiesz, taka suchość aż do połowy przełyku, hermetyczna jakaś, nieprzemakalna, nie dająca się zmyć wodą, kawą, mlekiem, sokiem owocowym. Nie, źle było w tym Rzymie!

I rzeczywiście kończę – a faceta, który zabiera, proszę, żeby na kopercie napisał swój adres, bo wraca, albo żeby swoją kartkę do Ciebie dorzucił z detalami, kiedy jedzie.

Ściskam Cię

Z.

[dopiski:]

Arika coś tam poszachrowała z tym alkoholem – już nie sklecę, spóźniła pociąg i odprowadzający do nich na Czerniaków pojechali i rozpili, i ona w zamian spirytus przywiozła, ale też wypiłem, tak że Bóg zapłać.

Przed chwilą dzwonił Romek, że […] jedzie, więc on ten list weźmie. A katza nie mam – mimo poważnej wyrwy w zawartości butelki Black+White. Aha! Czy mogę Twój list posłać Czesiowi? Nie zrobię tego bez Twojego Feu vert.

[5.]

4 I 1961

Kochany Jerzy –

Za kilka dni dostaniesz list ze szczegółowym wyliczeniem wydanych pieniędzy. Szalenie mnie bawi zabawa w zamożnego wujaszka, spuszczającego pieniądze obdarowanego – na pewno wbrew jego woli, a na pewno wiedzy. Trudno – niech Cię czekają zawody i niespodzianki –

Dzisiaj z Panią Wandą kupiliśmy Ci pół tuzina rękawiczek eponżowych, butelkę armaniaku – za jej napuszczeniem – osobiście kupiłby[m] Ci kilka czepków nylonowych albo damski pasek do podwiązek – i last but not least 3 pary pończoch dla Pani Marysi. Masz się czołgać w podziękowaniach: leci i zabiera jakie 2 kg dla Ciebie.

Często się zastanawiam nad Twoją sytuacją i właściwie nie widzę w niej złych stron. Możesz pisać Twoją książkę, nie chodzisz w cuglach takich czy innych chałtur. Myślę, że lepiej siedzieć w domu – mieć chandry i pisać, niż jeździć po prowincji i przemawiać do brudnych nóg słuchaczy „zaszczyconych rozmową z Mistrzem”, uradowanych, że mogą postawić kilka kieliszków ojczyzny w płynie (z kartofli) cenionemu pisssarzowi, że nie musisz spać w parszywych hotelach i wysłuchiwać próbek prozy czy poezji miejscowych grafomanów. Oczywiście siedzenie w domu i pisanie Twojej nowej książki, a nie rozwiązywanie krzyżówek. Tym dydaktycznym pouczeniem kończę ten akapit!

Załączam list Czesława, który nadszedł kilka dni temu.

Cześ dalej ma wilgotny nos i żywe spojrzenie myśliwskiego psa – pisał, że kupił sobie szlafrok w kraty, że wymiana posiadanych dóbr na nowe, bo tamte zużyte, postępuje wyraźnie naprzód. Janka wypisała się [na] 4 stronach, jakoś mniej jęczy i stęka, Toni i Piotruś jadają w szkole obiady, podejrzewam, że Czesław na uniwersytecie w menzie czy messie, jak to się tam nazywa, tak, że Janka ma znacznie mniej powodów do narzekań. I chwała Bogu, że tak jest. Żal mi Janki, bo spadła do sytuacji pani Czesławowej, niech chociaż ma przyjemność, że robi z dużą częścią dnia to, na co ma ochotę.

Watowie w Paryżu – on bardzo kwękający i chory. Paryż mu wyraźnie szkodzi – jest tu za zimno na jego dolegliwości. Wydali Andrzeja25 „za mąż” – był jakiś olbrzymi spęd, na którym byliśmy z Zosią – tłumy starych Francuzów i nieletnich dzieci kłębiące się na 2 piętrach. Byliśmy tam równo kwadrans, po czym poszliśmy na wódkę z Lebensteinem26.

