Cudowna podróż z Januszem Grabiańskim
Książka miała wytarte brzegi. Z burej okładki spoglądały oczy dziewczynki, a obok czerwieniły się czapki krasnoludków. Baśń Konopnickiej znudziła mnie i pewnie rzuciłabym ją w kąt, gdyby nie ilustracje. Oglądałam je łapczywie i wielokrotnie. I wymyśliłam do nich własną historię. A kiedy nauczycielka spytała o przygody Koszałka Opałka, okazało się, że zmyślam. Przyniosłam w dzienniczku dwóję, a książkę i tak musiałam przeczytać. Baśń Konopnickiej wymieszała mi się w głowie z własnymi historiami. Do dziś mam jednak w pamięci tamte obrazy: króla Błystka przymarzniętego do tronu, lisa Sadełko i Marysię. Ilustracje do tej książki urzekły nie tylko mnie, to one zdecydowały o wpisaniu Janusza Grabiańskiego w 1976 roku na Listę Honorową im. Hansa Christiana Andersena. Był pierwszym polskim grafikiem wyróżnionym przez International Board on Books For Young People. Niedługo jednak cieszył się nagrodą, w tym samym roku zmarł.
Urodził się w Szamotułach w 1929 roku, w rodzinie urzędnika bankowego. W liceum chodził do jednej klasy z kompozytorem Andrzejem Kurylewiczem, szeroko znanym dzięki muzyce filmowej (Polskie drogi, Lalka, Nad Niemnem). W środowisku mówiono, że Kurylewicz maturę wygrał, a Grabiański wymalował. Zanim jednak do niej przystąpił, musiał przyrzec nauczycielce matematyki, że nie będzie studiował żadnego ścisłego kierunku. W domu Grabiańskich nikt nie zajmował się sztuką zawodowo, była jednak mocno obecna w ich życiu.
– Rodzice bardzo kochali muzykę – wspomina Andrzej Grabiański, brat Janusza. – Ojciec przychodził z pracy i grał na fortepianie. Czasami ćwiczył nawet pięć godzin dziennie. Trudno było to wytrzymać.
Obaj bracia dużo w dzieciństwie rysowali, jednak Andrzej wybrał studia politechniczne, Janusz zdał do krakowskiej ASP, a po dwóch latach przeniósł się do Warszawy. Dyplom zrobił na Wydziale Grafiki u prof. Józefa Mroszczaka. Już na studiach rysował dla „Świerszczyka” i „Płomyczka”, współpracował z wydawnictwami.
Wiesław Uchański, prezes wydawnictwa Iskry: Grabiański przyszedł do Iskier jako stażysta w 1952 roku, był u nas etatowym pracownikiem do 1958 roku. Dzielił biurko z Janem Młodożeńcem. Zdolni graficy szukali miejsca zatrudnienia, a jak zbudowali swoją markę, pracowali na zlecenia, tak też było z Grabiańskim. Zachowała się o nim pamięć jako o człowieku pogodnym i przyjaznym, tworzył ilustracje estetyzujące.
W siedzibie Iskier, obok rysunków Antoniego Uniechowskiego, Józefa Wilkonia czy Jana Młodożeńca, można oglądać ilustracje Janusza Grabiańskiego. Kiedy tam trafił, wydawnictwo skupiało wybitnych grafików i pisarzy. W pokojach dawnego mieszkania Tadeusza Boya-Żeleńskiego przy ulicy Smolnej można było spotkać Szymona Kobylińskiego, Eryka Lipińskiego, ale także Stanisława Grochowiaka (debiut w Iskrach), Arkadego Fiedlera, Melchiora Wańkowicza. Na jednej ze ścian zachowały się wpisy i rysunki artystów, którzy przewinęli się przez redakcyjne pokoje. Po zmianie adresu Wiesław Uchański przekazał „ścianę” zabezpieczoną przez specjalistów do Muzeum Warszawy, jest tam również kudłaty piesek i żółty aeroplan w wykonaniu Janusza Grabiańskiego.
Joanna, czyli miłość przychodzi zimą
Kiedy zjawiła się w jego życiu, był po rozwodzie. Trudne relacje z byłą żoną wypędziły go z Warszawy. Zamieszkał z córką w Falenicy. Był artystą znanym, właśnie wrócił z USA, gdzie odebrał nagrodę „New York Timesa” („Children’s Book Section”). Jego plakaty reklamowały Polskie Linie Lotnicze. Joanna też przeżyła rozwód i miała córkę. Znała książki Grabiańskiego, wiele słyszała o jego pracach.
– To był styczeń 1966 roku, byliśmy umówieni przez jego kuzyna w większej grupie – wspomina druga żona artysty. – Weszłam do pracowni, a on powiedział „Dzień dobry, pani Joanno”. Zastygłam na dźwięk tego głosu, jest we mnie do dzisiaj.
