Lublin, miasto w ekstazie
(…)
Niektóre miasta zużywają energię witalną szybciej niż inne. Jeszcze do niedawna pełne wigoru, ambitnie mierzyły się ze swoją przyszłością i skrupulatnie realizowały założone cele. Jednakże w pewnym momencie impet ich rozwoju począł słabnąć i zrazu niepostrzeżenie, potem coraz wyraźniej, dała o sobie znać potrzeba oddechu. Tam, gdzie był animusz, pojawiła się zadyszka. Należy wyróżnić dwa główne powody, dla których zaczyna zawodzić ów pierwotny entuzjazm, z jakim miasto pracuje nad własnym rozwojem. Po pierwsze, gdy wzmożony wysiłek okazuje się odwrotnie proporcjonalny do rezultatów, pojawia się nieuniknione w takiej sytuacji znużenie. Nie należy go mylić ze zniechęceniem, jako że nawet najbardziej znużone miasta rzadko poddają się zniechęceniu. Owszem, wówczas mogą nawet działać ze spotęgowaną siłą, lecz pozbawione inwencji, będą to czynić wyłącznie na jałowym biegu, podobnie do owych wielkich, znużonych metropolii, których rozwój już dawno przekroczył punkt krytyczny. Od pewnego momentu wytwarzają one energię, po czym na powrót ją pochłaniają i rozpraszają w pozbawionym wyższego celu, statycznym działaniu tworzącym tzw. życie wewnętrzne miasta. Lecz znużenie miast dotychczas pełnych wigoru jest inne. Wynika ono z przeczucia pierwszej porażki, które nachodzi je w chwili nieoczekiwanej refleksji, że pomimo wykonanej pracy nie wszystko wyszło, jak należy. Nieprzyjemna świadomość, że część pary poszła w gwizdek, ma charakter przełomowy. Miasto, fundując sobie tym sposobem przyspieszone dojrzewanie, zaczyna rozumieć, że równie ważne jak spontaniczna aktywność – jeżeli od niej nie ważniejsze – jest działanie roztropne, nawet gdy przebiega ono wolniej.
Drugi powód jest poniekąd paradoksalny – wyhamowanie okazuje się bezpośrednią konsekwencją nieutemperowanego pędu, z jakim do tej pory miasto rosło. Otóż będąc przekonane o swojej chwale, na ogół nie widzi ono własnych sukcesów, bo traktuje je jako oczywiste. I przechodząc nad nimi do porządku dziennego, nie zdaje sobie sprawy z tego, czego w istocie dokonało. Stąd owo zdumienie, kiedy w rzadkim momencie refleksji odkrywa, że pewne rzeczy zostały już zrobione. Jest to odkrycie przełomowe, albowiem miasto, które nauczy się doceniać swoje osiągnięcia, dostrzeże przy okazji korzyści płynące z krytycznej analizy i tym samym okaże wstępną gotowość na przyjęcie jej nie zawsze pożądanych rezultatów.
Miasto zyskuje dojrzałość w momencie, gdy jego dokonania przestają być wyłącznie przedmiotem dumy, a niedoskonałości – wstydliwym sekretem. Kiedy zarówno o jednych, jak i drugich potrafi już nie tylko trzeźwo dyskutować, lecz także – rzecz wcześniej nie do pomyślenia – śmiać się z nich. Powaga jest cechą miast w fazie wstępującej, towarzyszy wszelkiemu powstawaniu i rozwojowi. Ambicja i śmiech wykluczają się, jako że wszystko, co ma misję, nie ma poczucia humoru. Ono pojawia się dopiero wraz ze zmęczeniem materiału, gdy nieuniknione rozczarowania nakazują zrewidować swoje uniesienia oraz pozwalają dostrzec niedoskonałości projektów, a niekiedy zgoła ich niezamierzoną śmieszność. I to jest koniec zbiorowej ekstazy mieszkańców. Ich gorące głowy ostygły już na tyle, by rozważyć dla miasta inną formułę. Tym razem opartą nie na gorączce, lecz przeciwnie: na owej chłodnej i szlachetnej ironii, w jakiej przegląda się każde dojrzałe miasto.
Czyż Lublin nie znajduje się obecnie w przededniu tego etapu rozwoju? Dotychczasowe wysiłki zmierzające ku wielkomiejskości okazały się zawodne. Nie jest i być może nigdy nie będzie metropolią. Nie stworzy potężnego okręgu przemysłowego i nie narzuci reszcie kraju dyskusji o sztuce. Jego supremacja może być wyłącznie regionalna, a określanie siebie „bramą na Wschód” powoli przestaje być wyrazem resentymentu i staje się wynikiem kalkulacji. Ostatecznie jest to jakiś atut i zamiast się nim rozkoszować, jęto go wreszcie traktować pragmatycznie.
Lublin dumę ratuje bogatym zapleczem kulturowym, skutecznie równoważąc w ten sposób swoją znikomość na planie Polski i Europy. Szczęśliwie, od kilkunastu lat mieszkańcy Lublina mają coraz większą świadomość, że duma jest marną walutą, jeżeli nie znajduje pokrycia w konkretnych ludzkich osiągnięciach.
Różnica pomiędzy miastem, które nie ścierpi zniewagi, jaką jest krytyka, i takim, które potrafi ją znieść z miażdżącą obojętnością lub nawet uśmiechem, to różnica pomiędzy powagą a humorem, zaangażowaniem a dystansem, ekstazą a ironią. Pojęć „miasto ironiczne” i „miasto ekstatyczne” używam za antropolożką Ewą Rewers, której książka Postpolis. Wstęp do filozofii ponowoczesnego miasta powinna być obowiązkową lekturą każdego urzędnika roszczącego sobie prawo do wydawania decyzji dotyczących zagospodarowania przestrzennego miasta.
Ekstaza i ironia w przestrzeniach miejskich opisują życie ich mieszkańców i dwa sposoby doświadczania miejskości – myśl, że miasto może być w ekstazie albo, przeciwnie, osuwać się w labiryntową, sfinksową otchłań ironii, nie tylko uwodzi wyobraźnię, ale ma też spory potencjał heurystyczny; chciałoby się zgoła dopowiedzieć to, czego zabrakło w tekście autorki. Wielka szkoda, że Rewers nie rozwinęła tej koncepcji i ograniczyła się jedynie do rzuconych tu i ówdzie luźnych intuicji. Na szczęście są one wystarczające, żeby na ich podstawie podjąć własne rozważania. Poprawiać ani zanadto uzupełniać tez autorki nie zamierzam, wystarczy, jeżeli przyłożę zaproponowaną przez nią miarę do konkretnego miasta – Lublina.
(…)