Kulturysta
Jest bardzo ładna. Fakt. Jakaś inna. Niby blondynka, ale jakaś trochę chińska, trudno to określić, indiańska? Mieszka w internacie, to już wiem. Kiedy zaczęła mi się podobać? Chyba po tej zabawie w szóstce. U nas też była zabawa. Nawet z nią kilka razy tańczyłem. Z początku niby nic, taka sobie dupa. Dopiero potem, kiedy spotykałem ją na korytarzu, na przerwach, to zauważyłem, że jest ładna. Czesia. Czesława. Takie sobie imię, jak na dziewczynę. Zaraz się wypytałem. Uczy się tak sobie, średnio. No, na pewno w nauce to nie jest Ruda Kaśka. Całkiem o niej zapomniałem, o tej Kaśce. Nawet nie wiem, do jakiej szkoły chodzi. Wcale już ostatnio nie była taka ruda, bardziej miedziana albo brązowa. Jak kasztan. Ale nie chodzi o Kaśkę, tylko o Czesię. Raz powiedziałem jej na korytarzu – cześć! Ona zamrugała, cześć, ale… No, nie pamiętasz, tańczyliśmy na zabawie? Aaa, to ty. Robiłeś strasznie długie kroki, wiesz? Ale czujesz rytm. Nawet mi nie powiedziałeś, jak ci na imię, no, różne takie gadki, i nagle spytała się, czy to ja napisałem ten artykuł, co go dyrektor Szatanik czytał stojąc na krześle. No ja, a bo co? Bo się wszystkim podobał, no!, to już miałem plusy. A jeszcze jak potem, za parę dni napisałem wierszyk. To głupie, tak zaraz po Beacie dawać komuś wiersz, ale nie umiałem się powstrzymać, tak byłem ciekawy, jak jej się spodoba. Taki zwykły, coś o oczach i włosach, no, nic specjalnego. Z początku wstydziłem się jej dać. Taki wiersz to jak oświadczyny prawie. A ona – jak się ucieszyła! Przeczytała i zrobiła się cała czerwona. Nie bujaj, mów, na pewno skądś przepisałeś. Jak Boga kocham, napisałem go specjalnie dla ciebie. No, nie wierzę. Chłopaki zawsze tak mówią. To ja na to, że zaraz na przerwie mogę jej napisać następny. No? Wziąłem kartkę, tę samą, i na drugiej stronie napisałem wiersz Jeżeli mi nie wierzysz. Dwie zwrotki, ale zawsze. „Jeżeli mi nie wierzysz, odejdę. By nigdy już tu nie wrócić. Daleko. Niczym nie zmierzysz. Pójdę rozbite serce rozrzucić. Na cztery strony. Świata. Bo jeśli ty mi nie wierzysz. Nie wzejdę. Jak słońce. Na Twoim niebie. O nieskończoność od Ciebie. W innym kosmosie. Kto inny zrozumie. I przyjmie. Nieszczęśliwego wariata.”
Ten drugi wiersz był lepszy od pierwszego, chociaż napisany tak na chybcika. Dopiero wtedy uwierzyła, że nie zrobiłem żadnego plagiatu. No i ją mam, na te wiersze. W sobotę idziemy razem do Palmiarni. Bo wszyscy tylko do kina i do kina, żeby się ściskać po ciemku, a ja pomyślałem, że zrobię inaczej niż wszyscy. Najpierw do Palmiarni, a potem sobie usiądziemy w Parku Kasprzaka. Teraz kwitnie bez, będzie pachniało, ptaki śpiewają, kurde, wszystko jak na zawołanie. Już bym chciał, żeby dzisiaj była sobota.
Jest tylko problem. Brakuje mi dziesięciu złotych. Na tramwaj nie potrzebuję, bo mam sieciówkę, więc tylko dla niej. Nie ma przesiadki, wystarcza mi dwie pięćdziesiątki, tam i z powrotem. Ale na bilet brakuje mi pięciu złotych i chciałem jeszcze dziesięć deko grylażowych cukierków albo żeby było na lody. Mogłem iść na mecz w niedzielę i uzbierać butelek. Mogłeś, kurde, Socha, ale kto wiedział. Teraz już nie zdążę. I będę musiał prosić. Do niego nie pójdę, za Boga, do mamy. No, ale tak czy tak, będą to jego bajny. On je zarobił u Ceglarza. Nigdy mi jeszcze nie dał na kino, nawet się nie spytał. Jeden jedyny raz, kiedy mi podarował skarbonkę i pięć złotych na pierwsze włożenie. Wtedy nie miałem jeszcze pięciu lat, więc kiedy to było? Ale jego nie będę prosił. Żeby chociaż coś dał nam ze Zbiniem za to kopanie fundamentów. Myślałem, że mi coś w krzyżu pęknie, ziemia pod żwirem była jak skała. A on nam kupił lemoniadę u Batury.
Jedną na dwóch. Milionów niy momy. Trzeba oszczyndzać. Ale mogę dostać parę złotych od mamy, no, bo jak nic nie kupię, to Czesia na pewno rozgada wszystkim dziewuchom i co? One już takie są. Wiersze też pokazała kumpelom w klasie i teraz mam. No, Socha, sam powiedz, czy to jest aż takie nieprzyjemne, jak one podsuwają ci swoje pamiętniki, żebyś im się wpisał wierszem? Te głupkowate na górze róże, na dole fiołki, kurde, jakby nic innego nie można było wymyślić! Taka Marzena z drugiej de, no, brzydka jak noc, bym z nią nie mógł za żadne skarby. To ona „Take my heart”. Skąd to wzięła? Może z jakiejś piosenki? Stein mi przetłumaczył. „Weź moje serce”. I zaraz mu podyktowałem po polsku, a on przełożył na angielski. „I am sorry. My heart is closed just. Too late”. Głupia dupa. Nie lubię, jak dziewucha sama tak zaczyna, zaraz mi brzydnie. Nawet jeśli jest ładna. W tym, zdaje mi się, że jest jakieś oszustwo, bo jaka dziewczyna by mogła chcieć takiego jak ja, sama z siebie? Tylko przez te wiersze, nic więcej.
No, bo przecież Czesi sam podarowałem, ale bym chciał, żeby poleciała na mnie, a nie na moje wiersze. Nie myśleć o tym. Nie myśleć. Myśleć o Palmiarni. Tak pachnie w Puszczy. Chodzimy już prawie godzinę. Objaśniam jej różne rośliny, gdzie rosną, kurde, bo ona kiepsko się zna na geografii i nie wie, gdzie leży Sumatra. Byłoby głupio, gdyby się nagle okazało, że ma zeza albo sika w nocy do łóżka. Ale nic, nie myśleć o tym. Zobacz, to jest palma kanaryjska. Matka mojego kumpla, Artura, jeździ czasami Batorym na Wyspy Kanaryjskie.
A Czesia: – Zabierzesz mnie tam kiedyś? – No. (Chyba na Święty Nigdy.) Siadamy. Ona ma już szesnaście lat. Czemu akurat teraz o tym myślę? Nad głowami wiszą nam liany i różne storczyki. Głosy gdzieś za palmami i bambusami. Zapach wilgotnej ziemi. Gorąco. Gorąco. No, ja nie myślę, ale wiem całym sobą i tylko trochę się trzęsę. Muszę to zrobić teraz. TERAZ. Ona się tylko lekko odchyla do tyłu, ten drugi Socha, co stoi z boku, to widzi. Dłonie płasko na ławce. Jakie wielkie są usta, nie przypuszczałem! A piersi całkiem jak galareta! I oddychamy ciężko. Tak obok siebie. No, kurde, nie wiem, co jej powiedzieć. Może najlepiej nic? A ona, wiosna to najpiękniejsza pora. Nawet jak pada deszcz. Ludzie mówią, że wiosna została stworzona do kochania. I kładzie mi dłonie na ręce. Potem rusza palcami. To jest…! No, to jest…! Ja wiem? Ona jest jakoś… Ma w tej chwili nieruchome oczy i twarz jakby trochę spuchniętą. Ale ja pamiętam nasz bieg za Krychą i ciągle jeszcze się wstydzę, więc nie umiem na nią tak samo patrzeć. Jakbym się miał rozebrać, no, ale tu trzeba być pewnym, że się chce, ta cholerna Sumatra, pocałuj mnie jeszcze raz… gorąco i strzela w skroniach, kurde, przecież bym mógł, ktoś idzie!