Arika ma u Luni wystawę – widziałem obrazy u niej w domu, tj. hoteliku na Rue Jacob, w czasie wernisażu byłem w Rzymie. Ma nieprawdopodobne szczęście – pojechała do Włoch na 12 dni, miała wrócić wczoraj czy przedwczoraj, ale nie dała jeszcze znać, więc chyba jeszcze nie wróciła. Zabrali ją jacyś znajomi samochodem, tak że kawał świata zobaczy i to za pół darmo.

Romkowie jadą jutro czy pojutrze do „domu” swoim ślicznym Mercedesem. Nareszcie dostali paszporty konsularne. „Dzieci” są milutkie i wielkie Twoje admiratory. À propos – czy dostałeś krawat kupiony wspólnym i solidarnym wysiłkiem finansowym Basi i moim, który zabrała dla Ciebie razem z Doridenem Ola Śląska. Stanowczo, Drabie, nie zasługujesz na tyle starań, ale to Ty powinieneś powiedzieć, a nie ja.

Przeczytałem zły „Urząd”, fatalnego Piątaka w „Polityce”. Co to jest? Degrengolada nie autora, a pisma. Jak można takie rzeczy drukować – w noworocznej „Polityce”, dobre miejsce Twojej „Bramy”. Stanowczo z Brezą powinniście objąć stanowiska w jakimś honorowym stowarzyszeniu warszawskich dzwońców, czyli cieciów – specjaliści od „Bram”.

Depeszowałem do Ciebie przed świętami o telefon do P., co Ci kupować. Domyślam się, że z nędzy pojechałeś do Zakopanego, a z organizacją źle – czytałem jakieś superutyskiwania o niemożności telefonów międzymiastowych z Zakopanego (że linia powietrzna, że godzinne ogony i wielogodzinne czekania), a cóż dopiero połączenie międzynarodowe.

Więc wiedziony zdrowym instynktem i wątpliwym rozsądkiem, dysponuję dość fantazyjnie cudzymi pieniędzmi, co – jak wspomniałem – bardzo mnie bawi.

No – mój drogi – niech żyje Gombrowicz: „Koniec i bomba, a kto czytał ten trąba” – lepszego zakończenia „Ferdydurke” on nie mógł wymyślić, a ja zastosować do tego listu.

Trzymaj się lisku – i zacznijże pisać – wiem, że te pierwsze 100 stron najgorsze.

Ściskam Cię

Zygmunt

[6.]

23 II 1961

Mój Drogi –

Zaczynam ślimaczyć list do Ciebie – nie wiem, kto go zabierze, ale to wszystko jedno – odejdzie za tydzień czy za miesiąc, nic się nie zmieni ani wskutek tego, że list się przeleży, ani na pewno nie zajdą żadne sensacje, że to, co piszę, będzie zdezaktualizowane. Będzie tak samo bez sensu jak wszystko. Zacznijmy od spraw realizowanych i najbardziej sensownych. Tak jak mi napisała p. G., powinno być trochę pieniędzy – kiedy, nie wiadomo, ale to parszywi włoscy wydawcy. Ci wyspiarze jeszcze zachowują jakąś przyzwoitość w handlu – może to skutek nietykalnego, jak im się wydaje, położenia geograficznego, może jakieś tradycje z okresu, kiedy Cromwell obcinał rączki czy nóżki – dość, że są jeszcze uczciwi. A może to skutek braku wyobraźni. W każdym razie pieniądze powinny przyjść. Pani Gr. wskazałem drogę komunikowania się z Tobą – przeze mnie – myślę, że tak lepiej. Jeśli pieniądze przyjdą, starać Ci się coś z tego wysłać, czy trzymać tutaj i wydawać na ciałko Twoje, Agnieszki, Pani Marysi czy Marcina? Oczywiście wysłałbym przez okazje. Jeśli przyjdą na czas, tj. przed wyjazdem Ariki, to na pewno ją namówię na zabranie wszystkiego.

