O’Brien
1.
Deszcz zacinał tak mocno, bo przyroda odzyskała właśnie wiarę w swoją moc sprawczą. Zimne krople kąsały w twarz, gnane wiatrem, który też obudzony miotał się, jakby kogoś lub czegoś szukał.
Winston wcześniej tego nie zauważał, wcześniej przecież panowała susza, wieczna susza, ale teraz pogoda oszalała. Tym trudniej było szukać. Kobiety z naciągniętymi na głowy kapturami, powciskane w zakamarki, w załomy muru, niczym kameleony stawały się niewidoczne.
– Nie ma ich – pomyślał Winston. Ale przecież były. Stały tu i tam, kuląc się ze strachu lub z zimna. Stare sztuczki myślowe nagle przestały działać. Dotykał je jedną po drugiej, a one były jak domowe zwierzęta nagle wypuszczone na wolność, które zupełnie nie wiedzą, co ze sobą począć. Niczym dziecko bawiące się w berka śmiał się i dotykał palcem wskazującym kolejnej ofiary, aż odgonił go strażnik.
– Nie małpować! – skarcił go. Tylko tyle. Nie popchnął go ani nie uderzył. Nawet nie zdjął karabinu z ramienia. A na dodatek to był swój. Żadnego akcentu, ba, obcy nigdy by nie użył słowa „małpować”. Skąd w ogóle wzięli się ci strażnicy? Chciał spojrzeć mu w twarz. Poznać rysy tej nowej rasy, która urodziła się chyba wczoraj, bo Winston mógł przysiąc, że nikogo takiego jeszcze parę miesięcy temu tu nie było. Ale chłopak musiał to wyczuć, bo odwrócił się i odszedł.
Wrócił więc do poszukiwań. Nie miał szans, bo były ich miliony. Tak przynajmniej podejrzewał. Nie miał szans, bo nigdy by jej nie poznał. Nie miał szans, bo ona nigdy nie poznałaby jego. Ale te sprawy nie miały w zasadzie żadnego znaczenia. Szukał nie dlatego, że to miało jakiś sens, ale dlatego, że była to jedyna rzecz, jaka jeszcze pozostała w życiu do zrobienia.
Nie widzieli się piętnaście lat. A może dwadzieścia? Musi być teraz kobietą w średnim wieku albo, co bardziej prawdopodobne, od dawna nie żyje. A jeśli żyje i także go poszukuje? Pamiętał ich ostatnie spotkanie. Nosił je w sercu jak zadrę, która niedawno zaczęła znów krwawić. Byli sobie wtedy obojętni, ale obojętność ostatnio opadała ze wszystkich jak stary złuszczony naskórek. Przychodziło przebudzenie, bo okazało się, że to, co na tyle lat zamieniło bicie serc w ledwie słyszalne trwożliwe drżenie, to była nie śmierć, lecz sen.
Szukał tak nie od dziś. Szukał, odkąd tylko wolno było szukać. Odkąd wolno było otworzyć oczy, bezustannie przeczesywał ulice, opuszczone budynki, aż któregoś dnia ktoś opowiedział mu o dziewczynie o oczach nieprzytomnych jak jego własne. O dziewczynie, która chodzi i wszędzie wypytuje o jakiegoś Winstona. Z początku nie chciał mu powiedzieć, gdzie może znaleźć tę dziewczynę, ale gdy zobaczył łzy na policzkach tego dojrzałego mężczyzny i kilka banknotów w jego trzęsącej się dłoni, serce mu zmiękło.
Tego dnia wszystko się zmieniło. Poszedł we wskazane miejsce i szukał jeszcze intensywniej. Każda kobieta, którą dostrzegł tu czy tam, wzmagała bicie jego serca. Te nagłe przypływy nadziei i rozczarowania targały jego nadwerężone nerwy. Mijały dni, a poszukiwania pozostawały bez rezultatu. W końcu nadzieja zaczęła w nim słabnąć, skoro nikt nie słyszał o kobiecie, która poszukiwałaby niejakiego Winstona. Gdy nabierał już pewności, że został oszukany, że chodziło tylko o pieniądze, gdy zaczęły już krążyć plotki o obłąkanym mężczyźnie, który poszukuje utraconej miłości, właśnie wtedy zaczepiając tysięczną z kolei kobietę wtuloną z zimna w fałdy podartego płaszcza, oniemiał. Patrzyli na siebie, jakby każde z nich zobaczyło ducha albo śmierć, albo światło na resztę życia.
