Białe nieszpory
(fragmenty)
W klasztornej kaplicy przypadło mi miejsce pomiędzy braćmi konwersami a najmłodszymi ojcami, wyświęconymi w ubiegłym roku przez arcybiskupa Krakowa. Ściany kiedyś pomalowane na biało pokrywała teraz patyna niewidzialnej sadzy unoszącej się ze świec przy ołtarzu. W półmroku i chłodzie, którym oddychały grube klasztorne mury, próbowałem wyciszyć się do modlitwy. Mimo woli sięgnąłem na wąską półkę po książkę, którą ktoś posługiwał się przy rozmyślaniach. Oprawiona w szary papier nie zdradzała tytułu od razu. Okazało się, że jest to zbiór homilii św. Alfonsa Liguori, założyciela zakonu redemptorystów. Homilie tłumaczone z włoskiego i wydane jeszcze przed wojną, kojarzyły mi się z grozą. Pamiętałem z nowicjatu, jak ojciec duchowny powoływał się na te teksty. Głównym tematem tego traktatu „o piekle dla chrześcijan” był opis wszystkich możliwych narzędzi tortur. Potępieńcy musieli znosić najbardziej wyrafinowane udręki fizyczne. Święty Alfons twierdził, że piekło przypomina ciasne, ciemne, bardzo niewygodne więzienie, pełne ognia i dymu i że… „od swądu jednego skazanego na męki piekielne może udusić się cała ludzkość”.
Do tej pory bezkrytycznie wierzyłem w dogmat o wiecznym potępieniu, uchwalony w listopadzie 1215 roku w Rzymie za papieża Inocentego. Wiarę w fizyczne piekło dyszące siarką, ogniem i dymem promulgowało 400 biskupów i 800 opatów obecnych na zjeździe. Moich myśli nie żądliły jeszcze szerszenie wątpliwości, od których w ostatnich miesiącach nie mogę się opędzić. Wiarę w piekło, czyściec i pełne rozkoszy nieziemskich niebo wyssałem z piersi matki. Chroniły mnie w burzliwych latach dojrzewania przed zakusami złych duchów i tandetną laicką propagandą. Dzięki tym wysokim zaporom wiary ocalałem, wstąpiłem do klasztoru, z tysiącami innych mnichów i mniszek próbowałem wspinać się po stromej ścieżce ku doskonałości. Każdego wieczoru mogłem bezpiecznie, jak w koszuli kuloodpornej, kłaść się do łóżka. Podczas studiów teologicznych w seminarium wierzeniom tym przybywało coraz więcej „łatwopalnego prochu”, skutecznego w dyskusjach z niewierzącymi. Moje wnętrze dudniło umoralniającymi treściami głośniej niż fajerwerki na odpustach. Marzyłem, żeby je wszystkie przekuć na blaszane instrumenty dętej orkiestry, żeby rozbrzmiewały we wszystkich zakątkach ojczyzny. Wierzyłem, że prześcignę w tej umiejętności wszystkich znanych i sławnych głosicieli Słowa Bożego, a moje gardło i moje płuca będą trąbami głosu Bożego, który rozsypuje w pył mury bezbożnego miasta Jerycho.
Dzisiaj, po wielu próbach wspinania się po drabinie doskonałości, dochodzę do wniosku, że wieczna kara w piekle nie byłaby godna Boga. Kara może służyć na krótki okres jako upomnienie. Człowiek ma w sobie więcej ułomności niż bezkresne niebo rozmigotanych gwiazd. Naszym piekłem są inni i ulepiona z jednego kawałka gliny ziemia. Nasz umysł klekoczący w czaszce, nawet u geniusza, nie jest w stanie dostrzec wszystkich ważnych szczegółów. Rozsiewamy dookoła przykry zapach swoich małych egzystencji. W miejskich rurach kanalizacyjnych, pod podłogami naszych domów płyną toksyczne wydzieliny naszych jelit. Kaznodzieje straszący z ambon pożarem w piekle powinni być strącani do kotłów z rozgrzanym olejem. Każdy, kto urodził się i zaczerpnął choć jeden haust świeżego powietrza, powinien być zbawiony. Prawo do nadziei powinna mieć tak samo jaszczurka pełzająca po piasku, jak i idiota, którego własny umysł zdradził.
Zagalopowałem się pewnie w wywodach, ale wszystko, co jest postawione na opak, brzmi dziwnie prawdziwie…
*
Każdego poranka kwadrans przed piątą muszę być w wieczerniku, żeby przygotować puszki z komunikantami do konsekracji podczas mszy świętej. W okresie letnim, gdy z całej Polski przybywa tysiące pielgrzymów, pierwsza ofiara eucharystyczna sprawowana jest z wczesnym brzaskiem. Udzielanie komunii świętej pątnikom jest moim głównym obowiązkiem. Jako diakon mam ku temu pełne uprawnienia. Samo zajęcie sprawia mi przyjemność, umożliwia kontakty z ludźmi. Większość pielgrzymów traktuje mnie jak kapłana. Niektórzy wieśniacy całują rąbek skaplerza lub moją rękę.