Czesia sztywnieje i cofa dłoń z mojej ręki. Już mnie przestało parzyć. Chodźmy teraz do parku. Słoneczny zegar się spóźnia o pół godziny. To jest Porwanie Prozerpiny, mówię, ale nie wiem dokładnie, o co chodzi. U nas nie ma pomników. U nas na Rynku jest tylko słup ogłoszeń. I zaraz łąki. A jaka nuda jesienią… Tak nie mów, pocieszam. Małe miasteczka są lepsze niż Poznań. Wszystko blisko na palec… Nie lubię małych… Czesia nie kończy, bo podchodzi do nas jakiś szczawik i mówi, wuja, kopsnij mi szluga. Nie wiem, o co mu chodzi, a on nagle wali mnie w nos, nie spodziewałem się tego, tej, wuja, na papiyrosa żałujesz? Taki szczawik. Ledwo od ziemi go widać, kurde, więc łubudu go w łeb, a on ryczy, bije małe dzieci!, i nagle robi się pełno, nogi mi miękną, ona przecież to widzi, tej, bijesz słabszych od siebie?!, mają może po osiemnaście, kurde, przecież nie mogę uciekać, słabszego bijesz, gnoju?!, i z kopa, i z czoła, sam nie wiem, bo pełno uderzeń, ona to widzi, dlaczego tak głupio macham rękami, gówno, nie macham, trzymają mi ręce z tyłu, straszny ucisk … powietrze!… Złapać powietrze! Jeszcze mnie boli i nie mogę się wyprostować… krew, to przecież krew, oko, nos, nikogo nie ma… Tylko zegar słoneczny i pomnik, gdzie Czesia? Jakaś babcia podeszła, co, chłopcze, tak cię pobili? Oni tak zawsze, najpiyrw ci wyślą małego, a potem leją. Że tyż niy ma na nich milicji… Ja mam tu trochę ligniny, gdzie Czesia?, to wytrzyj se chociaż usta, no, siedź i głowa do góry, za chwilę przestanie lecieć, gdzie Czesia?, wie pani, tu była moja koleżanka… ach, ta blondynka, tak, tak, zaraz uciekła do tramwaju, na ulicę, do ludzi. Na pewno gdzieś tam na ciebie czeka. Ale się tak nie zrywaj, synek, bo ci znowu poleci!, no, siedź, dzie się tak spieszysz?!
Ciemne okulary pożyczyłem od Romana. Bo jak można chodzić z zielonym okiem na wierzchu. Ale z nosem to musiałem iść do Jagody, bo pod wieczór znów mi zaczęło lecieć. Jagoda mi napchał waty. Pełno, pchał i pchał.
No, Czesi nigdzie nie było. Ani na ulicy, ani na przystanku. Przecież widziała, ilu ich było. I, kurde, że nie zwiewałem, tylko… Tylko dałem se mordę obić. Gggnoje! We czterech, tacy odważni. Jeszcze ten mały zasraniec. To przecież było najgorsze: oni trzymali, on walił. Chodź, Wiesiu, bij chuligana! Lej go, kurde, za twoje! O-ooo, kurde!
Czesi nigdzie nie było. I się skończyło. Ha, ha, hi, hi. Idzie zielony nasz Stachu. Stachu-słabotka, szczawik go pobił. Ona, nie ona, to co, że nie ona, jak jej kumpele, to jakby ona. Wszystko nam powiedziała. Take my heart. Kurde. Aż mi się trzęsie. Zaczaję się i po jednym. Chcesz? To chodź, ale sam. Zobaczymy. A oni, no wiesz, co się wygupiasz. My tylko tak żartowali. I w płacz. Gówno prawda. Mieli po siedemnaście, no, osiemnaście. Możesz im wskoczyć na wałek. Jeszcze w domu opierdol. Za nic nikogo nie biją. Wiecznie tyn pysk otwiyrasz! To macie wasze pięć złotych! Oddaję, bo nie straciłem. Tata bydzie miał na dziesięć kilo cymentu! Nie potrzebuje już waszy wielki łaski!
I mama się popłakała. A co ja takiego powiedziałem, no? Może nieprawda?
Się skończyło. Poszedłem do internatu. Ja do koleżanki, na wspólną naukę. Babcia patrzy jak czarownica, ale nic nie mówi. Więc wpadam do jej pokoju, jest właśnie sama, gdzie moje wiersze?! Gdzie moje wiersze, kurde?! Ona podaje. No, normalnie podaje, o nic nie pyta! Gówno będziesz miała, a nie moje wiersze! (Kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera…) Gówno! (Ale jestem zawodnik, kuuurde…!) Czesia milczy ze spuszczonymi oczami. Teraz na pewno jej wstyd.
Jaa… Noo… Się tak przestraszyłam… Że…
Że miałaś mie w dupie, nie?! Niech go skopią, tego Sochę, jak jest taka dupa wołowa, że się da! (Dlaczego ona dalej nic nie mówi, kurde?! Czemu się nie tłumaczy, nie przeprasza, rzuca do nóg, w ogóle, no, kurde?! Powiedz coś, przeproś, no?! To może nie podrę tych wierszy. Może, w ogóle?…)
Ale Czesia milczy ze spuszczonymi oczami. Na nogach ma bambosze z brunatnej skóry z czerwonymi pomponami. Cholera wie, dlaczego akurat to widzę, drąc wiersze. Drąc kartki z moimi wierszami dla niej!
Bambosze się nie poruszają. Tylko nasze oczy, najpierw na tych paru strzępach papieru wędrują do podłogi i z powrotem, do góry.
Na górze się spotykają. Jej oczy robią się szkliste (kurde, jaka fałszywa dupa!), ale nadal nie słychać żadnego słowa. Nic.
Więc nagle wszystko wydaje mi się daremne i beznadziejne. To darcie papieru. Czekanie, że może coś powie. Czekanie, że może zapłacze. (Gówno! Jej żal, że już nie będzie miała czym chwalić się przed kumpelkami.)
I wychodzę zupełnie spokojnie. Bez do widzenia. Bez pocałuj mnie gdzieś. Bez, ale jesteś!
Już na przystanku szesnastki właściwie nie wiem, o co mi chodziło?
Kurde, no o co? O całowanie w Palmiarni? Albo żeby jej tłumaczyć, gdzie jest Sumatra? Albo żeby przy niej dostawać wpierdol od chuliganów? Tak teraz się czuję, jakbym się dobrowolnie rozebrał na ulicy i latał ze wszystkim na wierzchu. Dla niej. A ona nie popłakała się nawet. Czyli że miała mnie gdzieś. Więc koniec.
***
– Spodziewam się, chłopcy, że pójdziecie na pochód – powiedziała „Basia”. Stała przy pierwszej ławce i opierała się o nią mocno. Ławka wciskała jej się w nogi na samej górze, tam koło… Cholera, że nie ma na to jakiejś nazwy. Na rękę jest, na nogę, na palec, a na to tylko po świńsku albo po lekarsku, czyli jeszcze gorzej. Ona opierała się o kant ławki, a nie wiedziała, że każdy ze szczurów patrzy tylko na to. Każdy czeka, żeby ten sam narożnik wbił jej się tam, chociażby, kurde, przez spódnicę. Czasami to one nie wiedzą, co robią. Czarnecka też nie wiedziała, chociaż czasami wydawało mi się, że specjalnie siada tak, żeby jej było widać nogi nad kolanami.
– Szczególnie liczę na Stacha.
– Na mnie, pani profesor? Ale ja nigdy nie chodzę na pochód.
– A to dlaczego?
– Bo pochód jest od Rosjan. Kto chodzi na pochód, ten chce, żeby Rosja rządziła Polską.
„Basia” przestaje się opierać i odbija się lekko od ławki. Milczy, marszczy się, jakby przepłynęła nad nią chmura i na chwilę zaległa. Ja wiem, już jest na mnie zła.
– Wiesz, Stachu, mam nadzieję, że kiedyś będziesz się wstydził za swoje słowa. Nie teraz. Jak dorośniesz. Za to, że je wypowiedziałeś, i za to, że nie były twoje. Nie wiem, po kim powtarzasz, ale to nie są twoje słowa. A co reszta klasy myśli o pochodzie pierwszomajowym?
– Zawsze w ten dzień jest ładna pogoda! – (No, to jest prawda.)
– Święto klasy robotniczej. I przyszło z Ameryki! – (Podchlebidupa!)
– Mi się podoba! – (Ale co?)
– Mogliby jeszcze watę z cukru sprzedawać! – (Bucholc, zawsze rżnie głupa.)
– I my! Jak na procesji! – (To Cierpiszewski, kumpel Bucholca.)
– Stachu ma rację! To ruskie święto. – (Dziuba?!)
– Pani profesor. Ja myślę, że to jest święto pracy. A praca nie jest rosyjska ani amerykańska, tylko ogólna. Dla wszystkich. I trzeba iść. – (Może Drzycimski ma rację. Tylko gdzie był, kiedy nie chcieli zbierać pyrów?)