U mnie nic – humor raczej pod psem, bo w miarę starzenia się rozmaite bzdety, które mi jeszcze 10 lat temu mogły sprawić przyjemność, dziś spływają jak woda po gęsi. Wszystko razem dość jednakowe i dość monotonne. Spowszedniało mi sztuczne robienie napięć, pośpiechów, ważności jakichś spraw. Właściwie wszystko jest mało ważne i bez znaczenia, mam poczucie bezsiły nas wszystkich i was wszystkich – jesteśmy zawieszeni na końcu jakiejś gałązki, którą poruszają albo przypadki, albo jakieś decyzje pobierane na wysokości pnia, bez cienia możliwości z naszej strony, aby na nie wpływać. Nie masz pojęcia, jak zazdroszczę ludziom, którzy cieszą się na pójście do kina, restauracji, których raduje kupno krawatu czy nowej pary zamszowych butów. Dobrze, że są jeszcze tacy, i myślę, że takich w krajach biednych musi być więcej – raduje kupno bułgarskiego zielonego groszku, soku owocowego czy zdobycie jaki[ch]ś ekstra pończoch. Tutaj groszek w każdym sklepie spożywczym i pończochy w nadmiarach.

Przeczytałem ostatnio książkę Paloczi-Horvatha27. Węgier z arystokratycznej rodziny, ogromnie z tego dumny, liberał, od 1947 w alianckiej propagandzie radiowej na sekcji węgierskiej – potem wraca na Węgry, obejmuje redakcję tygodnika i kończy w więzieniu, gdzie siedzi do 1954 r. Opis więzień i systemu więziennego niezmiernie plastyczny. Pamiętasz, interesowały Ciebie te sprawy w Paryżu – czy Ci wysłać książkę?

Myślę – mam na myśli Wasze środowisko – że i u was jest powszechna sztuczność stwarzania napięć. Przypuszczam, że jest to sprawa masowa, że napięcia stwarza się bezwiednie i nieświadomie i w ten sposób trzymacie się w atmosferze nerwów. Przez to życie pozornie pełniejsze, a praktycznie bardziej ożywione. Jeśli ktoś się z tego wyłączy – co jest dość trudne, bo powierzchnia styków ogromna – wpada w nudę i monotonię.

Właściwie dzieje się rzecz dość dziwaczna. Mieszkam poza zasięgiem – w innym kraju, w innym systemie, w innym kręgu cywilizacyjnym i już tak dziwnie los zrządził – nie wiem zresztą, czy los, może sam podstawiłem się pod niego, że moje zainteresowania są właśnie w dorzeczu Wisły, a nie Sekwany, że w gruncie rzeczy wielkie sprawy Algieru czy Kongo obchodzą mnie tak, jak turystę w[e] Florencji zmiana gabinetu włoskiego. Ale jeśli pomyślę, że interesując się skarpetkami, szelkami, lekarstwami w pudełkach równo i utylitarnie rozłożonymi na półkach – jak bardzo by mnie to nudziło. I właściwie jestem w pewnym sensie en carte – ani wy, ani ja nie możemy mieć wpływu na to, co się dzieje obok nas – że „jakoś” płyniemy na tej wodzie. Niektórzy mają złudzenia – może są w ten sposób szczęśliwsi, ale przeżywają upadki – rzadko iluzoryczne wzloty. Stworzyłem sobie jakąś – pewno bezsensowną – filozofię – fikcję użyteczności. Wydaje mi się, że będąc użyteczny na maleńkim wycinku, coś to ludziom daje. Oczywista bzdura – to są angielskie plasterki rozdawane współtowarzyszom wielkiej katastrofy kolejowej, dziecinada i harcerstwo. Z zazdrością patrzę na ludzi starających się gromadzić pieniądze, szukających dróg zaspokajania ambicji, mających kłopoty z dziećmi, wypełniających sobie życie rodziną. To wszystko jakoś poza mną.

