Przejdź do treści
Dostosuj preferencje dotyczące zgody

Używamy plików cookie, aby pomóc użytkownikom w sprawnej nawigacji i wykonywaniu określonych funkcji. Szczegółowe informacje na temat wszystkich plików cookie odpowiadających poszczególnym kategoriom zgody znajdują się poniżej.

Pliki cookie sklasyfikowane jako „niezbędne” są przechowywane w przeglądarce użytkownika, ponieważ są niezbędne do włączenia podstawowych funkcji witryny.... 

Zawsze aktywne

Niezbędne pliki cookie mają kluczowe znaczenie dla podstawowych funkcji witryny i witryna nie będzie działać w zamierzony sposób bez nich.Te pliki cookie nie przechowują żadnych danych umożliwiających identyfikację osoby.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Funkcjonalne pliki cookie pomagają wykonywać pewne funkcje, takie jak udostępnianie zawartości witryny na platformach mediów społecznościowych, zbieranie informacji zwrotnych i inne funkcje stron trzecich.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Analityczne pliki cookie służą do zrozumienia, w jaki sposób użytkownicy wchodzą w interakcję z witryną. Te pliki cookie pomagają dostarczać informacje o metrykach liczby odwiedzających, współczynniku odrzuceń, źródle ruchu itp.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Wydajnościowe pliki cookie służą do zrozumienia i analizy kluczowych wskaźników wydajności witryny, co pomaga zapewnić lepsze wrażenia użytkownika dla odwiedzających.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Reklamowe pliki cookie służą do dostarczania użytkownikom spersonalizowanych reklam w oparciu o strony, które odwiedzili wcześniej, oraz do analizowania skuteczności kampanii reklamowej.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

István Kovács. Historia na stadionie futbolowym

Spis treści numeru 2/2009

Historia na stadionie futbolowym

 