– Praca dla wszystkich. Dlatego jeden robi, a drugi siedzi w kace! – (Znowu ten Bucholc.)
I kupa śmiechu.
– Chłopcy, przestańcie się zgrywać. Pytałam poważnie. Co sądzicie, czy Stachu ma rację, czy jej nie ma?
– Nie ma. (Drzycimski).
– Ale! Lepiej iść na zabawę wieczorem! (Ten Bucholc jest niemożliwy.)
– A w Ciepłowni, jak ktoś nie pójdzie, to mogą odebrać premię! Więc lepiej – (Roszek nam się odezwał!) – iść, bo po co.
– Sami słyszycie! To dyktatura proletariatu!
– Jak fajnie grają. Cegielski znowu będzie miał okręt na kółkach! Albo parowóz!
– Ja zawsze chodzę z Zetemteka, bo tam pracuje mój ojciec.
– Uważam, że każdy powinien iść na ten pochód!
– Ja przyniosę aparat i sobie popstrykamy zdjęcia.
– O, właśnie! – „Basia” przerywa ten głupkowaty terkot. – Na to liczyłam. Aparat fotograficzny. To Andrzej. A u Stacha liczyłam na mały notatnik. Rozumiesz, Stachu? Zrobiłbyś sprawozdanie dla „Głosu”. Ale ty nie chcesz. Mówi się trudno.
– Chcę, pani profesor!
– Naprawdę chcesz? Taki buntownik?
– Chcę. Zrobię to sprawozdanie. Cały artykuł. Ze zdjęciami.
– To będzie twoje wejście do redakcji „Głosu”. Wprawdzie nie przyjmujemy tam pierwszoklasistów, ale właściwie rok szkolny niedługo się skończy. A dla ciebie możemy zrobić wyjątek od naszych reguł. Tylko daj mi to sprawozdanie do przeczytania. I nie wieszaj go sam na gazecie. Jak to zrobiłeś ostatnio.
Jasne, że to wszystko powiedziała mi na przerwie. Znowu od niej pachniało tymi perfumami. Miała na sobie bluzkę bez rękawów, no, i jak ruszała ręką, to było jej widać te czarne włosy pod pachą. Najbardziej, kiedy pisała na tablicy. Kurde, na pewno takie same jak tam. Kiedyś jej chyba powiem, no, nie wytrzymam, kurde, żeby mi pokazała. No, że przez nią muszę chodzić do ubikacji i … (Kurde, o czym ja myślę?! Jakby to było słychać!)
– Liczę jednak na ciebie, Stachu. Już tyle razy narobiłeś mi kłopotów, a ja ciągle na ciebie liczę. Sama nie wiem dlaczego. Dzisiaj jest poniedziałek. Pierwszego maja we środę. Więc będziesz?
– Będę.
– Pamiętaj. Zbiórka o ósmej rano, na Kościuszki, tam na dole, przy magistracie. Koło klasztoru Dominikanów.
– Przyjdę na pewno. – Mówię jakby z oddali. Muszę odejść, bo za chwilę poproszę, żeby mi pozwoliła dotknąć tych włosów. Kurde, co się ze mną dzieje? Już jestem prawie przy schodach, gdy ona woła:
– Stanisław!
– …
– Stachu, słyszałam, że piszesz wiersze?
Na pewno się robię czerwony. Przecież to profesorka, kurde. O czym ty w ogóle myślisz?!
– Mógłbyś mi czasem pokazać?
Jej chodzi o wiersze, ja przecież wiem, kurde, ale słyszę pokazać całkiem inaczej. Pokazać, pokazać, POKAZAĆ. Kurde, no, co ja za to mogę!?
– A skąd pani profesor wie? To bujda!
– Nie bujda, nie masz się co wypierać. Wszyscy o tym mówią.
– Jacy wszyscy? Przecież jestem cyniczny, nie? A jak ktoś cyniczny może pisać wiersze? No, jak?
– Widocznie to się zdarza. A może wcale nie jesteś cyniczny? Może tylko tak się zgrywasz? Przynieś mi, Stasiu, przynieś. Jestem bardzo ciekawa.
Poklepała mnie po ręce i poszła. Poklepała mnie. Swoją ręką po mojej. I poszła. A ja stałem jak głupi przy tych schodach i ciągle mnie ktoś potrącał. Spotkam ją na pochodzie. Pójdziemy razem. Kurde, całą drogę. Więc trzeba się jakoś ubrać.
Żadnej szturmówki nie niosę. Nie ma głupich.
Mam swój notatnik.
Na sprawozdanie z pochodu pierwszomajowego 63. Niech żyje towarzysz Jankowski. Niech żyJEEE! Niech żyJEEE! Niech żyJEEE!
Niech żyje klasa robotnicza miasta Poznania! Niech żyJEEE! Niech żyJEEE! Niech żyJEEE!
Czekałem, żeby iść z Tobą.
Pod kasztanami w kwiatach. Cholera, w tym roku kasztany jeszcze nie kwitną. Dopiero mlecze i tulipany. Ale tak lepiej pasuje. I trochę pochować te rymy. Teraz jest moda na wiersze bez rymów, ale mi się nie podoba. Coś mi się wydaje, że to tylko takie tłumaczenie tych, co nie umieją pisać, a by chcieli. Wiersz bez rymów, jest, kurde, ja wiem?, jak wiosna bez mleczy i tulipanów. Gdy lekki wiatr czerwonym. Płótnem zamiata niebo. Czekałem, by poszły z nami. W marszowej muzyce wiosny. Te tulipany i mlecze. No, kurde, wystarczy pomyśleć i zaraz się pcha pod pióro. I by radosny rytm tej kwiatowej orkiestry. Tańczył z naszymi krokami. Żeby śpiewało. Powietrze. Jest! Jest wiersz, i to jak łatwo! Żeby śpiewało powietrze! Tylko trzeba się jakoś ubrać. Już widzę, jak Bucholc podchodzi ostrożnie, żebym się nie skapował, pociąga i strzela! No nie! Wszyscy się śmieją i ona też. Dostała wiersz i się śmieje? Nie, kurde, nie można wywoływać wilka z lasu. Koszula z wykładanym kołnierzem. To nie pasuje. Będę wyglądał jak Słowacki. Słowacki, kurde, ta dupa wołowa?! Ten maminsynek!? No, ale w każdym razie bez krawata. Marynarka czy płaszcz? Kurde! Jak będzie zimno, to w marynarce wyjdę na głupka. Jak będzie ciepło, to w płaszczu wyjdę na głupka. Inni mają prochowce. Albo ortaliony. Kurde, a ja? Niech będzie marynarka. Stasiu, co się tak szykujesz? Randkę masz czy co? Buty czy sandały? Co? Jaką randkę, mamo, co tak gupio gadasz? Ale się przecież szykujesz? Szykujesz, szykujesz! Musimy iść na pochód, no! Kurde! Gdzie są te moje krótkie buty? Znowu je gdzieś schowałaś, kurde, a jak potrzeba, to nie można znaleźć. Na pochód? Ty? No. A co? Nie wolno? No nie, Stasiu, wolno, wolno. Jak w szkole kazali… Musisz ty szkoły pilnować, dosyć żeś nawojował. Tylko tak myślę, co tata powiy… Nic mnie to nie obchodzi. Niech sobie mówi, co chce. Mama stoi z rękami na szczotce, ale się zrobiłeś niedobry do mie, synuś. Przedtem taki nie byłeś…Niedobry, niedobry! Jaki niedobry?! Co mama w ogóle pieprzy?! Ja chcę mieć buty na jutro, a w szafce ich nie ma. Mama nie rozumie? Co tata powiy, co tata powiy! Jak mu się nie podoba, to niech też idzie! Jest robotnikiem, to jego święto! No, jest, czy nie jest?! Mama nic nie mówi, odchodzi spod lustra do kuchni. Taka jakaś jest. Stasiu i Stasiu, kurde. Jakbym miał z osiem lat. A nie już przeszło piętnaście. No, kurde. Wieczne pióro. Długopis. Jeszcze ołówek, na wszelki wypadek. Zeszyt do marynarki i już. Chyba żeby padało. Żadnego krawata. Co ona tak nagle wyszła? Kurde, obraziła się, czy co?
Jeszcze muszę przepisać ten wiersz. Na papierze listowym. I w kopertę. Kurde, czy może być niebieska koperta? Sam nie wiem. Jakoś ten kolor taki… urzędowy. Jak list z domiarem. No nie, musi być biała! Mama! Są w domu białe koperty? Nie odzywa się. No, kurde, o co jej chodzi? Są białe koperty? Siedzi przy stole i pije herbatę. Na pewno gorzką. I ten zapach. Jak kurze gówno. Nervosol? Na co brała nervosol? To co? Są białe koperty?