Przed chwilą wróciłem z miasta – przesiedziałem z Ariką 2 godziny w zabawnej knajpce, opowiadaliśmy sobie historię – wróciłem moją ciuchcią do domu – jutro zaczynam dzień o 6 rano.

Właściwie to, że niechętne nastawienie do tego wszystkiego razem, może jest spowodowane ogromną ilością wrażeń, które człowiek odebrał, i to tych wrażeń najokropniejszych, najgorszych. Jak patrzę wstecz na ludzi, którzy przy mnie odwalili kitę z głodu czy chorób, jak patrzę na tak przerażające rzeczy, które widziałem – wywózka na przykład wsi Żabie, jak ciągnęły wozy i podwody i wystraszeni, apatyczni ludzie i jak się zastanawiałem, czy [po] powrocie do Stanisławowa zastanę wszystkich na miejscu, a może już też w jaki[ch]ś wózkach czy podwodach jadących na dworzec, jak przypomnę sobie przewrócenie wszystkiego do góry nogami w 1939 r. – przecież to i tyle innych rzeczy to trochę za dużo jak na jedno pokolenie.

Jerzy – […] wszystko się pokręciło, nie dokańczam listu […].

Napisz przez Basię – do Czesia – nie psuj tej historii, która może za 100 lat być odgrzebaną […]

Ściskam

Zygmunt

[…]

[7.]

1 III 1961

Mój drogi Jerzy –

Między nami, ale tylko między nami, niechaj się nikt o tym nigdy nie dowie, zbrzydło mi ogromnie pisanie do studni. Nie mam od miesięcy śladu życia, że żyjesz, że oddychasz – w „Nowej Kulturze” przeczytałem Rogozińskiego28, ale tytuł mnie wzburzył, myślałem, że to wspomnienie pośmiertne, brak wiadomości od Ciebie spowodował te myśli. […]

Dowiedziałem się od Ariki, że Basia jest w Paryżu i że Romek oczekiwany jutro. Basia się nie ujawniła – Bóg z nią – widzisz, że jestem dobrotliwy. Z Romka oczywiście ściągnę 500 NF. Liczę? Nie liczę, że przywiezie list od Ciebie. Jak tylko będę miał pieniądze, załatwię sprawunki dla Agnieszki, Marcina, Ciebie. Poślę przez, powiedzmy, Kijowskich czy kogo innego – w każdym razie dam Ci znać, co i kto wziął, żebyś już na miejscu dreptał.

Arika Ci wszystko o nas opowie. Bardzo się do niej przyzwyczaiłem, siedziała, nasiedziała się w Paryżu i tak jak każdy wyjeżdża z uczuciem „ostatniego razu”. Na szczęście na razie to błędne – ludziska przyjeżdżają w dalszym ciągu i dość obficie.

U mnie nic. Ciągle to samo, sporo roboty i kółko zamknięte. Trochę tak jak kolej dla dzieci. Ustawia się szyny, najczęściej w kółeczko, puszcza się nakręconą lokomotywkę albo na prąd i pociąg krąży, przejeżdżając przez te same punkty na podłodze czy dywanie. Nie narzekam i myślę, że prawie wszyscy bawią się tak samo – zazdroszczę ludziom mającym złudzenia, że potrafią wyskoczyć z tych kręgów, lub udających, że drewniana czy kartonowa stacyjka jest za każdym rogiem inna. Wywozimy naszą nudę autobusem czy pociągiem, bawi nas knajpka czy hotel, płacimy za zmiany, które nam natychmiast brzydną, i w miarę starzenia się jesteśmy coraz bardziej zblazowani. Myślę, że ten proces jest nieunikniony, był zawsze i nic nowego pod słońcem.

