Ballada o klasie IV c
Na pamięć! Memoriter!
Tak, chodziło o wiersze,
które Pan Profesor Perényi
zawsze mógł egzekwować,
nawet na początku września i w połowie czerwca,
nie bacząc na to, czy akurat padało, czy prażyło.
Był przekonany, że nauczanie literatury węgierskiej
ma swe złote pokrycie
w owych wierszach wyuczonych na pamięć.
„Dla wielu spośród was z literatury zostanie tylko to,
czego teraz nauczycie się na pamięć” – powiedział:
„Kilka nazwisk
i dziesięć do dwunastu wierszy!
Nawet zbudzeni w środku nocy
musicie je bez trudu recytować…”
„Bezbłędnie!” – szeptał złowieszczo,
wpisując zwyczajowo jedynkę,
już trzecią w tamtym tygodniu,
przyszłemu mistrzowi piłki ręcznej,
ale też miłośnikowi poezji, Gyuli Balázsowi,
a następnie – ciągle zgłaszającemu się Barnie,
nie mówiąc już o Bácsatyaim,
który dobrowolnie położył głowę na pieńku
i nie mógł nawet zacząć deklamować
wykutego nadgorliwie na piątkę
Przybycia wiejskiego notariusza do Budy
Józsefa Gvadányiego,
musiał już wracać z jedynką na swe miejsce,
bo nie wiedział, gdzie jest Peleske,
skąd bohater poematu pochodził.
W kwestii nauczania na pamięć
Pan Profesor Perényi nie znał żartów.
Gdy – bardzo rzadko – jednak się przy tym roześmiał,
zapytywał:
„Co chciałbyś, synu, powiedzieć,
i kiedy?”
Za dwadzieścia lat –
brzmiała odpowiedź
wzięta prosto z wiersza Jánosa Vajdy…
już prawie od sześćdziesięciu lat.
„O, biedny János Vajda!
Uważając się za większego poetę,
wygrażał pięścią pomnikowi Aranya
na dziedzińcu Muzeum Narodowego,
ilekroć tamtędy przechodził…
– wzdychał pan Profesor Perényi –
i dodawał: ten wiersz to gorzka summa
beznadziejnej miłości, nieszczęśliwego życia.
Podobnie, ale jeszcze bardziej dobitnie,
wyraża te uczucia wiersz Po trzydziestu latach.
Ale przecież bez tych utworów literatura węgierska
byłaby jednak uboższa”.
Zgodnie z jego przypuszczeniami,
tak naprawdę znaliśmy na pamięć
tylko jedną jedyną balladę…
Tę o nas samych;
o każdym z osobna i o nas wszystkich.
Ferenc Bányai,
późniejszy wzorcowy kardiolog,
który żeby usłyszeć bicie serca
życiodajnych źródeł
(i zestrzelonych w czterdziestym czwartym roku
do modrej rzeki umierających krewnych)
trzy czwarte wieku później
kazał rozsypać swoje prochy w Dunaju.
Jego dziadek
był zarządcą klubu Újpesti Dózsa.
Przynajmniej tak powiedział Ferenc bileterom,
kiedy dostaliśmy się na mecz za darmo,
bym mógł zobaczyć w akcji
Ferenca Szuszę, który dziesięć lat wcześniej
zdemaskował pewien przekręt,
kiedy to na rozkaz partii
mecz z Sowietami
miał się zakończyć remisem.
Wykiwał wszystkich ich obrońców
i mógłby wjechać z piłką do bramki,
ale ostentacyjnie odwrócił się
i wybił ją w pole.
Za ten bunt pozbawiono go
na długie lata
koszulki z godłem węgierskim.
Ponieważ to,
co nierozerwalne,
ma być nierozerwalne.
A przyjaźń radziecko-węgierska miała być właśnie taka.
(…)