A na co ci biała koperta? Do papiyża chcesz pisać, czy co? Już ci zwykłe nie starczają? My ci już tyż nie starczamy?…
Co ona mówi? I ten nervosol… Eee… tam! Żeby śpiewało. Powietrze.
No, zimno jak cholera. Po co tak rychło jedziesz? Pochód dopiyro o dziewiątej! Niech jedzie, niech jedzie, jak mu ta komuna smakuje. Sama widzisz, chopaka nam ogupili. Tu jes szlaka do rozmiyszania, a tyn se jedzie na pochód. I drut trzeba prostować na zbrojynie. Ale niech jedzie. Jeszczy przyjdzie. Jeszczy go ludzie rozumu nauczom!
Dwójka pusta, jeszcze mało kto jedzie. Dopiero później. Wysiadłem na Fredry. Pusto. Dopiero ósma. Wejdę na chwilę do tego kościoła z cegły. Niby gotyk, ale coś za młode mury. No właśnie. Neogotyk. Cicho. Chłodno. Woda święcona, ciekawe czy żyją w niej zarazki, czy to święcenie je zabija? A ona, czy chodzi do kościoła? Ciekawe. Cisza. Dzisiaj w kościele zwyczajny dzień, msza była o szóstej i spokój. Święto Pracy. Módl się i pracuj. Kurde, przecież – módl się i pracuj. Tak podobno powiedział Pan Jezus. Więc właściwie czemu nie ma dzisiaj mszy jak w święto albo chociaż w niedzielę? Bo rząd się gryzie z księżmi. Partyjni walczą z Panem Bogiem. A pochód urządzają partyjni. A ty idziesz na pochód, Stachu! TY IDZIESZ NA POCHÓD. Więc też walczysz z Panem Bogiem? Kurde, czemu wtedy jest zawsze ładna pogoda? Bo Pan Bóg nie chce, żeby robotnicy zmokli, jak muszą iść, Stachu. A sama praca, czy to coś złego, czy dobrego? Więc, w końcu, to jest święto pracy czy partyjne? Można zgłupieć kompletnie.
Jeszcze nikogo nie ma. Tylko słońce świeci bardzo jasno. Znad muru przy klasztorze przewieszają się jakieś gałązki. Coś pnącego. Dzikie wino? Bluszcz? A może to samo, co rośnie u Artura na werandzie? Muszę kiedyś nauczyć się rozpoznawać rośliny. Z naszej szkoły jestem pierwszy. Kiedy się tak czeka, to wydaje się, że nikt nigdy nie przyjdzie. Że wcale nie będzie żadnego pochodu i najlepiej iść do domu. Ojciec marudził, kurde, a sam pewno nastawi radio o dziewiątej, żeby słuchać, co powie Gomułka. Towarzysze. I obywatele. Najchętniej by słuchał, co powie Jankowski. Ale Jankowski nie przemawia. Na pierwszego maja zawsze przemawia pierwszy sekretarz, a nie jakiś mniejszy. Ciekawe czy Jankowski będzie tym sekretarzem. Na trybunie na pewno będzie stał. Dostanie kwiaty od jakiegoś dzieciaka. Pomacha rękami. Tymi samymi łapami, co kradł amerykańskie papiyrosy zaraz po wojnie. Właściwie nie wiadomo, o co bardziej chodzi, o te papiyrosy czy o jakąś Niemkę. Mama by wiedziała, ale głupio się pytać. Zawsze chodzi o jakąś Niemkę. Na przykład Barbarę Lange. Też bym mógł powiedzieć, boma niemieckie nazwisko. Żeby śpiewało powietrze. Już trochę lepiej. Jest Waldek! I Cierpiszewski! I dziewczyny z drugiej be. Całe moje czekanie już nie jest takie beznadziejne. Czesi nie widać. Co mi tam jakaś Czesia! Powoli wiara się zbiera. Przyszedł Bokser z chorągwią i paroma szturmówkami. Bierze wiara te szturmówki, a on zapisuje, kto dostał. Trzeba się schować, więc razem z Waldkiem idziemy za róg klasztoru. Kurde, czemu jeszcze JEJ nie ma? Już pełno ludzi. Tam, na górze, już wyruszyli. Chwilami słychać orkiestrę, jakieś marsze, ktoś mówi przez megafony, a JEJ jeszcze nie ma. I nagle JEST. W białej bluzce z różą na piersi. Przez ramię marynarka od kostiumu. JEST. Idę do niej. Rozgląda się. Widzi. UŚMIECHA SIĘ. (Niech pani profesor mi da…) Dzień dobry, pani profesor. Dzień dobry, Stachu! Przyszedłeś jednak! Przez tłum, teraz tłum, już nie jest tak smutno i beznadziejnie jak rano, gdy tu przyszedłem. Słońce przygrzewa, te witki z muru klasztoru Dominikanów pachną jakoś słodko, pełno ludzi i głosów, nogi robią się ciężkie, w butach ciasno. JEST. Jednak przyszedłeś z nami świętować, bardzo się cieszę, no, co tak zamilkłeś, chodź, przedstawię cię komuś, idziemy w stronę drzew, trochę w dół, i ona mówi do kogoś, poznaj, Andrzej, mój uczeń, Stachu. Ma uzdolnienia pisarskie, mówiłam ci o nim. Staje przy nim i bierze go pod rękę. BIERZE GO POD RĘKĘ. Jest stary. Minimum tyle co Adam Stein. Koło trzydziestki. Patrzą na mnie oboje. Ona tak, jakby się chciała pochwalić. Patrz, jakie mam nowe buty. A to jest Stachu Socha. Nie żadne buty. Ani pierścionek. Patrz, jak ładnie się błyszczy. (Ma uzdolnienia pisarskie.) Kiedyś Kaziu Springer pokazał mi, jak można na chwilę ogłuchnąć. Kaziu Springer, ten, co też ma uzdolnienia pisarskie. Obiema dłońmi na płask uderzył mnie po uszach i nagle świat został ściszony jak radio. Ona została ściszona, on, cały tłum. Żeby śpiewało powietrze. Powietrze jest trochę słodkie, te witki z muru, przecież tu nie ma żadnego muru! Podobno się nawet uśmiecham (oni się śmieją), podaję rękę, bo on wyciąga swoją, coś mówi, ale nie słyszę, to ciężko tak trzymać usta rozciągnięte, bo uśmiech to rozciąganie ust, może nie?, tylko rozciągnięcie ust, wspaniała pogoda, co, Stachu?, na pewno myśli, a teraz idź już do kolegów. Czerwonym płótnem zamiata niebo. Kto? No przecież Bokser. Czerwonym płótnem, nad łbem obciętym w krótkiego jeżyka, patrz, Andrzej, to jest mój uczeń, ma uzdolnienia pisarskie, na ucho, ale ja słyszę, usta do jego ucha, a oczy na mnie, i pisze wiersze. Obiecał kiedyś napisać specjalnie dla mnie. Czy to nie fajne?
Na razie patrzę w ziemię. To znaczy, widzę chodnik z pękniętą płytą i moje buty. Buty są po ojcu. Już się takich nie nosi. Pani profesor już nie potrzebuje moich wierszy. Wtedy jednak podnoszę głowę, patrzę na nią i mówię PANI PROFESOR NIE POTRZEBUJE JUŻ MOICH WIERSZY.
***
Sprawozdanie z pochodu pierwszomajowego 1963:
Nasza szkoła wzięła udział w pochodzie pierwszomajowym. Na pięciuset uczniów i uczennic na zbiórce stawiło się dwustu jedenastu. Z ciała pedagogicznego nie przyszli tylko: pan profesor Poręba od Techniki Drobnych Konstrukcji i pan profesor Wojnicki od matematyki, gdyż obaj akurat zachorowali. Tak liczny udział uczniów i nauczycieli jest niewątpliwie dowodem na uznanie ważności tego robotniczego święta. Wielu uczniów ochoczo niosło szturmówki biało-czerwone i czerwone jako symbole walki klasy robotniczej. Rozdawał je pan profesor Szukalski, zresztą za pokwitowaniem, co sprawiło, że nikt nie rzucił swojej szturmówki w krzaki jeszcze przed trybuną honorową.
Jak zwykle klasie robotniczej dopisała pogoda, chociaż ranek zdawał się bardzo chłodny. Nasza szkoła maszerowała trasą z ulicy Kościuszki do Stalingradzkiej, na Most Teatralny, potem Roosevelta do Mostu Uniwersyteckiego i Armii Czerwonej w dół, do trybuny honorowej, która stała przy Pałacu Kultury i Nauki (Zamku).
