Tak to w życiu bywa
Książka Istvána Kovácsa wyszła w polskim przekładzie Anny Góreckiej – od razu dodam, że świetnym – kilka tygodni przed ogłoszeniem przez akademię sztokholmską werdyktu przyznającego literacką Nagrodę Nobla Imre Kertészowi i zapewne to dla niej dobrze. Pierwszy w historii Nobel dla Węgra automatycznie wywołuje zwiększone zainteresowanie literaturą obszaru językowego, który wydał Noblistę. Nie chcę przez to powiedzieć, że gdyby nie laur dla Kertésza powieść Kovácsa nie znalazłaby na przykład ciekawego i bardzo przychylnego omówienia na łamach „Rzeczpospolitej” (pisał o niej Janusz Drzewucki jeszcze przed ogłoszeniem werdyktu), że program 2 Polskiego Radia nie zaprezentowałby jej w kilku odcinkach na swojej antenie, czy że „Tygodnik Powszechny” nie poświęciłby jej – piórem Tomasza Fijałkowskiego – jednej trzeciej strony. W przypadku Kovácsa zainteresowanie jego prozatorskim debiutem w Polsce byłoby czymś naturalnym, rzetelnie na nie sobie zapracował, także na wielu innych polach swej działalności – jako tłumacz literatury polskiej, jako historyk badający dzieje stosunków polsko-węgierskich zwłaszcza w okresie Wiosny Ludów, jako nauczyciel akademicki na uniwersytecie im. Eötvosa w Budapeszcie i na uniwersytecie im. Pázmánya w Piliscsabie, gdzie utworzył katedrę polonistyki, jako popularyzator polskiej kultury, bo wśród wielu książek, które wyszły spod jego pióra, jest też zbiór szkiców poświęconych polskiemu filmowi, jako dyplomata wreszcie, traktujący i tę rolę nie jako sposób na wygodne życie, a poświęcający jej całą swą energię i czas, ze świadomością, że cierpi na tym jego własna twórczość literacka.
Jest parę powodów, dla których napisanie o Lustrze dzieciństwa uważam za swoją powinność i jest parę powodów, dla których nie jest to zadanie łatwe. Najmniej ważny z tych pierwszych to coś w rodzaju sprzeciwu wobec tekstu Artura Górskiego Lustro zawadiaki („Polityka” 14. 11. 2002), który zaczyna się zdaniami: Wydawnictwo Czytelnik tak promuje najnowszą książkę Istvána Kovácsa: „”Lustro dzieciństwa” jest swoistą spowiedzią dziecięcia wieku, która – poza walorami artystycznymi – stanowi cenny dokument powojennych losów Węgier.” Takie zdanie nie zachęca do lektury, co gorsza – sugeruje, że mamy do czynienia z kolejnymi drętwymi wspominkami uznanego pisarza, tym bardziej odstraszającymi, że z pretensjami historycznymi. Tymczasem nic bardziej mylnego (…). Zgadzam się z tym ostatnim, lecz dezynwoltura wcześniejszego wywodu jakoś mnie drażni. Ten cytat prowadzi jednak i na trop powodu poważniejszego, pojawia się wszak w nim określenie „swoista spowiedź dziecięcia wieku”, którym ten sam wydawca trzydzieści parę lat temu „promował” Lata spokojnego słońca, moją debiutancką powieść. István Kovács zadedykował mi kiedyś Wiersz równoległy, byłożby Lustro dzieciństwa równoległą powieścią?
István Kovács urodził się 19 sierpnia – tego samego co ja – 1945 roku w Budapeszcie, już po śmierci ojca, który zginął w czasie wojny. Do szóstego roku życia wychowywała go babka ze strony matki we wsi pod Miszkolcem, której nazwa Igrici znaczy tyle co nadworny pieśniarz. Nie było tam elektryczności i radia, mały Kovács pasł kozę, pilnował na polu arbuzów i nie wiedział, że język, który słyszy, bardzo mu się kiedyś przyda w pracy przekładowej.
