Pragnienie
(…)
Vincent po opuszczeniu szpitala, jeszcze z bandażem na głowie, obwinił o wszystko Pawła, rozpuszczając plotki docierające do Paryża i nierobiące na Pawle żadnego wrażenia. Co więcej: wśród marszandów, którym Paweł usiłował sprzedać obrazy, sława awanturnika stanowiła wartość marketingową, więc paradoksalnie jego obrazy, uchodzące dotychczas za „trudne”, zaczęły budzić zainteresowanie. Paweł zauważył w trakcie rozmów, że marszandów interesował Vincent, bo, jak przewidywali, sława artysty okaleczonego wpłynie na wartość jego prac. Legenda będzie rozpalała wyobraźnię znudzonych mieszczan, gotowych wygrzebać z kieszeni dodatkowe monety. I choć Paweł miał ochotę roześmiać im się w twarz, nie robił tego, rozmyślając o czekach, które mieli mu przesłać i które pozwolą mu opuścić ten kontynent na zawsze.
Paweł wspominał tamten wieczór w Arles, leżąc nocą na pokładzie. Czerń kosmosu. Szelest oceanu. Brzdękanie gitary pod pokładem. Przelotne wrażenie, że życie jest jednak po coś. Przeszłość wracająca w obrazach: uliczki Arles, piaskowe fasady aż do zatoki, gdzie łabędzie klekotały w tajemniczym języku. Klomby rododendronów, winorośle oplatające kamienie.
Dunka odwiedziła go w Arles z najstarszą córką. Niósł ich walizkę. Noc spędzili w hoteliku, gdzie bywał wcześniej. Nie chciał, by poznały Vincenta, z każdym dniem coraz bardziej szalonego, więc nie zaprowadził ich do mieszkania. Portier, znany Pawłowi dobrze, udawał, jakoby widzieli się po raz pierwszy, więc Paweł wręczył mu napiwek, zupełnie w tych okolicznościach oczywisty. Dunka spała z córką. Ciężko oddychała przez sen. Nic ich już nie łączyło oprócz dzieci i korespondencji z wiecznie niezadowolonych banków. Na peronie córka rozpłakała się w jego ramionach.
Vincent wahadło: jednego dnia szczęśliwy, drugiego w depresji. Biegał za przelatującymi ptakami jak szczeniak, niezdolny zaakceptować, że dogonienie ich jest niemożliwe. Dwóch ambitnych mężczyzn mieszkających w jednym domu. Mieli odmienne perspektywy, wrażliwości, zapatrywania na kolor. Wyobraźnia Pawła kolista, pęczniała i nadymała się, by unikać stereotypu. Łąki, mokradła, pola ożywały pomarańczem, żółcią, turkusem. Mgła, ciepło ziemi pełznące po wilgotnych łąkach, purpurowe, oniryczne. Wieśniaczki bardziej wyciągnięte z obrazów Goi i przeszczepione do krajobrazu Arles niż realne postacie.
Vincent ulegający dwóm siłom: chorobliwej ambicji i niepewności siebie. Każdego ranka musiał udowadniać samemu sobie, że jest cokolwiek wart. Paweł skłonny był drażnić go z przekory, krytykować prace, które w rzeczywistości cenił. A najmniejszą uwagę krytyczną Vincent przeżywał tygodniami, wracał do niej obsesyjnie. Nie mógł jeść ani pracować, krytyka zatruwała go centymetr po centymetrze. Paweł słyszał nocami skrzypienie łóżka. Vincent nie potrafił rozróżnić krytyki jego pracy od krytyki jego samego i jeśli ktoś kręcił nosem nad kolorystyką, to tak, jakby ubliżał mu osobiście.
Plotkowano, że Vincent oszalał w burdelu, do którego regularnie chadzał, nawet nie, by spółkować z kobietami, lecz by sadzać je na kolanach, jak dziewczynki sadzają lalki i przemawiają do nich matczynymi głosami, tak Vincent sadzał młode Bretonki o wielkich stopach i dłoniach świadczących o chłopskiej proweniencji i wygłaszał niekończące się tyrady o perspektywie, barwie, kształcie, a te proste kobietki wchodziły w rolę córek słuchających mądrego ojca, choć nie rozumiały ani słowa, by całkiem ukontentowane przyjąć wygórowany napiwek. Lecz do dramaciku wcale nie doszło w burdelu, tylko w kuchni, gdzie Paweł gotował owsiankę, gdyż w owym czasie całkowicie zrezygnował z mięsa. Vincent, mocno pijany, wykrzykiwał samooskarżenia, których Paweł w stosunku do niego nie stawiał, ale które on wkładał w usta Pawła, i czym bardziej Paweł zaprzeczał, tym bardziej Vincent wylewał na siebie kubły biblijnych pomyj, doprowadzając sztukę samoudręczenia do granic teatralnych możliwości, aż stało się to tak nieznośne, że użycie brzytwy wydało się całkiem rozsądnym rozwiązaniem.