Pochód rozchodził się na ulicy Armii Czerwonej, na dole, przy zakręcie tramwajów, pod kawiarnią „Ludwiżanka”, na placu Wiosny Ludów. Po południu tego dnia wielu z nas wzięło udział w festynach i zabawach na świeżym powietrzu, ciesząc się z innymi z robotniczego święta.
Sprawozdanie z pochodu pierwszomajowego 1963:
Jako wasz reporter wziąłem udział w pochodzie pierwszomajowym. Był to mój pierwszy pochód, więc wrażenia powinny być świeże i pozbawione rutyny.
Wrażenie pierwsze to zimno, bo za wcześnie pojechałem na zbiórkę. Później zrobiło się gorąco, aż nogi parzyły w butach i chciało się pić, bo czekaliśmy do wpół do pierwszej, żeby przejść przed trybuną honorową. Z pochodu najwyraźniej pamiętam kolor muru klasztornego Dominikanów, te ciasne buty i kolegów, z którymi szedłem, bo na samym końcu zrobiliśmy sobie zdjęcie.
O wpół do pierwszej wyruszyliśmy, ale to nie był marsz, tylko właściwie bieg. Przebiegliśmy przed prawie pustymi trybunami, nikt nam nie machał, gdzieś daleko z przodu gasły ostatnie dźwięki marsza.
Teraz piszę to sprawozdanie i próbuję znaleźć powód urządzania takiego pochodu. Po co to się robi?
Muszę się przyznać przed wszystkimi czytelnikami naszej gazety, że nie znalazłem takiego powodu.
Jako dowód udziału w tej dziwnej uroczystości załączam zdjęcie grupy kolegów z naszej klasy. Wprawdzie to tylko klasa pierwsza, czyli same koty, ale mogę zapewnić wszystkich, że nasz bieg wyznaczoną trasą odbyliśmy solidnie. Szkoda tylko, że nie widzieli tego panowie z trybuny, bo ich tam nie było.
Langowa odłożyła obie kartki i zdjęła okulary. Może dobrze, bo bez nich jest o wiele brzydsza, jakaś chłopska, więc łatwiej mi być na nią złym.
– Już taki na zawsze zostaniesz, Stanisław! Co w tobie siedzi tak spornego? Tu piszesz wiersze, a tam takie mściwe, cyniczne sprawozdania. Na kim chciałeś się zemścić?
– Zemścić?
– Tak. Chciałabym wiedzieć, komu chciałeś dokuczyć, pisząc te paskudne artykuły.
– Nikomu.
– Kłamiesz.
– Ja nigdy nie kłamię.
– Teraz kłamiesz. Komu chciałeś dokuczyć?
Powoli podnoszę głowę i patrzę na nią. I wytrzymuję. Nie odwracam oczu. A ona, choć zawsze brązowa na twarzy, nagle ciemnieje. No, kurde, rumieni się. Ja na pewno też. Szybko zakłada okulary. Niby jakiś uśmiech, ale to nie uśmiech. Potem wyciąga rękę i targa mi włosy. Nie ma żadnego prądu w jej dłoni. To tylko dłoń i nic więcej.
– Ależ ty jesteś głupi, Stachu…
Dawno powinna odejść. Po co tu jeszcze stoi, nie wiem. I po co pyta, taki błysk ciekawości przelatuje przez nią, powiedz mi, co ty sobie w ogóle myślałeś, złość i ciekawość, jakby była obrażona i wkurzona, ale ciekawa, no, co ty sobie myślałeś? Że co?
Jakby w policzek. Buch!
Że jestem twoją… koleżanką?
Że jestem … twoją…
Nic nie myślę. Mam zupełnie pustą głowę. Widzę, słyszę i czuję, ale nie myślę. Nawet nie wiem, jak to może być. Bo ona trzaska mnie po twarzy, no, nie rękami, słowami, no, faktycznie, co ja sobie właściwie myślałem?!, kurde, gorzej, niż gdyby mnie bolało, co ty sobie myślałeś, smarkaczu, nie, tego nie powiedziała, to mi się samo dokończyło, są takie zdania, co się same kończą, bo następne słowo gdzieś tam blisko wisi w powietrzu, co sobie myślałeś, smarkaczu, że możesz się we mnie zakochać?!, no, ty bezczelny, cyniczny szczawiku, kto by się tego spodziewał, ALE SIĘ RUMIENIŁA, jak mogłeś się tak do mnie przyczepić, tak bardzo natrętnie, natrętnie, natrętnie?!
***
Wczoraj znowu byli muzycy. Już parę razy przyjeżdżali do szkoły. Wiara zbiera się w świetlicy, jeden muzyk opowiada o muzyce, a potem trochę grają. Najgorzej z Kielarem. Ten zawsze marudzi, no, po co tam pójdę, no, co oni grają, to ma być muzyka? Kielar gra na gitarze elektrycznej w zespole szkolnym i uważa, że muzyka to tylko Beatlesi, Paul Anka, Elvis Presley i inne nowoczesne zespoły. A już tango to żadna muzyka. Tango dlatego, że dzisiaj zrobili całą lekcję o tangu. Na początku trochę o tym, skąd się wzięło, o czasach, kiedy było zabronione i księża wyzywali z ambony, że kto tańczy tango, nie dostanie rozgrzeszenia (aż mi się nie chce wierzyć, ale mama mówi, że przed wojną tak było, nawet ją ksiądz wygonił z kościoła, bo miała bluzkę z krótkimi rękawami).
Więc tango. Gdybym miał oceniać tańce, to bym mu dał pierwsze miejsce. Na zabawie w szkole, jak zagrają, to aż mi nogi same chcą iść i robię się jakiś większy, jakby lżejszy. A wiara śmieje się z tanga, z walca, w ogóle z tych tańców, co się tańczy razem. Boogie-woogie, twist, no, moda na twista już prawie mija, teraz najmodniejszy jest rock and roll, chociaż nikt nie wie dokładnie, na czym polega. Ale w rock and rollu jest dla mnie za mało melodii, kurde, za dużo krzyczą, i ta cholerna perkusja, wszystko potrafi zagłuszyć do tego stopnia, że nie można odróżnić słów. A Kielar wtedy aż się poci, aale solówa!, aale basówa!, no, tylko posłuchaj tego perkusisty, kurde! A jak ma zaśpiewać na apelu, to tylko rusza ustami. Może ci, co zakładają te nowoczesne zespoły, też wcale nie umieją śpiewać? I dlatego muszą się tak drzeć, żeby nie było poruty? To jest prawie tak samo jak z malowaniem, no, ja tak myślę. Nie umie skurczybyk narysować nawet konia, a co dopiero twarz człowieka albo jakiś pejzaż, to bierze płótno, pomarga, pomarga, parę kresek, parę kropek albo w ogóle nic; jeden to tylko rozciął zielony materiał – i jest obraz! Przychodzą ludzie – wisi to gówno, ach, proszę pani!, ach, proszę pana!, co za wspaniałe barwy!, ach, jaka kompozycja!, ach, to nie przenośnia, tylko sztuka abstrakcyjna. I jest artysta! No, kurde! A jakby mu kazać narysować jeźdźca w siodle, to by nie potrafił! Z muzyką może jest tak samo? I nie tylko z tą nowoczesną, od której wiara łamie krzesła na widowni, z poważną też, a co. Nowoczesny kompozytor lubi jakieś brzdąkania, jakieś jęki, pukanie w deskę – i jest koncert! Kurde! A wiara słucha i udaje, no, na pewno udaje, że jej się to podoba, kurde! Bo chcą być nowocześni! Kurde, a może to ja jestem zacofany? Cholera wie Bo zauważyłem na książkach, a to jest prawie to samo – miałem dziesięć lat i podobał mi się tylko Winnetou. Chodziłem dobiblioteki na Opolskiej i chciałem tylko o Indianach i o Indianach. Raz trafiłem przypadkiem na Egipcjanina Sinuhe – wtedy: ale nudy! Ale w zeszłym roku ten Egipcjanin tak mi się spodobał, że czytałem w nocy pod pierzyną, przy latarce. Ale, kurde, nie! To nie może tak całkiem być! W tym jest ukryte jakieś oszustwo, że wiersze nie mają rymów, obrazy mogą wisieć nawet do góry nogami, bo i tak nic na nich nie ma, muzyka to pukanie w wiadro albo darcie mordy, rzeźbiarze ustawiają stare rowery na wystawach, kurde, nie! I przychodzą ludzie zachwycać się takimi gównami, jakimś Picassem, no nie!, to jest okłamywanie się, jak cholera. Bo każdy głupi może napisać wiersz o schabonach, bez rymów, kurde, jakie czasem drukują w „Głosie”. „Schabony, słupy mojej zadumy. Idę. Cholera, cholera, cholera! Jestem pociągiem na stacji. Chce mi się. Wymiotować. Bo wczoraj. Zjadłem za dużo wierszy.” No, kurde, jak ktoś je wiersze, i to takie, to co się dziwić? A może zrobiłem się jak nasz Jasiu od „Małego Władzia”? Uparł się na tego Władzia i koniec, a od nowoczesnego bigbitu dostaje dreszczy. Eee, chyba nie. Jak coś jest ładne, to wszystko jedno skąd, jak ta piosenka Beatlesów, chyba Dziewczyna. Kapitalna melodia. Może oni umieją trochę śpiewać? Ale Kielar na pewno nie umie, a gra w zespole i krytykuje tych z opery, co mają prelekcje.