W maju 1976 roku przemierzałem z Sándorem Csoórim i Sándorem Sarą góry, doliny, górskie drogi i ścieżki, mostki nad potokami i skalne rzęsy „morskich oczu” w Tatrzańskim Parku Narodowym w poszukiwaniu miejsc do realizacji naszego filmu 80 huzarów. Jako niedoświadczony alpinista amator dostałem udaru słonecznego i wieczorem, szczękając zębami, kręciłem się po Hotelu Kasprowym. Przedstawicielstwo Orbisu w Budapeszcie umacniało w nas zaufanie do tego właśnie hotelu, podkreślając, że został zbudowany przez Jugosłowian. W tej części Europy stanowili oni wówczas wzór do naśladowania, zarówno „na odcinku” wolności, jak i wiarygodności.
Ze wstrząsanego dreszczami snu wybudził mnie o północy telefon od Sándora Sáry. Mam zejść do poczekalni w holu, bo tam jest Andrzej Wajda i potrzebuje tłumacza. Wedle naszych ówczesnych wyobrażeń, planowany film miał powstać we współpracy z kierowanym przez Wajdę zespołem filmowym „Tor”. O warunkach i szczegółach tej współpracy debatowaliśmy tamtej nocy, napomykając przy tym również o scenariuszu. Od chwili gdy wiosną 1962 roku obejrzałem w budapesztańskim Teatrze Uniwersyteckim Popiół i diament, Wajda był moim ideałem. Dzieło to, prawie nieobecne w węgierskich kinach, które można było zobaczyć dopiero trzy-cztery lata po premierze, przy okazji jakichś nieoficjalnych projekcji, było dla mnie, zważywszy wpływ, jaki wywarło na kształtowanie się mojej osobowości, najważniejszym filmem wszystkich czasów. Rozmawiając z Wajdą, zdawałem się widzieć w głębi przy bufecie postacie Maćka i Andrzeja, jak krążą między płonącymi szklankami z wódką, co było dla mnie symbolicznym obrazem młodości rzuconej na pastwę historii. Nasz film, 80 huzarów, miał mówić o tym samym: o młodzieży, która gotowa była poświęcić swą młodość na ołtarzu wolności zarówno w 1848, jak potem w 1956 roku.
Rozmowa trwała godzinę. Ten i ów udał się tymczasem na spoczynek w pogrążonym w ciszy hotelu. Gorączka, której nabawiłem się w następstwie udaru, przeminęła. Po tym spotkaniu poszedłem spać lekki jak piórko, w każdym razie uzdrowiony.
Podobnego, unoszącego nad ziemią wrażenia doświadczyłem dokładnie dziesięć lat wcześniej, także w maju. Otóż ostatniego dnia kwietnia 1966 roku dobiegał końca mój nadzwyczajny pobyt stypendialny na Uniwersytecie Warszawskim; stypendium to otrzymałem na jeden semestr od przewodniczącego Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Na początku maja już powinienem być w domu, aby zebrać wszystkie podpisy i zaliczenia dopuszczające do sesji egzaminacyjnej na studiowanych przeze mnie kierunkach: polonistyce i historii… Tymczasem jednak pojawiła się okazja, bym pożegnał się z Polską doprawdy niecodziennym dokonaniem. 3 maja węgierska reprezentacja piłkarska rozgrywała z Polakami mecz towarzyski i chciałem za wszelką cenę wystąpić w roli tłumacza naszej drużyny. Aby to sobie zapewnić, odpowiednio wcześniej, już w pierwszych dniach kwietnia, zameldowałem się w Polskim Związku Piłki Nożnej, polecając swe usługi. Ustaliliśmy warunki. Do tamtej pory sądziłem, że coś takiego ma miejsce tylko w przypadkach poddania zamku albo złożenia broni…
Czułem, że czekają mnie niezwykłe czasy, ale to, że – historycznie rzecz ujmując – takie były również miesiące, które wcześniej w Polsce spędziłem, uświadomiłem sobie dopiero znacznie później. Mówiąc szczerze, mało w gruncie rzeczy wyczuwałem z owego napięcia politycznego, jakie przeniknęło Polskę w pierwszych miesiącach 1966 roku. Cóż tak bulwersującego miało być w fakcie, że wyszydzano pierwszego człowieka partii, Władysława Gomułkę, a chwalono pierwszego człowieka Kościoła katolickiego, Stefana Wyszyńskiego? Również w miejscach publicznych. Odwagę, otwartość, zdolność do jawnego wygłaszania poglądów uważałem za naturalne cechy Polaków. Ojciec jednego z moich warszawskich przyjaciół, studenta ASP, główny budowniczy którejś ze śródmiejskich dzielnic, u którego mieszkałem w czasie pierwszych miesięcy mego „prywatnego” stypendium, tłumaczył mi starannie i szczegółowo, z wielką dbałością o to, bym go mimo kiepskiej jeszcze polszczyzny dokładnie zrozumiał, że komunista to synonim rabusia, który z rewolwerem w ręku zmusza cię do oddania wszystkich kosztowności. W czerwcu, gdy przygotowywałem się do egzaminu z materializmu historycznego, zdanie to brzęczało mi w uszach bez przerwy.