Wczoraj przeżyłem wzruszający moment. Był wtorek, niezbyt dużo ludzi na dziedzińcu klasztornym. Siedziałem w wieczerniku na jednym z foteli przy bocznym ołtarzu i odmawiałem brewiarz. W pewnym momencie do marmurowej balustrady, przy której udzielana jest komunia, zbliżyła się młoda kobieta. Zdawało mi się, że już ją wcześniej widziałem, kiedy obsługiwałem blisko osiemdziesięcioosobową grupę pielgrzymów z Torunia. Ubrana była w ciemnobordową spódniczkę, na mój gust trochę za wąską i za krótką. Biała, obszerna bluzka miała prawdopodobnie tuszować duży biust. Spod lekkiego, granatowego płaszcza, widać było białe pończochy. Gdy pochyliła się do rozmowy, poczułem przyjemny, trudny do zdefiniowania zapach perfum. Pod luźno narzuconym na ramiona płaszczem, prawym łokciem przytrzymywała mały pakunek. Jej podłużna, mocno opalona twarz, była nieco starsza, niż wydawało mi się na pierwszy rzut oka. Z niecierpliwością w oczach chciała przekazać mi tekturowe pudełko, w którym chyba jakieś żywe stworzonko natarczywym chrobotaniem dobijało się na wolność.
Okazało się, że była na Jasnej Górze w lutym, w dniu święta MB Gromnicznej. Spowiednik, przed którym wyznała grzechy, nie udzielił jej rozgrzeszenia. Powodem było to, że nie chciała urodzić dziecka, którego ojcem był żonaty mężczyzna. Ulegając namowie kochanka zgodziła się na skrobankę. Ojciec Zachariasz (zapamiętała to imię) kazał jej za pokutę, w każdy pierwszy piątek miesiąca, nosić na brzuchu żywego żółwia. Ponieważ ciąża została przerwana w czwartym miesiącu, zostało jej na pokutę tylko pięć pierwszych piątków. Mimo że w pierwszej chwili wydawało się jej, że taka kara jest zupełnym absurdem, po miesiącu, gdy sumienie nie dawało jej spokoju, zdecydowała się na pełne zadośćuczynienie za swój grzech.
Ostatni pierwszy piątek był czystą gehenną. Zwierze szczypało i gryzło jej skórę, drapało niezgrabnymi pazurami, rzęsiście moczyło jej bieliznę. Mimo wielkiej niewygody i od czasu do czasu bardzo dwuznacznych sytuacji w domu, gdy odwiedzali ją znajomi, udało się jej jednak wytrwać do końca. Teraz chciała jak najszybciej oddać żółwia do klasztoru. Takie było polecenie ojca Zachariasza. Mimo usilnych poszukiwań, nie znalazła go w żadnym z konfesjonałów w obrębie klasztoru. Rzeczywiście, ojciec Zachariasz nie mógł być obecny, bo w ubiegłym tygodniu w środę poddał się poważnej operacji na prostatę. Według plotki krążącej wśród ojców musiał szybko zgodzić się zabieg ze względu na bardzo zaawansowanego raka.
Byłem zaskoczony rodzajem nałożonej pokuty, jak również stanem psychicznym penitentki. Dość stanowczo domagała się, żeby żółw został wypuszczony na wolność w przylegających do klasztoru fosach. Ponieważ zbliżała się pierwsza godzina i ojciec Ireneusz miał mnie zastąpić na dyżurze, obiecałem, że podczas przerwy obiadowej zaniosę żółwia w przeznaczone miejsce. Po przejęciu pudełka z żywą szkaradą, zamiast do refektarza na obiad, udałem się stęchłym przejściem, stromymi schodami na fosy. Świeże, aromatyczne powietrze wypełniło moje płuca, zaraz po wydostaniu się z zawilgoconego przejścia. Pudełko doniosłem pod mocno już przekwitłą białodrzewną topolę, ciągle jeszcze udekorowaną grubymi kiściami zwisających kotów na gałęziach, które kołysał wiatr. Żółw po wypuszczeniu z pudełka najpierw zaczął biec na oślep, po chwili, czując, że nic groźnego na niego nie naciera, zaszył się w trawie. Zauważyłem, że na skorupie miał wyskrobaną i nasączoną czerwonym tuszem literę H.
Wróciłem z przerwy obiadowej za kwadrans trzecia. Krużganki były prawie puste, przy bocznym ołtarzu św. Józefa jakiś ksiądz odprawiał mszę dla swojej grupy pielgrzymkowej. Musiał być zmęczony, bowiem przy ołtarzu poruszał się powoli i niezgrabnie. Przy Dominus vobiscum zobaczyłem, że miał spieczoną słońcem twarz. Grupa dziewcząt w podkarpackich strojach śpiewała na głosy pieśni kościelne. W pewnym momencie od strony głównego wejścia zauważyłem zbliżającą się ciemnobordową spódniczkę. Leniwie jak pantera na gorącym piasku przybliżała się w moim kierunku. Czułem, że będzie mnie bombardować swoim wzrokiem i niecierpliwymi pytaniami. Spróbowałem więc ją uprzedzić:
– Pani żółw spaceruje już na świeżym powietrzu w klasztornych fosach.
– Dziękuję, z wałów oglądałam jak ojciec taszczył pudełko.
– Dlaczego na skorupie żółwia jest wygrawerowana litera H.
– Mam na imię Halina.
– Nie mogę spowiadać , jestem diakonem, ale sakrament spowiedzi zaczyna rozbudzać we mnie pragnienie uczestniczenia w tej wielkiej tajemnicy ludzkiego sumienia.
– Nie wiem, czy jest się czym cieszyć. Wyznanie grzechów drugiej osobie, to jeden wielki dramat. Rumienię się zawsze jak rak wrzucony do wrzącej wody. Wiem, że moje winy oznajmione ledwie słyszalnym szeptem są przed obliczem Boga głośne jak turkoczące furmanki z węglem. Czego nie odpokutowałam jeszcze za mój grzech, niech odpokutuje żółw pełzając po klasztornym ogrodzie. (…)