Po zwykłym tangu, takim do tańczenia, opowiadali o tangu w muzyce poważnej. No, jest tam też tango i, kurde, zaczęło mi się podobać. Grali takie właśnie tango, z Hiszpanii. Izaak Abbeniz. Tango. Kapitalne. Mógłbym słuchać i słuchać. Aż byłem zaskoczony, nawet się trochę wstydziłem przyznać, że mi się podoba coś z muzyki poważnej. Tak samo było z Szopenem. Zawsze w niedzielę po południu w radiu jest koncert szopenowski. I ciągle tak samo, przychodzi wpół do piątej, jeżeli jesteśmy w domu, tata leży na tapczanie w jadalni i czyta „Głos” albo mamy „Przyjaciółkę”, kończy się Podwieczorek przy mikrofonie i tata mówi, Zbiniu, zamknij to radio albo poszukaj coś na iny fali, bo zaraz się zacznie brzdąkanie.
Ja też nie mogłem tego słuchać. Zawsze mi się ten koncert kojarzy z niedzielą. Kiedy nikogo nie ma na podwórzu, deszcz pada, zimno i kompletna nuda, taka do popłakiwania. A jeszcze przed tobą poniedziałek. Zawsze wtedy ten Szopen. A tu nagle przyjeżdżają dwie babki z opery i opowiadają nam o tej muzyce, a potem grają na fortepianie kawałek jakiegoś utworu. No, ja dokładnie pamiętam, koncert e-moll, opus jedenaste, kurde, tam, na początku, jak wchodzi fortepian, bo też puszczały z taśmy, z orkiestrą, jest taki kawałek melodii, żę zaraz bym mógł, nie wiem, płakać?, coś tak, robi się smutno, daleko, jakby ktoś odjechał, coś w tym rodzaju. Kapitalna muzyka! A wiara się nudziła, widziałem, że z tyłu grali w cymbergaja na podłodze. I to muzyka poważna! Szopen. Ale tylko się przyznaj, że ci się podoba, to cię taki Kielar wyśmieje, kurde, skończona nuda! A jak było z ruskimi melodiami, kiedy powiedziałem, że mi się podoba Wołga, Wołga albo Podmoskowskije wiecziera?! Wszyscy się ze mnie nabijali. Bo ruskie. Jak się nie lubi Rusków, to się nie lubi ruskiej muzyki. Chociażby najlepszej. Kurde, to też jest jakieś oszustwo. Ciekawe, czy jest ktoś, kto umie odróżnić oszustwo od prawdy. Na przykład, przychodzi taki ktoś na wystawę obrazów, wszyscy się zachwycają, bo tak wypada, bo taka moda, a ten staje na środku i mówi, cholera, piąty obraz od lewej wisi do góry nogami! Kurde, wiara na tej sali?!
A on dalej, jakby się nic nie stało, „nie wiem, czy państwo się orientują, że większość tutejszych dzieł stworzył oswojony orangutan, gdy jego pan, obecny tu artysta malarz, leżał pijany i nie mógł mu w niczym przeszkodzić?” Co wtedy? Zakrzyczeliby go chyba. Żeby się nie wydało oszustwo. Takie podwójne oszustwo, bo malarz udaje artystę, a oni udają, że się na tym znają i że to takie genialne. A tymczasem to był orangutan. Albo rower. Jeden artysta podobno leje farbę na płótno, jeździ po nim rowerem i to są jego genialne obrazy. Kurde, nie! Tylko jak odróżnić oszustwo od prawdy? Bo jak się za mocno zbuntować, to z drugiej strony jest „Mały Władzio”. Albo takie obrazy jakie wiszą u Benia w jadalce. Dwa jelenie, równiutko ustawione, akurat księżyc w pełni i jeszcze pełno kwiatów, jakieś płaskie świerki, no, zaraz widać, jakie wszystko sztuczne. Ci od obrazów nowoczesnych śmieją się z tego, że kicz. Ludzie, którzy wieszają w domach kicze, to głupki. Zacofani. Kurde, a na polskim „Basia” miała kiedyś kolorowe zdjęcia obrazów jakiegoś Nikifora, z Krynicy, no, kurde, kicz do kwadratu, aż sraczka bierze patrzeć, a znawcy podobno też się zachwycają. Co za wspaniały prymitywista! Ach, ach! To przecież tak samo, jakby powiedzieć o Siwym: „Co za wspaniały głąb kapuściany!” i zachwycać się, że gość nie może pojąć trygonometrii! Tak samo! Trudno połapać się w tym wszystkim, w tej całej sztuce. Może dlatego wiara woli iść ze wszystkimi. Podoba się wszystkim bigbit, to mi też, no, mało kto odważy się zbuntować z takiej niewoli i powiedzieć, a mi się za cholerę nie podoba, oczy mnie bolą od tego.
Jasiu od Drobnych Konstrukcji umiał się zbuntować na to całe oszukiwanie. Chociaż on chyba zbuntował się za mocno i jakoś przeskoczył na drugą stronę. Do „Małego Władzia”.
No, Jasia już dawno nie było na lekcjach. Zastępuje go Rębas od Rysunku Technicznego. Pan profesor Poręba rozchorował się nerwowo, moi chłopcy. Nie wiem, na ile przyczyniliście się do tego, ale jest właśnie w szpitalu.
Jasia odwieźli do Kościana – komunikuje wszystkim Cierpiszewski. Wiecie, co jest w Kościanie, no nie?
Ja wiem, że Jasiu nie jest w Kościanie.
Może był, ale na pewno nie jest.
I nie chcę o tym myśleć. Lepiej przypomnieć sobie Tango albo e-moll opus jedenaste. Chociaż to się jakoś z Jasiem wiąże. Kojarzy.
No, nie chcę.
Wypieprzajcie, głupie myśli. Bo zaraz Kohl, dlaczego Kohl, ty wiysz dlaczego, ta ziemia na ustach, głupia Polaka.
Nic nie pomoże. Żadne odpychanie.
Ten tramwaj podjedzie na przystanek. Zawsze najbardziej lubię ostatni wagon.
Więc dwójka, trzy wagony, najwolniejszy tramwaj, przystanek przy Marchlewskiego (by trzeba sprawdzić, co tam robiłeś, Stachu, czy może nie zaglądałeś do sali gimnastycznej gimnazjum numer sześć?).
Dwójka wynurza się z tunelu ulicy Dzierżyńskiego, podobno dawniej Półwiejskiej. Więc nie lubię tego odcinka, bo od migających tak blisko domów zawsze mnie mdli. Jaki związek może mieć tramwaj z muzyką? Z wierszami bez rymów, obrazami bez sensu, rzeźbami ze złomu, książkami bez treści, z tym całym oszukaństwem?!
Wcale jeszcze o tym nie myślę. Czekam na przystanku pomiędzy ulicą Kościuszki i Marchlewskiego. A tramwaj ma ten związek, kurde. I z Kohlem leżącym na cmentarzu z ziemią w ustach też. Ale Kohl to tylko Niemiec. Tak wtedy powiedziałem. Pamiętam. A Jasiu to tylko nauczyciel. Wróg klasy. Kurde, no, wróg klasowy!
Ostatni wagon dwójki telepie się na szynach, zawsze mi się wydaje, że zaraz wyleci. Bo to jest wagon z jednymi drzwiami w środku, po bokach, zprzodu i z tyłu, są siedzenia, trochę wyżej niż pomost przy wyjściu. I koła ma ustawione tylko przed pomostem, tak blisko siebie, że jakby ludzie przeszli na jeden koniec, zaraz by się przewrócił, jak huśtawka.
Tak, wiara jedzie do Cegielskiego, pełno facetów ze śniadaniami zawiniętymi w gazety. „Trybuna Ludu?, „Poznańska”, „Głos”.
