Alina Kochańczyk. Wspomnienie o Marii Bechczyc-Rudnickiej

Spis treści numeru 2/2018

Wspomnienie o Marii Bechczyc-Rudnickiej

Od śmierci Marii Bechczyc-Rudnickiej, największej jak dotąd indywidualności lubelskiej krytyki teatralnej, minęło 35 lat. Była kimś absolutnie niezwykłym, rzec by można – arystokratką w swojej profesji. Jest coraz mniej osób, które ją bliżej znały i dziś już nie tylko młodemu pokoleniu, ale nawet czterdziestolatkom jej nazwisko kompletnie nic nie mówi. Tymczasem „Pani Maria” – jak ją swego czasu nazywano w lubelskim teatrze, z którym przez blisko 40 lat związana była ścisłymi więzami – ze wszech miar zasługuje na to, by pamięć o niej w naszym mieście nie zagasła, zwłaszcza wśród ludzi kultury.

I pomyśleć, że w Lublinie Maria Bechczyc-Rudnicka znalazła się przypadkiem! Okres przedwojenny i czas okupacji spędziła w Warszawie, która od co najmniej dwudziestu lat była jej miastem. Zarówno ona, jak i jej pierwszy, a potem drugi mąż dobrze byli już osadzeni w środowisku kulturalnym stolicy. 1 sierpnia 1944 roku wybrała się z mężem na działkę na Saskiej Kępie i tam, na prawym brzegu Wisły, zaskoczył ją wybuch powstania, uniemożliwiając powrót do mieszkania w centrum miasta. W tych dramatycznych okolicznościach udało się małżonkom przedostać do opuszczonego już przez Niemców Lublina, dokąd z wyzwolonych terenów masowo ściągali wojenni rozbitkowie, a wśród nich liczni pisarze, ludzie nauki, artyści. Spragnieni działania tułacze z ogromnym zaangażowaniem podejmowali pracę przydzielaną im przez dopiero co proklamowaną władzę. Dzięki temu entuzjazmowi błyskawicznie formowały się najważniejsze instytucje kulturalne. Przez kilka najbliższych miesięcy Lublin spełniał niejako rolę stolicy. Pani Maria miała wówczas lat 56 i wcale już niemały dorobek literacki: w kręgach warszawskich znano ją jako publicystkę, tłumaczkę, autorkę kilku interesujących powieści, nowel i opowiadań. W Lublinie otrzymała poważne zadania, wśród których najważniejszym było stworzenie struktur dla funkcjonowania kultury w mieście, a także w całym województwie lubelskim. Misję wykonała i chociaż niebawem olbrzymia większość z nowo wykreowanych urzędników ministerstw i jednostek kultury opuściła Lublin, przenosząc się wraz ze swoimi instytucjami do wyzwolonej Łodzi, Maria Bechczyc-Rudnicka w nim pozostała. Warszawa, jak wiadomo, po powstaniu obrócona została przez Niemców w perzynę, mieszkanie Pani Marii przestało istnieć. Lublin czymś ją ujął, tu zaczęła budować swoje życie na nowo i mimo iż mieszkanie w stolicy z czasem odzyskała, to jednak w naszym mieście została już do śmierci. Tu, na cmentarzu przy ulicy Lipowej, została pochowana. O heroicznym okresie odbudowywania po wojnie podstawowych struktur kultury państwa opowiedziała w tomie W stołecznym Lublinie.

Przez kolejne lata Maria Bechczyc-Rudnicka spełniała się, działając w różnych dziedzinach kultury: współpracowała przy reaktywowaniu PEN Clubu, Związku Literatów Polskich, od 1952 roku wraz z Kazimierzem Andrzejem Jaworskim redagowała „Kamenę”, potem – w latach 1960-1965 – kierowała pismem samodzielnie, jednak domeną jej działalności od czasu przybycia do Lublina stał się teatr, którym zajmowała się do końca swego nadzwyczajnie aktywnego życia. Przez kilkanaście lat była kierownikiem literackim miejskiego teatru, do gazet lokalnych, a także do pism ogólnopolskich pisała recenzje ze spektakli, również tych realizowanych w innych placówkach teatralnych miasta. Dzięki niej powstały tomy wieńczące kolejne jubileusze Teatru im. Juliusza Osterwy – dziś to bezcenne publikacje, w których utrwalona została historia tej najstarszej i najważniejszej z lubelskich instytucji teatralnych. Była krytykiem poważanym w kraju, wieloletnim i zasłużonym członkiem ogólnopolskiego Klubu Krytyki Teatralnej, Polskiej Sekcji AICT – Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych. Poza Polską poruszała się swobodnie dzięki znajomości języków obcych, w zjazdach i obradach zagranicznych brała udział do końca życia. Oczywiście nie opuszczała także krajowych przeglądów i festiwali teatralnych.

Ten tekst nie będzie wolny od anegdot i to pierwsza z nich. Pod koniec lat 70., w tzw. zimę stulecia, Maria Bechczyc-Rudnicka nie posłuchała płynących z mediów ostrzeżeń i pojechała na festiwal do Torunia. Wróciła cała i zdrowa, co uważałam za cud prawdziwy, bo podczas powrotu pociąg na jakiś czas utkwił w zaspie i podróżni przed zamarznięciem musieli szukać schronienia w pobliskich domostwach. Miała wtedy 90 lat. Wiedziałam, że szykuje się do tej ryzykownej eskapady i nieśmiało ją od niej odwodziłam, ale nie chciała słuchać. Nie była słabą i bezradną staruszką, przeciwnie – mimo swoich lat była odważna, silna, zdecydowana. Po tej niebezpiecznej podróży do Torunia zadzwoniła do mnie, by opowiedzieć o festiwalu. Dramatycznym okolicznościom drogi powrotnej do Lublina poświęciła może dwa zdania, więcej o tym, co się wtedy działo, dowiedziałam się z telewizji. Na koniec rozmowy powiedziała, że za parę dni leci do Paryża, oczywiście na kolejny zjazd krytyków teatralnych. Miała ogromne zasoby sił witalnych. Niestety, w 94 roku życia pokonał ją nowotwór, który chyba zaatakował znienacka, bo nie chorowała długo i obłożnie. O tym, że ma problem ze zdrowiem, napomknęła podczas naszej ostatniej rozmowy telefonicznej, dotyczącej jak zwykle spraw teatralnych. Tłumaczyła się z braku czasu na wykończenie zaczętych prac tym, że musi jeździć taksówkami na jakieś zabiegi i jest to czasochłonne i uciążliwe. Był rok 1982, czas stanu wojennego. Nie miałam wtedy auta, nie mogłam pomóc.

Jej śmierć była dla mnie zaskoczeniem, a że stało się to podczas mojej nieobecności w Lublinie, to wprost nie mogłam w nią uwierzyć. Niby Pani Maria była osobą w bardzo zaawansowanym wieku, według tego, co podawała, urodziła się w 1888 roku, ale mimo 94 przeżytych lat, ciągle – i nie było to tylko moje przekonanie – miała przed sobą pracowitą przyszłość. Posiadała przecież godną najwyższego podziwu kondycję intelektualną, a także fizyczną. Było coś absolutnie niezwykłego w tym, że mimo upływu kolejnych dziesiątków lat nie zatraciła ciekawości tego, co dzieje się w polityce i kulturze, ciekawości, w jakim kierunku zmierza współczesny teatr. Nie z innego przecież powodu jeździła po Polsce i latała samolotami do Paryża, będąc w wieku, w którym ktoś inny nie zdecydowałby się na kilkugodzinną wycieczkę do Nałęczowa.

(…)

Ciąg dalszy w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.