Józio miał wystawę – dobre recenzje, sporo i drogo sprzedawał. Ma nową wystawę w New Yorku w kwietniu lub maju. Wszystko zbyt późno – to samo 40 lat temu i byłaby szansa światowa. Teraz – to drobne dywidendy od całego życia skrupulatnie obcinane ostrymi nożyczkami. Od Czesława kupy listów. Szkoda, że mój pomysł – z Twojej winy – nierealizowany – to byłoby niezmiernie ciekawe. Czesław zadowolony – ma wykłady, lubią go studenci, odmładza się z nimi. Napisał uczone studium o [Stanisławie]Brzozowskim29, jakie[ś] 60 stron z okładem. Pisze wiersze i jakoś to idzie. Janka – oby Bóg ją otaczał opieką – zadowolona – poczucie życia poza możliwością strzału, stabilność i pensyjka co pierwszego. Jestem niesprawiedliwy, wiem o tym, biję się w biust, trudno, parszywy język, nie wytrzymałem, już tak jest i musi być.

Więc, mój drogi, co Ci tu pisać? Nic się nie dzieje, list ten piszę z nawrotami i na raty. Co chwila co innego mam na tapecie, co chwila jakieś przerwy na wyjechanie do miasta, jakieś telefony bezsensowne. Są święta za pasem – rok temu spędził[em] z Julkiem, Basią, Romkiem, p. Marią i Anną i tym nieszczęśliwym dzieckiem wyglądającym jak z klasztornego sierocińca. Popatrz – już rok minął!

Marek w Berlinie – ożenił się z Sonią – biedna dziewczyna postawiła na swoim. Widzisz, do czego prowadzi upór – tylko do nieszczęść! Od Pawła list suchy jak Sahara w okresie letnim – ma jakieś kłopoty z sufitem czy dachem, ważne rzeczy.

Jeżeli chodzi o najbardziej personalne sprawy: oddaję się cichemu i tajnemu alkoholizmowi: mam butelkę whisky na górze w moim po[k]oju. Wieczorami siadam na pięknie malowanej skrzyni – prezent od Ariki ta śliczna malatura i dojdę sam do siebie, z dala od lustra. A jak mi „wychodzi” moja butelka, jakoś kombinuję następną dzięki przeróżnym tajnym układom.

List mi się diablo nie klei – to skutki pisania do studni, w ciemno, bez odpowiedzi. Żebym nie miał informacji konkretnych – o Greene, o Broadwayu – wycinek załączam – nie napisałbym do Ciebie ani słowa, mimo że okres rekolekcyjny wpływać powinien na łagodne myśli i miękkie podejście do ludzi.

Polecam Cię, mój drogi, opatrzności boskiej. Jest to instytucja o nieograniczonych wprost możliwościach, ale fatalnie zorganizowana – czego mam wyraźne dowody. Opiekuje się MNĄ niedostatecznie dobrze i miałbym sporo reklamacji.

Mam nadzieję, że weźmiesz udział w głosowaniu – winien jesteś rewanż. Na Ciebie też kiedyś głosowano – nawet z dodatnim skutkiem, ou sont les neiges autant…

Ściskam Cię najserdeczniej

Zygmunt

[…]

oprac. Kamila Łabno

1 Spuścizna Jerzego Andrzejewskiego. Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie (MLW), sygn. 1587, t. 10, k. 1-129.

2 Z. Hertz: Listy do Czesława Miłosza 1952-1979. Warszawa 1992.

3 Mowa o Zofii Hertz.

4 Kapitan Stanisław Warchałowski.

5 Chodzi prawdopodobnie o Jerzego Lisowskiego (1928-2004) – tłumacza polskiej literatury na język francuski, który od 1954 roku współpracował z pismem „Twórczość”, a od 1980 roku objął jego redakcję. Tłumaczył m.in. Bramy raju Jerzego Andrzejewskiego.