Gorąco. To prawie maj. Miesiąc miłości. I pisania wierszy. Albo kopania fundamentów w takiej twardej ziemi, że nie idzie wbić kilofa. Różnie różni mają. Chcę jeszcze zajrzeć do sali gimnastycznej liceum ogólnokształcącego numer 6, imienia Jana Ignacego Paderewskiego. Mniejsza o to.
Staję przy drzwiach, bo w środku za duszno. To znaczy, że na każdym przystanku trzeba siadać i wysiadać, żeby przepuścić innych. Robotników z Cegielskiego. Babcie, co jadą z miasta z zakupami. Uczniów ze szkół. Studentów z Politechniki.
Jego nie przepuszczałem.
Musiał wejść do tramwaju dużo wcześniej ode mnie.
Coś tam w środku się dzieje. Ludzie wyciągają szyje, żeby zajrzeć. Nieważne. Wiaterek od jazdy chłodzi tak przyjemnie. Młode liście pachną. Właściwie usłyszałem go dopiero przy Rynku Wildeckim. Na samym zakręcie.
JESTEŚCIE OSZUKIWANI.
PRAWDZIWA MUZYKA SKŁADA DUSZĘ… HARMONIĄ…
Wiaterek chłodzi, kurde! Ale go słyszę. Nawet go widzę, jak siedzi na samym przodzie, tyłem do wagonu, wymachuje rękami i tłumaczy ludziom, co to jest prawdziwa muzyka.
TO NIE MUZYKA. TO KRZYK ROZPACZY. NIE WIERZYCIE? CI MŁODZI. TO WRZASK ROZPACZY. DYSHARMONIA. KONIEC ŚWIATA.
No, nie chcę go słuchać, nie chcę go oglądać, dlaczego akurat Kohl, ALE JA WAM POWIEM, CO TO JEST PRAWDZIWA MUZYKA!
Cisza, jakby się wszyscy przejęli. Dopiero potem wybucha ten śmiech. Wszyscy się śmieją. Robotnicy z Cegielskiego, studenci, babcie z zakupami, uczniowie. Jeden uczeń się nie śmieje, bo akurat przypomniał sobie pewnego tylko-Niemca, który miał wargi brudne od ziemi i leżał na drodze pod kasztanami. Śmieją się, zagłuszają „Małego Władzia”, aż „Jasiu” zasłania usta, a w jego oczach pojawiają się wilgotne błyski. Widzę go, bo już jestem blisko, wcale nie na pomoście. I wtedy „Jasiu”, czyli profesor Poręba, mnie zauważa i macha przywołująco. Socha! O, Socha! Chodź, pomożesz mi wytłumaczyć! Tym ludziom! Że są oszukiwani! Że są … Bo prawdziwa …
Głos cichnie. Zostaje w tramwaju. Odjeżdża, ucieka, to ja uciekam, przed śmiechem i tym tłumem. Uciekam, kurde, przed ustami brudnymi od ziemi i przed tym wilgotnym błyskiem w oczach. Dlatego wiem, że „Jasiu” nie jest już w Kościanie, chociaż możliwe, że myśmy go tam wysłali.
Drzycimski, Tylski, Marianowicz (wymienić z dziesięciu), Roszak, Kielar, Dziuba, Cierpiszewski, Bucholc, cała klasa.
I Socha.
Ja też, kurde.
***
1. Czy nauczyciel może być wrogiem klasowym?
Każda klasa ma jakiegoś wroga.
Wroga tego boi się i go, oczywiście, nie lubi.
Gdyby wrogowi stała się krzywda, klasa by go nie żałowała.
Niech go boli, niech ma za swoje. To przecież tylko wróg.
Wrogiem klasy jest przeważnie nauczyciel.
Nauczyciel jest wrogiem klasowym.
To on pyta przy tablicy, daje niedostateczne, sprawdza długość włosów i przyszycie tarczy szkolnej, obniża stopnie ze sprawowania, śni się po nocach, zwłaszcza przed klasówkami, najgorzej przed poniedziałkiem, kiedy nie można zasnąć ze strachu.
Nauczyciela i klasę oddziela strach.
Jest to taka niewidoczna bariera, która powoduje, że klasa nie uczy się z własnej chęci, ale z przymusu, poganiana strachem.
Czego boi się klasa?
Najbardziej złych ocen z różnych przedmiotów. Za złe oceny obrywa się od nauczyciela przedmiotu, od wychowawcy, od rodziców.
Klasa boi się też niesprawiedliwości, to znaczy tego, że gorszy może mieć lepsze stopnie tylko dlatego, że nazywa się odpowiednio albo jego matka może załatwić mięso, kawę, masło czy lodówkę. Klasa boi się krzyku i złego humoru nauczyciela.
Klasa boi się też nauczyciela, który przychodzi, otwiera dziennik, robi lekcję, zamyka dziennik, wychodzi. Jakby w ławkach nie siedzieli żywi ludzie, tylko jakieś maszyny, które można włączać i wyłączać. Oczywiście nie wszyscy nauczyciele są wrogami klasowymi. Zawsze jednak zdarzy się kilku takich w szkole i dlatego jest ten strach, który tworzy barierę.
Myślę, że nie musi tak być.
Czytamy w książkach o klasach, które lubią swoich nauczycieli. Czy jest możliwe, żeby to były sytuacje prawdziwe, nie tylko wymyślone? Żeby szło się do szkoły z chęci, na spotkanie z kimś, kogo się lubi i kto mówi do nas ciekawe rzeczy?
Na pewno jest to możliwe i dzieje się, chociaż ciągle w zbyt małym zakresie. Tak już jest, że nie umiemy lubić kogoś, kogo się boimy. Trzeba by więc zlikwidować strach.
Tylko – kto ma to zrobić? Uczeń, który całkowicie zależy od nauczyciela, czy nauczyciel, od którego w klasie zależy wszystko?
Myślę, że trzeba zlikwidować strach po trochu po każdej stronie. Jeżeli zrozumiemy, że nauczyciel nie jest po to, żeby nas gnębić, tylko czegoś nauczyć, to będzie już połowa roboty. Druga połowa będzie wtedy, gdy nauczyciel zrozumie, że strach nie jest pomocą, ale przeszkodą w nauce, bo odgradza go do klasy i powoduje, że nauka jest czymś przymusowym.
Gdyby obie połowy roboty były zrobione, nauczyciel przestałby być wrogiem klasowym. Zostałby przyjacielem klasowym.
Jest paru przyjaciół klasowych w naszej szkole.
Wielka szkoda, że tylko paru, a nie wszyscy.
Stanisław Socha, klasa II a
2. Co to jest snobizm, czyli dlaczego budujemy wzmacniacze?
Wszyscy chcą grać na gitarach elektrycznych. Wszyscy nawijają cewki, budują wzmacniacze i zakładają zespoły. Nawet mój kolega z podwórka, który miał zawsze trójkę ze śpiewu, tylko dlatego zresztą, że pani Matyjowa nie chciała, żeby siedział z powodu tego przedmiotu.
Wszyscy pewnie nie. Jest parę wyjątków. Znam nawet jednego chłopaka, który umie grać muzykę Szopena na fortepianie, śpiewa arie operowe i ma z tysiąc płyt w domu, a zespołu nie zakłada. Może dlatego, że jest mądry? Znam też pewną dziewczynę, która zawsze śpiewała na apelach, na różnych konkursach, miała „solówki” w chórze na niedzielnej mszy, teraz chodzi do szkoły muzycznej, a nie nawija cewek do gitary ani nie buduje wzmacniaczy, chociaż ona by akurat mogła. Są to jednak rzeczywiście wyjątki.
Ulegliśmy modzie na nowoczesną muzykę. Każdy by chciał być sławnym gitarzystą albo solistą w jakimś zespole, a najbardziej taki, któremu słoń na ucho nadepnął i który podczas śpiewania hymnu na apelu tylko otwiera usta. Ja nie mam prawa krytykować fachowo nowoczesnej muzyki, bo się na tym nie znam, chociaż potrafię zagrać parę melodii na harmonijce ustnej. Zdaje mi się jednak, że potrafię odróżnić śpiew od wycia i wrzasku, a muzykę od walenia w gitarę i perkusję. Dlatego podobają mi się niektóre melodie i piosenki narodowych zespołów. Na przykład Dziewczyna zespołu The Beatles. Albo Yesterday. Ale nie wszystkie piosenki i melodie mi się podobają, bo wiele z nich to zwykły krzyk. Może krzyczą po to, żeby ukryć fałszowanie i brak znajomości nut?