Policjant przybyły na miejsce szybko zorientował się, że wkroczył do świata szaleńców gotowych chlastać samych siebie z powodu odmiennego postrzegania ulicznej perspektywy. Paweł usiłował tłumaczyć, demonstrując nawet płótna, różnice nachylenia pomarańczowego chodnika, lecz policjant bezradnie wgapiał się w notatnik, w którym nie wiedział, co zapisać. W końcu zapisał tylko nazwisko Pawła, obiecując (lub grożąc), że się odezwie, co jak się miało okazać, nigdy nie nastąpiło.
Paweł leżał na pokładzie, a ciepły wiatr od czasu do czasu nadymał płachtę żagla, aż kawałki haszyszu tlące się w fajce usypiały go zupełnie. Z lotu ptaka: białe ciało z rozłożonymi ramionami pośród bezkresu.
Jak to zwykle bywa: pierwsze wrażenie po przyjeździe było przytłaczające. Paweł tak długo wyobrażał sobie wyspę, że realna wulkaniczna skorupa obrosła gęstą roślinnością wydała mu się trywialna. Czyż nie podobne były Kanary albo Wyspy Zielonego Przylądka, gdzie zatrzymywali się po drodze, by uzupełnić zapasy wody, i gdzie Paweł gubił się w portowych zakamarkach, chcąc ugasić pragnienie wywołane szkicowaniem nieskończonych wariacji waginalnych. Co zwykle kończyło się nieporozumieniami, gdyż kobiety, którym oferował zapłatę, wcale nie okazywały się tymi, co podejrzewał, i zawsze jego oferty przyjmowały ze złością, utwierdzając tylko Pawła w przekonaniu, że nie oddalił się jeszcze dostatecznie od Europy. Czemuż, pytał sam siebie, szepcząc przeprosiny po hiszpańsku, francusku, angielsku, żadna nie roześmiała się z jego pomyłki? Za to zawsze pojawiał się mężczyzna, który, co Paweł sobie wyobrażał, nosił nóż pod koszulą, gotowy nim bronić źle pojętego honoru kobiety, więc Paweł salwował się ucieczką.
Aż jeden ze starszych marynarzy ulitował się nad nim i kiedy dotarli do Kajenny, gdzie kilka kamienic imitowało te portugalskie, poprowadził go błotnistymi uliczkami do przybytku zarządzanego przez Chińczyków, łączącego wyszynk z burdelem, i gdzie Paweł odnalazł ów kosmopolityczny sznyt, charakterystyczny dla portów, przenikające się języki, kultury, zapachy. Wybrał Murzynkę, ku pewnej konsternacji towarzyszącego mu marynarza, by spędzić z nią godzinę, podczas której usiłowali znaleźć jakiekolwiek wspólne słowo. Aż dopełnili owego ludzkiego porozumienia, wykraczającego daleko poza granice języka. Po wszystkim zjadł chińską zupę, tak pikantną, że oddechem mógł zapalać świece. I kiedy rozpaczliwie nabierał powietrze, usiłując ugasić palenie, stara Chinka, rechocząc niczym czarownica z bajek, przyniosła mu kubek zsiadłego mleka.
Na Tahiti szczególnie trywialne wydały mu się „francuskie” urzędy, w których musiał dopełnić formalności. Znudzeni urzędnicy ożywiali się na widok nieoczekiwanego interesanta. A cóż to za dziwaczny kloszard w grubym płaszczu, z rudą brodą i ze skrzyniami płótna, wapna, pigmentów? Także miejscowa elita – w przepoconych kapeluszach, marynarkach, krawatach cudacznych na tej szerokości geograficznej, której hegemonii strzegł oddział wynędzniałego wojska – wybudziła się z letargu (jak krokodyle, przyszło Pawłowi do głowy, zwykle śpiące w mule, na widok ofiarnego koziołka). Żołdacy strzegli wyspy pośrodku oceanu, niemającej znaczenia strategicznego ani gospodarczego, świadczącej jedynie symbolicznie o potędze Francji, która, o czym Paweł był przekonany, przeminie szybciej, niż się niektórym wydawało. Choć był na tyle rozsądny, by nie wyrażać tej myśli głośno.
(…)