Wiosną w Polsce, gdziekolwiek bym był, wszędzie biły w oczy takie same – w treści i formie – plakaty. Widniały na nich ruiny Warszawy pod gradem bomb z liter, składających się na powtarzane bez końca zdanie: 6 025 000 polskich ofiar – nigdy nie wybaczymy! Oczywiście, wiedziałem, o czym mowa, choć nie tak dokładnie, jak później. Kraj od lat przygotowywał się do obchodów tysięcznej rocznicy utworzenia państwa polskiego. Symboliczne powstanie państwa wiąże się z przyjęciem chrześcijaństwa w 966 roku. Kierownictwo partyjne akcentowało państwotwórcze aspekty tej daty, podczas gdy Kościół katolicki widział w niej przede wszystkim symboliczny znak chrztu Polski, aktu o decydującym wpływie na przyszłe losy kraju. Przy okazji można było głosić, że już u samego zarania dziejów polskiej państwowości młode księstwo słowiańskie zagrożone było agresją ze strony Cesarstwa Niemiecko-Rzymskiego. Ale można też było przywoływać okoliczność, że trzy lata po męczeńskiej śmierci (997) biskupa Wojciecha, natychmiast kanonizowanego i niezmiernie popularnego w całej Europie, do jego gnieźnieńskiego grobu przybył z pielgrzymką cesarz Otto III, który potem – jak przypuszczają niektórzy historycy – wyznaczył polskiego księcia Bolesława Chrobrego na swego następcę na tronie cesarskim.
Z okazji obchodów milenijnych władze PRL-u zamierzały zbudować „tysiąc szkół na tysiąclecie”, co zresztą obwieszczały niezliczone plakaty. Kościół z kolei planował ponoć, choć już bez akcji plakatowej, budowę tysiąca świątyń. Kierownictwo partyjne, które dziwnym sposobem stawało się tym bardziej zadufane i nieskore do dialogu, im bardziej pogarszała się sytuacja gospodarcza i społeczna, zareagowało alergicznie na tę nieoczekiwaną rywalizację. Wszelkie uroczystości kościelne, gromadzące olbrzymie rzesze ludności, były przez władze państwowe traktowane jako demonstracje przeciw ustrojowi i swego rodzaju wyzwanie, na które trzeba odpowiedzieć. Taka postawa skazywała komunistów na kolejne porażki. W tradycyjnych trwających wiele dni pielgrzymkach religijnych uczestniczyło w sumie więcej ludzi (w dodatku z własnej woli) aniżeli w kilkugodzinnych pochodach pierwszomajowych bądź w uroczystościach komunistycznego święta 22 lipca, które faktycznie upamiętniało sowietyzację kraju. Dodajmy, że po 1945 roku wykreślono z kalendarza polskie święto narodowe, które swą patriotyczną uczuciowością oraz symboliką przypominało węgierskie święto 15 marca, a obchodzone było 3 maja, w rocznicę uchwalenia w 1791 roku sławnej konstytucji, dzieła Sejmu Wielkiego, będącej ukoronowaniem oświeceniowych reform w Polsce. W 1966 roku władze PRL-u programowo połączyły obchody międzynarodowego święta robotniczego ze świętem upamiętniającym powstanie państwa polskiego. Kościół natomiast chciał zwieńczyć uroczystości milenijne planowaną na 3 maja pielgrzymką na Jasną Górę. Na to święto kościelno-narodowe – od długiego już czasu organizowane i projektowane – episkopat polski, biorący akurat udział w soborze watykańskim II, zaprosił, w liście z 18 listopada 1965 roku, „katolickich pasterzy narodu niemieckiego”. W liście tym znalazło się słynne zdanie „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”, na które polskie władze państwowe i partyjne odpowiedziały, posługując się całym arsenałem instrumentów propagandowych i podkreślając, iż Niemcy nie mają czego Polakom wybaczać. Polacy bowiem nie popełnili wobec nich żadnej zbrodni. Kościół bronił się, że inkryminowane sformułowanie ma znaczenie religijne i dodawał: Chcieliśmy im powiedzieć, że jeśli po tysiącu lat, dla nas przeważnie ciężkich i przykrych, mamy żyć jako sąsiedzi, może się to stać jedynie na drodze wzajemnego zrozumienia, zawartego nie tylko w kodeksach, ale przede wszystkim w sumieniu i duszy narodów, zwłaszcza tych, co należą do Kościoła katolickiego. (…) Jesteśmy przekonani, że jako naród nie wyrządziliśmy przez wieki narodowi niemieckiemu krzywd politycznych, gospodarczych i kulturalnych. Ale też wyznajemy chrześcijańską zasadę, tak podkreślaną ostatnio również w niektórych dziełach literatury, że „nie ma ludzi niewinnych” (Albert Camus). Jesteśmy przekonani, że gdyby nawet tylko jeden Polak okazał się człowiekiem niegodnym, gdyby nawet tylko jeden w ciągu historii spełnił czyn niegodny, już mielibyśmy powód do wyrażenia: „przepraszamy”, jeżeli chcemy być narodem ludzi szlachetnych i wielkodusznych, narodem lepszej przyszłości.