Nie podoba mi się też, kiedy wszyscy nagle chcą być muzykami nowoczesnymi. To znaczy, że albo nie umieją zdać sobie sprawy ze swoich zdolności, albo są snobami do kwadratu, czyli brakuje im własnego zdania i idą za zdaniem większości.
Ta większość tym sposobem stale się powiększa, im więcej jest ludzi bez swojego „ja”, którzy się do niej przyłączają bez przekonania. To mi przypomina lata, gdy czytałem Winnetou i koniecznie chciałem być Indianinem. Biegałem po ulicy z pióropuszem na głowie (pióra były kurze i gęsie, nie orle), robiłem łuki, potem kusze jak z Wilhelma Tella, ale wtedy miałem osiem, dziewięć lat, a nie piętnaście-siedemnaście, jak większość z nas.
Kiedy ma się tyle lat, trzeba już chyba mieć własne zdanie, a nie we wszystkim iść za większością, bo jest moda. To jest przecież bardzo śmieszne, kiedy taki zespół wychodzi na estradę, żeby grać i śpiewać, a umie tylko krzyczeć i skakać, albo grzmocić w perkusję, tak że nic innego nie słychać. I pchają się na występy, gdzie tylko można, bo są przecież ARTYSTAMI. W ten sposób na wieczornicy z okazji 23 lutego nasz zespół bigbitowy śpiewał „Alleluja”, dwie piosenki zespołu Czerwono-Czarnych, jedną Rollingstonsów i jedną Beatlesów, a wszystko to pasowało do okazji jak wół do karety. Aż mi się jelita skręcały ze wstydu – za nich.
Niech sobie robią elektryczne gitary ci, co umieją śpiewać. A my, cała reszta, miejmy własne, a nie cudze zdanie. I nie wstydźmy się przyznać, że podoba nam się śpiew Ireny Santor, Jerzego Połomskiego albo nawet coś z muzyki poważnej – jeśli się podoba.
Stanisław Socha, klasa II a
3. Czy należy odróżniać rzeczy i ludzi?
W zeszłym roku byliśmy prawie połową szkoły na wybierkach w PGR-ach koło Szamotuł. Niektórzy przykładali się do roboty solidnie, zbierali dokładnie i nie uciekali z pola.
Było jednak paru takich, którzy mówili, że to państwowe, czyli komunistyczne, a im się taki ustrój nie podoba, więc nie będą za darmo pracować na cudzym polu. Z początku wdeptywali ziemniaki w ziemię, a potem całą grupą uciekli z pola.
Od piątej klasy szkoły podstawowej mamy naukę języka rosyjskiego. Wielu z nas mówi, nie lubię Rosjan, nie będę się uczył ich języka. Brzmi to zwykle znacznie dosadniej, ale trudno cytować dosłownie do szkolnej gazety takie wyrażenia.
Jest dużo ładnych, rosyjskich piosenek. Wołga, Wołga, Podmoskowskije wiecziera, Rascwietali jabłoni i gruszi, sami zresztą wiecie. Czesław Niemen też śpiewa niejedną bardzo ładną rosyjską piosenkę. Wszyscy się śmieją z niego – bo ruskie.
W kwietniu mieliśmy czyn społeczny na Cytadeli. Trzeba było wygrabić liście i oporządzić groby. Dopóki grabiliśmy na cmentarzu angielskim, wszystko było dobrze, chociaż niektórzy opieprzali się, ile mogli. Gdy tylko przeszliśmy na groby rosyjskie, zaraz odezwały się krzyki i narzekania: „A co będziemy Ruskom porządek robili?”, „Niech sobie gniją”, „Lepiej, żeby ich tu nie było” i wiele podobnych.
Jakoś tak już jest, że nie umiemy odróżnić rzeczy od ludzi. Czy ziemniak jest za jakimś ustrojem? Nie. Jemu tylko zależy, żeby ziemia była dobra, wody i słońca dosyć, i żeby go na czas, przed mrozami, wyciągnięto z ziemi.
A język ma przekonania polityczne? Przecież nie! Wszyscy wiedzą, że dobrze i pożytecznie jest znać dużo, jak najwięcej obcych języków, ale rosyjski – nie! A kiedy ktoś powie, że podobają mu się języki hiszpański, włoski i … rosyjski, nazywają go idiotą.
Czy praca społeczna, czyli za darmo, dla ogólnego pożytku, zależy od polityki, czy też od chęci pracującego? Jeżeli praca jest rzeczą, to jest poza polityką, rosyjską czy amerykańską, czy jeszcze jakąś inną, bo jest po prostu pracą do zrobienia. Jeżeli piosenka jest ładna, to jest do podobania się, wszystko jedno, rosyjska, niemiecka czy amerykańska. Ziemniak też nie jest socjalistyczny czy kapitalistyczny, rosyjski czy amerykański, ziemniak może być szary albo mieszany, wyrośnięty albo niewyrośnięty – i tylko taki.
Myślę, że należy odróżniać rzeczy i ludzi. Rzeczy nie mają nic za to, że są takie, a nie inne, a ludzie mają i to jest ważna różnica. Nie należy też przekładać tego, co myślimy o ludziach, na rzeczy, które od nich pochodzą. Mogłaby powstać taka ciekawa sytuacja – ktoś dostaje złoto, dużo złota, cały majątek. Już się cieszy, jaki to będzie bogaty, zbuduje dom, kupi samochód, pojedzie w podróż dookoła świata, a tu mu nagle mówią: – Wiesz, człowieku, ale to jest ruskie złoto… Co taki ktoś by wtedy zrobił? Też by się krzywił, że do niczego, bo ruskie, czy by przymknął oczy i wziął?
Bardzo jestem tego ciekawy.
Stanisław Socha, klasa II a
Adnotacja Opiekuńczej Rady Redakcyjnej „Głosu Budowlańca”
1. Żaden z dostarczonych artykułów nie nadaje się do gazety szkolnej.
2. Wydać polecenie uczniowi Różańskiemu, by nie przyjmował na przyszłość prac ucznia Sochy.
3. Wskazana rozmowa ostrzegawcza z rodzicami ucznia Sochy.
mgr Antoni Szukalski, zastępca dyrektora szkoły
1. Teksty są bardzo interesujące pod względem merytorycznym, napisane z pasją, ale nie liczą się z szerszymi realiami. Należałoby je w wielu miejscach poprawić przed publikacją.
wychowawczyni klasy II a, Barbara Lange
1. Niedopuszczalna anarchia pojęciowa. Nie publikować.
dyrektor mgr Ryszard Radecki
Czytam powoli te adnotacje, litery są niewyraźne, każdy ma inne pismo, pochyłe, proste, stojące na baczność, jak u Boksera, albo prawie leżące, jak u Gzickiego, ale tu przecież nie chodzi o pismo, tylko o to, że mnie wyrzucili z gazety, chociaż od drugiej klasy mógłbym normalnie być w redakcji, a teraz otwieram potajemnie zeszyt Langowej i czytam takie tajne rzeczy. Jest duża przerwa, Langowa ma dyżur na korytarzu i nie może widzieć Stacha Sochy, jak wyjmuje swoje artykuły z jej zeszytu, drze na drobne strzępy nad koszem na śmieci, a potem rzuca kredą w tablicę, kreda zostawia mały, ale gęsty ślad i rozsypuje się jak mąka. To w tę spadającą na podłogę kredę wpada moja kurwa, no, pierwsza w życiu kurwa.
Skończyło się babci sranie.
To mówię normalnym głosem, jakby w kurwie nie było nic do głośnego powiedzenia. Skończyło się babci sranie, Socha nie nadaje się na redaktora. Żegnaj, Fela.
Co się naprawdę skończyło i kogo naprawdę żegnam, nie wiem, ale czuję, że to dużo więcej niż parę artykułów do szkolnej gazetki. Bo taką jedną kurwą można dużo załatwić.
Jeszcze czuję, jak drży od niej powietrze, a gdzieś za nią, z drugiej strony, oddala się i maleje wszystko, co pożegnałem. Oddala się ten Stachu, który nigdy nie powiedział kurwa i myślał, że będzie pisał do gazety, żeby inni czytali jego słowa, tak, wszyscy, Beata, Czesia, „Basia”, szczuny spod Palmiarni, no, nawet ta ruda, już teraz właściwie nie ruda, Kaśka, która przegrała w konkursie na najlepszego w nauce, żeby czytali i myśleli, no, no, to ten Stachu Socha?, ten sam?, no, no, kto by się spodziewał, zawsze tylko chodził w tych swoich spodniach od dresu, kolana miał takie powypychane, zwolniony z wuefu, na śniadania zawsze miał chleb ze smalcem albo z marmoladą, ten chudy, no, przecież wiecie wszyscy, ten sam.