Złuda wolności
Ponownie leżę na górnym łóżku wagonu sypialnego, tuż przy ścianie, w obawie przed nagłym hamowaniem pociągu. Dziwny półsen ciąży mi na powiekach, obezwładnia mnie cielesne zmęczenie, a jednak monotonny stukot kół pociągu głębokiego snu nie przynosi. Wstałabym i wyjrzała przez okno, jak wtedy, gdy jadąc w przeciwną stronę, gdzieś nad ranem, kiedy podróżne podniecenie nie pozwalało mi usnąć, zsunęłam się do ciebie na dolne łóżko, i kucając u twoich nóg, patrzyłam przez okno, jak w bieli przykrytego śniegiem krajobrazu zanikają powolne plamy nocy. Odnosiłam wrażenie, że świerki znajdują się w odległości wyciągniętego ramienia, szyny przecinają las, a jakiś olbrzymi sopel lodowy zawisł nad urwiskiem tuż obok kolejowego nasypu, potem drzewa oddaliły się, a w bieli zamajaczyły kopce słomy o kształcie układanych ręcznie gruszek, jak na obrazach malarzy z Nagybányi. W oddali pojawiło się kilka chałup, wiejska uliczka w nikłym oświetleniu… Nie możesz spać, Kotku? – zapytałeś i podniosłeś się na łóżku, gramoląc się za moimi plecami. Długo patrzyliśmy tak na przesuwające się krajobrazy, w milczeniu, jak ci, co wybierają się w wielką podróż, wiedząc, że wkrótce dotrą do celu.
Podniosłabym się i wyjrzała przez okno, lecz ciepło niewygodnego łóżka mimo wszystko bardziej przyciągało mnie aniżeli widok niziny o świcie. Trzeba chyba urodzić się gdzieś w takiej okolicy, aby jej jednostajność mogła stać się emocjonująca. Acz jedna z moich przyjaciółek jest właśnie takim krajobrazem zauroczona i nie rozumie mojej obojętności. Czuje się cudownie, kiedy wzrokiem może ogarniać nieskończoność, podczas gdy cisza potęguje doskonale wykrystalizowany porządek wspólnoty ziemi, nieba i człowieka. Tam znalazła swoje miejsce w przygniatającej harmonii. Odwracam się ku ścianie i wyobrażam sobie, że łoskot pociągu wreszcie mnie uśpi. Słyszę, jak sapiesz na dolnym łóżku, gdybym wsunęła się tam obok ciebie, na pewno orzeźwiłoby cię ciepło mojego ciała, ale łóżko jest za wąskie, a i ciebie nie chcę rozbudzać. Przynajmniej ty jeszcze bądź w śnie średniowiecznym panem odległej siedmiogrodzkiej warowni, w stronach, z których właśnie wracamy, gdzie świerki uporczywie czepiają się górskich stoków i choć kłonią się pokrytymi śniegiem gałęziami, trzaskając przy tym nieraz pod tym ciężarem, to wieńczące je cukrzane baranice są wesołe i szelmowskie. Niedźwiedzi tam nie widzieliśmy, jedynie wiewiórkę, długo mogliśmy jednak przyglądać się wśród drzew jej skokom, podczas gdy ująłeś mnie za rękę i przycisnąłeś do siebie. Patrzyłam na to małe zwierzątko i całą sobą zazdrościłam jej, jakże dobrze byłoby potarzać się po śniegu, nie myśląc o tym, że ubrania nam przemokną i zaczniemy potem marznąć. Wielkie miasto przemieniło nas tak niemiłosiernie, podporządkowując rozumnej wygodzie także pragnienia i pozbawiając nas nawet złudy wolności. Pozostaje wyłącznie możliwość powrotu do domu, za dwie i pół godziny dojedziemy do Dworca Wschodniego. Wysiądziemy z pociągu gęsiego, ktoś popchnie mnie swoim bagażem, tłum uniesie nas ku wyjściu, podczas gdy megafon nieprzerwanie ogłaszać będzie czas przyjazdów i odjazdów pociągów, a tłuste gołębie dworcowe pchać się będą w pobliże bufetów – człowiek kopnąłby je najchętniej, bo one całą swoją istotą noszą w sobie owo zniekształcenie, którego na co dzień nawet nie dostrzegamy, jedynie wtedy, gdy powracamy z siedmiogrodzkich kresów – jakiś chłopak z plecakiem przebiegnie, mężczyzna z głową jak placek powtarzać będzie falsetem: taksówka, taksówka, a my akurat w tym czasie znajdziemy się pomiędzy kantorem a straganem księgarskim, wyjdziemy na ulicę, zapalimy papierosy i pospieszymy w kierunku przystanku autobusowego. Bez słowa stąpać będziemy obok siebie, niedopałki rzucimy na ziemię i wsiądziemy do warczącego już autobusu, do dwudziestki. Nasze sny zatrzymają się gdzieś za Przełęczą Królewską, a ich rzeczywistość maleć będzie na każdym kolejnym przystanku autobusowym, bo pęd wsiadających i wysiadających pasażerów wywieje wyobraźnię.
Teraz posapujesz jeszcze na dolnym łóżku, nie widzę cię, ale czuję, że śpisz snem głębokim i tego snu ci zazdroszczę, bo ty jeszcze możesz być panem warowni tam na siedmiogrodzkich kresach, być może właśnie galopujesz na koniu, pies śnieg wącha w podnieceniu i jeszcze nie przeczuwasz, że za nagimi skałami ryś czai się po to, ażebyś kiedyś, kiedy sam będziesz iść znów tym lasem, przypadkiem natknął się na niego.