Władze państwowe nie zezwoliły na przyjazd niemieckiej delegacji kościelnej, odrzuciły też – po pewnych przepychankach – propozycję złożoną przez Watykan, by z okazji uroczystości milenijnych przybył do Polski papież Paweł VI. Centralne uroczystości kościelne odbyły się, oczywiście, mimo wspomnianych zawirowań, na Jasnej Górze pod przewodnictwem prymasa Stefana Wyszyńskiego i biskupa krakowskiego Karola Wojtyły. Resort spraw wewnętrznych zorganizował wiele kontrakcji. Jedna z nich miała kryptonim „Pleban”. Ustalano, kto spośród duchowieństwa zgadzał się z listem do biskupów niemieckich, a kogo – jako dobrego patriotę – list ów oburzał.
Do owych kontrdziałań władz komunistycznych należała również inicjatywa w sprawie meczu piłkarskiego Polska – Węgry. Otóż wedle pierwotnych ustaleń miał on się odbyć w terminie późniejszym i to w Budapeszcie, jednakże na prośbę Polaków (przekazaną z najwyższych szczebli władzy) rozegrano go 3 maja na znajdującym się 70 kilometrów od Częstochowy Stadionie Śląskim w Chorzowie. Ten wir skomplikowanych wydarzeń politycznych był źródłem najciekawszego doświadczenia osobistego w moim ówczesnym życiu; nawiązałem bliskie kontakty z ostatnią wielką drużyną piłkarską w dziejach futbolu węgierskiego i przez pewien czas mogłem w jakiś sposób uczestniczyć w jej codziennych zajęciach.
Reprezentacja Węgier przyleciała na podkrakowskie lotnisko w Balicach. W towarzystwie przedstawicieli Polskiego Związku Piłki Nożnej oraz oficjeli z Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach czekałem na tę wielką, oddziałującą z mocą iluminacji, chwilę… Kiedy zobaczę z bliska piłkarzy i… będę mógł ich zagadnąć!? Moje głębokie przejęcie zawierało ślad hołdu, jaki żywiłem do skazanych na dysydencki los członków „złotej jedenastki”: do Puskása, Kocsisa i Czibora, ale tak naprawdę fascynowali mnie legendarni gracze nowej drużyny: Albert, Göröcs, Tichy, Sándor Csikar i Zolí Varga. Rola pośrednika językowego zdecydowanie pomaga w zawieraniu znajomości. Trochę blasku zawsze pada na tłumacza. Także moje starania od razu przyniosły mi sukces. Otóż jeden z futbolistów po obowiązkowym zwiedzaniu miasta, widząc, jak bardzo się chciałem wykazać, zwrócił się do mnie z następującymi słowy: Dobry jesteś. Kiedyś w Hiszpanii nasz tłumacz kwitował pięciominutowe opowieści pełnego entuzjazmu przewodnika krótkim podsumowaniem: „Ten stary głupek powiedział, że ulica jest piękna, że dom jest wielki, że świeci słońce itp.”
Poczytywałem sobie za zaszczyt, że podróż z Krakowa do Katowic spędziłem na rozmowie z selekcjonerem naszej reprezentacji Lajosem Barótim. Od pierwszej chwili żywiłem doń zaufanie. Oprócz naturalnej uprzejmości i powagi miał w sobie coś z dawnych nauczycieli łaciny i greki, którzy po 1949 roku musieli przekwalifikować się na matematyków. Zakwaterowano nas w zbudowanym podówczas gigantycznym hotelu Katowice. Jako kibic Újpestu, szukałem w wolnym czasie przede wszystkim towarzystwa Göröcsa, Bene, Káposzty, Szentmihálya i Sóváriego, ale najsympatyczniejszy wydał mi się Zoltán Varga.
Dwaj najwyżsi rangą przedstawiciele Węgierskiego Związku Piłki Nożnej podczas spotkania z wojewodą katowickim opowiadali o swych przeżyciach, związanych z udziałem w ruchu robotniczym. Zapamiętałem z tych opowieści, że któryś z nich, kiedy naziści przyszli przeszukać mu mieszkanie, uciekał przed nimi, schodząc w rozkroku z piątego piętra po pokrytych pajęczyną ścianach lichthofu. Potrafiłem sobie wyobrazić człowieka w rozkroku, ponieważ widziałem kiedyś rysunki Beli Uitza z jego komiksowej serii Generał Ludd. Zdawałem sobie sprawę, że taka postawa może niekiedy uratować życie. Ale smak wódki, którą wtedy piliśmy, mimo wszystko lepiej wrył mi się w pamięć. Może dlatego, że o podobnych lichthofowych historiach czytałem już przedtem w jakiejś tandetnej powieści kryminalnej. (…)

Wpłać dowolną kwotę na działalność statutową.
"Akcent" jest czasopismem niezależnym. Wschodnia Fundacja Kultury -
współwydawca "Akcentu" utrzymuje się z ograniczonych dotacji
na projekty oraz dobrowolnych wpłat.
Więcej informacji w zakładce WFK Akcent.