Gdy osiągnął wiek szkolny, zabrano go do Budapesztu. Nie był to jednak powrót do wielkiego miasta, zamieszkał na peryferiach, w położonym wśród przepięknych wzgórz budzińskich Sanatorium, wzniesionym w czasie I wojny światowej przez rosyjskich jeńców. Wraz z matką, która pracowała tu jako telefonistka, zajmowali pokój po dawnej zakrystii w budynku, który wcześniej mieścił jednocześnie szpitalny kościół i stajnię. Ta stajnia jest dla mnie ważna o tyle, że mniej więcej w tym samym czasie my też przeprowadziliśmy się od dziadków do budynku w Osadzie Pałacowej, w którym kiedyś były stajnie Czartoryskich. Podobieństw jest więcej – obydwaj mieszkaliśmy w parku, enklawie drzew, ptaków, wiewiórek i ludzi szczególnego rodzaju. W moim przypadku byli to pracownicy instytutów naukowych, w przypadku Kovácsa – lekarze i pacjenci. Czuł się dobrze w tym otoczeniu, cały personel Sanatorium traktując jak swoją rodzinę. W Sanatorium przebywało wielu Greków, dzięki nim uświadomił sobie, że nie tylko Węgrzy zamieszkują świat.
Rozłąka z matką nie pozostała bez śladu, zrodziła pewne uczucie obcości, konieczność odgrywania roli „grzecznego chłopczyka”. Szkoła podstawowa, do której chodził, mieściła się w pobliskiej wsi Budakesi. Z tej szwabskiej miejscowości wysiedlono po wojnie wiele rodzin, na ich miejsce przybyli Węgrzy z Czechosłowacji. Uczył się Kovács bardzo przeciętnie, znosząc docinki kolegów, których śmieszyły jego igriciowskie regionalizmy, ale bardzo był dumny ze swych trójek. Dopiero w czwartej klasie pojął, że dorośli mają inne zdanie na ten temat. Postanowił więc wziąć swój los w swoje ręce. Przez pewien czas sam wpisywał sobie stopnie do uczniowskiego dzienniczka, obok piątek stawiając również trójki i nie szczędząc uwag w rodzaju „niestaranne pismo”. Kiedy dzienniczek trafił do rąk nauczycielki, ta zakwestionowała tylko część podrobionych wpisów – te lepsze, potwierdziła autentyczność gorszych. Wyciągnął Kovács z tego zdarzenia pewne ogólniejsze wnioski na temat przedstawiania dziejów.
Był w piątej klasie, kiedy Węgrami wstrząsnęły wydarzenia 56 roku. W ciągu paru dni opustoszały pobliskie węgierskie koszary. Ludność Budakesi rozgrabiła wszystko, co w nich pozostawiono. Kovács marzył o prawdziwym radiu, na którym można by łapać wszystkie stacje, nie tylko Budapeszt; musiał się jednak zadowolić jedną parą wojskowych spodni; żeby mógł je nosić, trzeba im było znacznie skrócić nogawki.
W tym czasie Budapeszt był miastem, ku któremu biegły moje myśli. Już wcześniej – nie potrzebni byli mi Grecy – wiedziałem, że nie tylko Polacy zamieszkują ziemię; na piłkarskim boisku przybieraliśmy wszak węgierskie przydomki: Puskás, Kocsis, Grocsis. Wieczorami ojciec nastawiał radio i zasypiając – mieszkanie było jednopokojowe – słuchałem wiadomości z Budapesztu. Jakkolwiek może się to wydać nieprawdopodobne, nic, co działo się później, nie wywołało we mnie tak mocnego emocjonalnie rezonansu jak wypadki 56 roku w Polsce i tam. Dla Kovácsa jesień 56 to gwałtowne przejście w dorosłość: najbardziej wstrząsającym widokiem, jaki zapamiętał z tego czasu, był widok budapeszteńskich skwerów i placów zabaw przeobrażonych nagle w cmentarze. – to fragment posłowia do Księżyca twojej nieobecności, wyboru wierszy Kovácsa, który ukazał się w Krakowie w 1991 roku, kiedy pierwsza powieść Kovácsa to było kilkanaście stron, o istnieniu których nie wiedziałem. Gdyby pisanie o książkach sprowadzało się do ich streszczania, ten fragment byłby teraz jak znalazł.