6 Marcin Andrzejewski, syn Jerzego.

7 Chodzi zapewne o Pawła Hertza (1918-2001) – poetę, eseistę, tłumacza, związanego m.in. z redakcją „Kuźnicy” i „Nowej Kultury”. Paweł Hertz tłumaczył utwory Fiodora Dostojewskiego, Lwa Tołstoja, Antoniego Czechowa. Pozostawał w bliskich kontaktach ze środowiskiem paryskiej „Kultury”.

8 Czesław i Janina Miłoszowie.

9 Marek Hłasko (1934-1969) – pisarz, autor powieści i opowiadań, m.in. Następnego do raju, Cmentarzy, Sowy, córki piekarza, Pięknych dwudziestoletnich. Laureat nagrody literackiej paryskiej „Kultury” w 1957 roku.

10 Sonja Ziemann (ur. 1926) – niemiecka aktorka, żona Marka Hłaski.

11 Leo Lipski (1917-1997) – autor opowiadań Dzień i noc (1957) i powieści Piotruś (1960), wydanych nakładem Instytutu Literackiego.

12 Aldous Huxley (1894-1963) – pisarz brytyjski. W 1960 roku nakładem Instytutu Literackiego ukazała się jego powieść Nowy wspaniały świat poprawiony w tłumaczeniu Jerzego Horzelskiego.

13 Chodzi prawdopodobnie o Konstantego Jeleńskiego, którego określano mianem „Kot”. Istnieje również pewna doza prawdopodobieństwa, że autor miał na myśli Jana Kotta.

14 Właśc. Lerici – włoski wydawca Jerzego Andrzejewskiego.

15 Roman Polański (ur. 1933) – reżyser i producent filmowy. Na początku lat 60. przebywał we Włoszech ze swoją ówczesną żoną Barbarą Kwiatkowską.

16 Maria Andrzejewska, żona Jerzego.

17 Arika Madejska (1928-2004) – malarka, w 1963 roku osiadła w Paryżu.

18 Andrzej Kijowski (1922-1985) – krytyk literacki, prozaik, eseista. Od 1958 roku współpracownik miesięcznika „Twórczość”.

19 Konstanty Jeleński (1922-1987) – eseista, krytyk literacki, krytyk sztuki. Współpracownik paryskiej „Kultury”. Prywatnie związany z Leonor Fini (1907-1996), argentyńską malarką włoskiego pochodzenia.

20 Autor listu mógł mieć na myśli zarówno Andrzeja Drawicza, jak i Andrzeja Jareckiego.

21 Chodzi prawdopodobnie o Krystynę Tarnowską (1917-1991) – tłumaczkę literatury, żonę Wacława Wagnera, serdecznego przyjaciela Zygmunta Hertza.

22 Przyjaciel Zygmunta Hertza – miły, mądry facet, historyk, wicedyrektor Wydawnictw Szkolnych, z którym często się widuję (Z. Hertz: Listy…, dz. cyt., s. 239).

23 Kiepenheuer – niemiecki wydawca Jerzego Andrzejewskiego.

24 Aleksander i Paulina (znana jako Ola) Watowie.

25 Andrzej – syn Aleksandra Wata.

26 Jan Lebenstein (1930-1999) – malarz, grafik. Utrzymywał stosunki przyjacielskie z Zofią i Zygmuntem Hertzami.

27 György Pálóczi-Horváth (1908-1973) – pisarz węgierski, autor m.in. autobiografii The Undefeated (1959).

28 Julian Rogoziński (1912-1980) – tłumacz, eseista, krytyk literacki. Tłumaczył m.in. utwory Marcela Prousta, Jeana Paula Sartre’a, Aleksandra Dumasa, Gustave’a Flauberta.

29C. Miłosz: Człowiek wśród skorpionów. Studium o Stanisławie Brzozowskim. Instytut Literacki, Paryż 1962.