Od tego czasu smukła kobieta z burzą ciemnych włosów będzie towarzyszyła Grabiańskiemu w życiu i sztuce. Jej sylwetka pojawia się na plakatach i ilustracjach. Występuje tam w roli: mamy, pani nauczycielki i Wiosny. Chodzi na spacery, jeździ autem i krząta się po domu. Czasem pozują jej włosy, czasem tylko ręce. Grafik multiplikował postać żony i uczynił ją figurą kobiecości w swoich rysunkach. Zanim poznałam Joannę Grabiańską, zobaczyłam gwasz na papierze z jej portretem w ciemnych barwach. Jasnym punktem jest tylko twarz. Skupiona i poważna, przesłonięta mgłą mogłaby stanowić doskonałą ilustrację do symbolicznych dramatów Maeterlincka.
Joanna Grabiańska: Janusz rysował mnie w kapeluszach, w których nigdy nie chodziłam, i makijażu, który robił na potrzeby ilustracji. Nigdy nie pozowałam, te portrety powstawały bez długich posiedzeń, ot tak, jakby od niechcenia. Był w tym po prostu genialny.
Grabiański nie był wodzirejem ani duszą towarzystwa, z kawałów śmiał się, ale rzadko je opowiadał. Typ introwertyczny, a przy tym esteta w każdym calu. Wybierał skarpetki tak, by pasowały do krawata lub koszuli. Bo w krawacie chodził chętnie, nie lubił wyróżniać się strojem, stylizować na bohemę. Pił rzadko, już po jego śmierci Tadeusz Konwicki mówił z dumą, że udało mu się upić Grabiańskiego dwa razy.
Joanna Grabiańska: Nie znosił nonszalancji artystycznej obecnej w stroju kolegów. To go drażniło. Był artystą i pokazywał to w pracach, nie musiał tego zaznaczać w ubraniu. Znał swoją wartość.
W środowisku mówiło się, że osiągnął sukces. Bo był nie tylko utalentowany, ale jeszcze potrafił dobrze zarabiać na swoich projektach. Jako jeden z nielicznych ówczesnych grafików mieszkał w Polsce, ale pracował za granicą. Od 1958 roku współpracował z oficyną Carl Überreuter w Wiedniu, dla której przygotował graficznie kilkadziesiąt książek przetłumaczonych na 22 języki. Interesy szły dobrze, więc wydawnictwo opłacało mu wakacyjne podróże i fundowało samochody. Jeździł autami, które były szczytem luksusu w PRL-u: czerwony ford-mustang, zielone bmw i alfa romeo.
Agnieszka Dziewulska, redaktorka Iskier: Wydawcy z Wiednia zachwycili się „Rudzią”. Zobaczyli ją na targach książki we Frankfurcie nad Menem i nawiązali kontakt z Grabiańskim. „Rudzia” miała kilkanaście wydań w różnych językach, Bohdan Butenko wspominał, że jak pojechał pierwszy raz do Paryża, całą witrynę wydawnictwa Flammarion zajmowała francuska edycja książki.
Agnieszka Dziewulska wybrała twórczość Janusza Grabiańskiego jako temat pracy magisterskiej. Zetknęła się z jego rysunkami dość wcześnie, bo jeszcze w szkole podstawowej, ucząc się z Elementarza. Do jej ulubionych ilustracji należą te zamieszczone w Bogatkach z jabłoniowej dziupli.
– Piękne są te sikorki, widać w tych rysunkach inspirację grafiką japońską.
(…)
Pracownia
Sam ją zaprojektował. Ściana z książkami, kominek, płyty, przy oknie stół do pracy i umywalka za drzwiami.
Joanna Grabiańska: Był niebywałym pedantem. Jak tylko ubrudził ręce, biegł je umyć, żeby nie poplamić papieru. Mieszkała z nami gosposia, ale Janusz w pracowni sam sprzątał, nie można było tam niczego dotknąć, wszędzie panował sterylny porządek.
Farby i papiery sprowadzał z zagranicy, jakość polskich materiałów pozostawiała wiele do życzenia. Wystarczyły mu walki z drukarzami – że kolor źle spasowany, że wyszło inaczej niż w oryginale. Na odwrocie projektów przyklejał tzw. kolegę, czyli prośbę do drukarzy: „Kolego, nie niszcz projektu, projekt jest własnością artysty. Proszę o zwrot”. Pracował szybko, rzadko poprawiał. Przenosił na papier obraz zobaczony w wyobraźni i musiało być dokładnie tak, jak to zaplanował.
Joanna Grabiańska: Najbardziej lubił, jak siedziałam w jego pracowni i zajmowałam się swoimi sprawami – coś sobie czytałam albo przygotowywałam się do zajęć ze studentami. Czasami pokazywał gotową ilustrację: „Co myślisz?”. Nie oceniałam, nie doradzałam. Wszystko co zrobił, było wspaniałe.
A jednak sztuka nie była marzeniem Grabiańskiego. Chciał być lotnikiem, ale wada serca udaremniła te plany, a w konsekwencji przyczyniła się do przedwczesnej śmierci artysty. Tęsknotę za lataniem koił książkami Janusza Meissnera.
(…)