Polski przekład Lustra dzieciństwa przeczytałem w wersji elektronicznej pewnie pół roku przed ukazaniem się książki. Po tylu lekturach, jakie ma się za sobą, raczej trudno o wielkie wzruszenia, zaskoczenie, podziw, a jednak byłem naprawdę poruszony. Czy tylko dlatego, że widziałem wcześniej niektóre z tych miejsc, o których czytałem, że znałem dwie spośród najważniejszych postaci – narratora Istvána i jego matkę, od której dostałem w 1986 monetę z Albertem Einsteinem, którą przywiozła mi z San Marino w puzdereczku w kształcie serca? Czy dlatego, że było to doświadczenie odnajdywania wspólnoty doświadczeń mimo ich odmienności? Podziw dla skrzętności pamięci, która potrafi uobecnić tyle detali? I choć realia są różne – różne punkty wyjścia – to można odnaleźć mechanizm, wedle którego zdobywa się w świecie orientację? I chociaż to prawda, że Lustro dzieciństwa jest cennym dokumentem powojennych losów Węgier, to nie ideologia jest w nim najważniejsza, zresztą stosunek Istvánka do otaczającej go politycznej i społecznej rzeczywistości ewoluuje, on antykomunizmu nie wyssał z mlekiem matki. Lustro dzieciństwa jest opowieścią o wtajemniczeniu w sprawy życia i śmierci, historii i odpowiedzialności, jest też – tak mi się wydaje – kluczem do zrozumienia poezji Kovácsa. To, co można by w niej uznać czasami za nazbyt patetyczne, przesadnie metaforyczne, za sztuczne, tutaj znajduje swoje wytłumaczenie. Widać strukturę jego wyobraźni, jej genezę.
Niektóre ze zdań tej prozy są w istocie małymi poematami, porównanie czy metafora nadają im szczególny rodzaj świeżości. Często to nie są łatwe metafory czy porównania, a jednak całość czyta się wartko, ta książka wciąga, jest szalenie serio a zarazem jest niezwykle dowcipna. W dobrej literaturze tak to czasem bywa. Jest wiarygodna, ale na nieszczęście, żeby to uzasadnić trzeba by popaść w banał. Wolę popaść w długi cytat:
Mama napisała list do mojej babci i posłała mnie z nim do Érd. Babcia przeczytała list, po czym oburzyła się: „Co twoja mama sobie wyobraża, że ja mam pieniądze?”, i dała mi pięćdziesiąt forintów. Przypięła je agrafką w kieszonce koszuli, chociaż na pewno bym ich nie zgubił, bo kieszonka była zapinana na guzik. Poza tym wręczyła mi jeszcze dwadzieścia forintów na bilet autobusowy. Drobnymi. I kosz jabłek i gruszek. Do celofanowej torebki zapakowała mięso z ostatniej niedzieli. Nie wszystko, bo na przykład kacze udko odłożyła dla dziadka, który z mrukliwą miną przekładał na stole kuchennym przybory do golenia. Odkładając udko na mały talerzyk, powiedziała głośno, tak żeby dziadek usłyszał, bo często udawał głuchego: „A to udko odłożymy dla dziadka”, na co on przestał pozorować obojętność, poderwał głowę i nie wyjmując dymiącego papierosa z kącika ust, wycedził przez zęby sarkastycznym tonem: „Obejdzie się i bez kaczki, i bez gęsi, zjedzcie sobie sami!” – po czym znów pochylił się nad stołem i dalej gmerał przy przyborach do golenia, jak gdyby nic poza tym na świecie nie istniało. A przecież było tajemnicą poliszynela, że ostatnio zajmuje go tylko jedna sprawa: w jaki sposób mógłby spod orzecha włoskiego w ogrodzie zestrzelić karabinem maszynowym przelatujące ze świstem nad Érd sowieckie samoloty. „Skoro nie potrzebujesz, Kalmanie, no to chuj ci w dupę” – powiedziała babcia, tracąc cierpliwość […] po czym, żeby jej gwałtowne westchnienie nie pozostawiało już żadnych wątpliwości, dodała, zwracając się do mnie: „Podaj to, Istvánie!”, a ja zadowolony patrzyłem, jak ze wstydliwym szelestem otwiera się celofanowa torebka i udko ląduje obok piersi. Tak to w życiu bywa.
István Kovács: Lustro dzieciństwa. Przełożyła Anna Górecka. Wyd. „Czytelnik”, Warszawa 2002 ss. 196.