W poszukiwaniu utraconego muru
Porwali młoty w twardą dłoń i jęli w mury tłuc z łoskotem!
I nie wiedziała ślepa noc, kto jest człowiekiem, a kto młotem?
Bolesław Leśmian: Dziewczyna
Miałem przed sobą mur olśniewający lekkością, zdający się unosić w powietrzu niczym w Janowej Apokalipsie. Słowa Apostoła zapoczątkowały cały nurt egzegetyczny, oparty na wizji Niebieskiego Jeruzalem, w której miasto spłynęło z nieba, gdzie Bóg zaprojektował je z najdrobniejszymi szczegółami, otaczając murem o dwunastu bramach. Bramy miały być wykonane z masy perłowej, fortyfikacje z jaspisu, a mur naprzeciw mnie po ludzku pasował do wizji św. Jana, choć nie ogradzał Jerozolimy. Tkwił teraz trzy tysiące kilometrów od miejsca, gdzie go pierwotnie postawiono, rękami niemieckich szczególarzy starannie zrekonstruowany, czyli stanowił bardziej ideę muru, którym niegdyś naprawdę był, a jednak niewiele stracił z siły oddziaływania. Dwadzieścia sześć stuleci temu stał w Babilonie, wówczas najpotężniejszym mieście Mezopotamii, dziś jego efektowny fragment z paradną bramą prawie sięga stropu w berlińskim Muzeum Pergamońskim.
Monumentalna brama Isztar wprowadza nas w wąwóz murów wewnętrznych na tak zwaną drogę procesyjną, gdzie towarzyszą nam po bokach lwy naturalnej wielkości, wymalowane na ścianach z całym realizmem i – co dziwniejsze – z doskonałą znajomością światłocienia (dodajmy od razu, że „pylony” bramy inkrustują smoki i byki). Jednak ani rozmach architektoniczny, ani precyzja malarskiego modelunku nie są tutaj najważniejsze. Wszystkie te zwierzęta widnieją na murach wykonanych ze starannie glazurowanej cegły o cudownym połysku przypominającym firmament; dosłownie pławimy się w tym wszechobecnym, jakby pozbawionym ciężaru, błękicie z kamienia. Wysoki na kilkanaście metrów mur razem z bramą „pociągnięty” lapis lazuli – kolorem Morza Tyrreńskiego, które wtedy nie miało nawet nazwy, i to w niemieckim mieście, jeszcze przez dwa tysiące lat nieistniejącym na żadnej mapie – robi wrażenie fatamorgany. A przecież kiedyś stało to wszystko w pustynnym krajobrazie i błękitniało – niebo odbijało. Ludziom opuszczającym Babilon piasek się w oczach niebieszczył i z wodami Eufratu mógł się pomylić.
Hebrajczycy (a za nimi aż do dzisiaj wszyscy chrześcijanie) wyrażali się o tym mieście jak najgorzej, bo twórca jego murów, Nabuchodonozor II, zburzył ich własne obwarowania – z surowych bloków kamiennych – w Jerozolimie. W odwecie świat za tymi właśnie niebieskimi murami – a przecież piękniejszych nie zbudowano – uczynili synonimem szatańskiej stolicy, kwintesencją wszelkiej nieprawości. Przypomnijmy sobie te sławne zdania: I ujrzałem Niewiastę siedzącą na Bestii (…). A na jej czole wypisane imię – tajemnica: „Wielki Babilon. Macierz nierządnic i obrzydliwości ziemi”. Albo inny „apokaliptyczny” cytat: I potężny jeden anioł dźwignął kamień jak wielki kamień młyński, i rzucił w morze, mówiąc: „Tak z rozmachem Babilon, wielka stolica, zostanie rzucona i już jej nie będzie można znaleźć”. A jednak ją znaleziono, a kto zobaczył skrawek jej murowanej „szaty”, już jej nie zapomni. Nawet jeśli, jak wiadomo, Jan pisał te słowa w I wieku n.e., mając na myśli cesarski Rzym, to najwidoczniej zła sława Babilonu na tyle była ugruntowana, że samo porównanie z nim wystarczało za wyrok – konieczność zburzenia Babilonu z jego sławnymi murami (w kolejnych epokach mianem tym „obdarzano” coraz to inne „imperium zła”) stała się uniwersalnym egzorcyzmem w całym judeochrześcijańskim świecie. Swoją drogą, czy duchowa idea świętego miasta jako Niebieskiej Jerozolimy, szukając dla siebie plastycznego wyrazu, nie posiłkowała się w jakiejś mierze swoim przeciwieństwem, niebieskim Babilonem?
Dzisiaj niebieski mur babiloński dzieli zaledwie kilkaset metrów od muru berlińskiego, który jest szary, chropawy, gnomiczny, jakże podobny do jego twórcy Ericha Honeckera. Kęski tego z pewnością najbrzydszego muru (najdłuższy zachowany fragment liczy 1,3 kilometra) pozostawiono dla turystów. W ludzkich dziejach zdaje się zdegenerowaną odroślą dzieła Nabuchodonozora. Zadziwiające, jak w najnowszej polskiej historii obydwa te mury się w sobie przeglądają. Bo gdy na początku lat 80. Robert Brylewski, związany z rockową sceną alternatywną, skandował „Płonie Babilon”, a w tym samym czasie Jacek Kaczmarski, najsławniejszy bard „Solidarności”, śpiewał „A mury runą, runą…”, wszyscy rozumieli, że artyści odnoszą się do aktualnej sytuacji symbolizowanej przez mury otaczające Berlin Zachodni jako do realnego odpowiednika żelaznej kurtyny, wszelako nikogo też nie dziwiło, że aluzyjne akcesoria do wyrażenia swoich nadziei politycznych muzycy czerpali z Janowej sztancy. W chrześcijańskim kraju dowolny, odpowiednio złowrogi mur od razu stawał się murem Nabuchodonozora.
Uczynienie z muru, kupy kamieni stanowiącej osłonę przed nieprzyjacielem, dzieła sztuki najwyższej próby nakazuje widzieć w tym poniewieranym władcy (wedle żydowskiej tradycji Nabuchodonozor oszalał) człowieka zasługującego na coś więcej niż ponura sława wroga ludzkości. Tak, od dziecka żywiłem fascynację murami; cyklopowe mury Troi opisywane przez Homera, po 3 tysiącach lat odkopane przez Heinricha Schliemanna, raz na zawsze mnie przekonały, że dopiero gdy przeszłość jest dotykalna, staje się częścią teraźniejszości. Gdy przyjechałem do Lublina, jak magnes przyciągnął mnie posadowiony niedaleko Starego Miasta mur z drzazg piaskowca, polnych otoczaków i gotyckich cegieł, tworzących nieprzeliczone kombinacje, którego na szczęście nie trzeba było odkopywać, natomiast należało przezeń przeskoczyć. Odkryłem po drugiej stronie kulturę prawie egzotyczną, wyrażającą się tajemniczym językiem symboli za pomocą kamiennych macew, z niemal obsesyjną powtarzalnością ukazujących lwy, znowu jak na cegłach Babilonu – groby ludzi, którzy rzucili klątwę na świat za niebieskimi murami. A kiedy po raz pierwszy zwiedzałem Rzym, coś gnało mnie na obrzeża Wiecznego Miasta, gdzie pomiędzy piniami bieliły się, niby kości ogromnego szkieletu, mury Aureliana. Jakby dopiero dzięki nim rzymska stolica naprawdę stawała się centrum świata, sakralną przestrzenią, omfalosem. Mur zawsze kusił, jednak nie każdy obiecywał tyle samo.
(…)