– Julia – zawołał, a dziewczyna bez słowa wpadła mu w ręce.
2.
– „Rządowa”, pójdziemy do „Rządowej”!
– Ale… – powiedziała Julia – nas tam nie wpuszczą.
– Julio, kochanie. Te nazwy nie mają żadnego znaczenia. „Rządowa”, „Senatorska”. Nie ma żadnego rządu, żadnego senatu. Jak chcesz, pójdziemy do „Rycerskiej”! Albo do „Braterskiej”, chcesz? – Aż dreszcz satysfakcji przeleciał mu po plecach, gdy wymieniał tę ostatnią nazwę. Nawet nie wiedział, czy taka restauracja istnieje, ale poczucie absurdu, jaki wywoływało w jego umyśle skojarzenie, że mogliby pójść razem w miejsce o takiej nazwie, sprawiło mu przyjemność.
– Nie chcę. Winston! – Zatrzymała go i zajrzała w oczy. – Ja nie chcę nigdzie iść. – Ich oczy paliły się jasno w bladym blasku ulicy. – Nie musimy nigdzie iść.
– Nie musimy, ale możemy – odparł Winston.
3.
A jednak nie poszło tak łatwo. Widać słowa „Rząd” czy „Senat” zachowały jakąś moc, a może nabrały nowej.
– Rezerwację – upierał się strażnik – ma pan rezerwację?
Skąd? Skąd miałby wziąć rezerwację? Nie posiadał butów, które by nie przeciekały, ani zegarka, który by działał. Skąd pomysł, że mógłby mieć coś, czego nigdy w życiu nie widział.
– Więc pan tu nie wejdzie.
Julia patrzyła na niego przelękniona.
– Chodźmy stąd, Winston.
– Nie. Poczekaj.
Strażnik zmarszczył brwi.
– Gdzie… gdzie mogę dostać taką rezerwację?
– Panie! – odparł strażnik nieco już poddenerwowany. – Tego nie można nigdzie dostać! Albo pan to ma albo nie.
Julia pociągnęła Winstona za rękaw.
– Kochanie – jej oczy napełniły się łzami. – Chodźmy już, proszę. Na Pszczelej jest…
– Nie chcę iść na Pszczelą. Tu… tu też znajdzie się dla nas miejsce. Julio! – Chwycił ją za ramiona. – Teraz wszystko się zmieniło. Nie do wszystkich to, widać, dotarło – obejrzał się na strażnika – ale dziś nie chcę iść na Pszczelą. Nie, nie pójdziemy na Pszczelą. Przysięgam ci, że dzisiaj będziemy jeść tu!
Podszedł do strażnika jeszcze raz. Nie był nawet uzbrojony. Był to młody chłopiec, którego łagodność rysów zdradzała pęknięcia w stanowczości, z jaką zwracał się do Winstona i Julii. Zjawiły się jednak posiłki. Dwóch mężczyzn w średnim wieku, w garniturach wyłoniło się z wnętrza.
– W czym problem?
Ich twarze nie były już tak niewinne.
– Ma pan rezerwację?
– Mam – odparł Winston.
– Czy mogę ją zobaczyć?
– Niestety nie mogę jej teraz odnaleźć.
– W takim razie…
– Pan mi wybaczy, ale…
– Tak?
– Ja bywam tutaj często… Dziwi mnie, że pan strażnik mnie nie poznaje.
Dwaj mężczyźni obrzucili go spojrzeniem. Jeden rzut oka na Winstona wystarczył, żeby domyślić się, że nigdy tu nie był. A jednak nie byli w stu procentach pewni. Postąpili kilka kroków do środka, a Winston, jak przyklejony, podążył za nimi. I wtedy przed jego oczami ukazało się wnętrze, jakiego nigdy w życiu nie widział. Równe, okrągłe stoliki przykryte były nieskazitelnie białymi obrusami. Na środku każdego płonęły świece. Przy większości z nich siedzieli ludzie, ale zamiast w skupieniu zajmować się prowadzeniem łyżki od talerza do ust, jak na Pszczelej, zachowywali się, jak gdyby przyszli tu w jakimś innym celu.
To trwało moment, może kilka sekund, do czasu kiedy strażnicy zorientowali się, że intruz nie został posłusznie na zewnątrz. Bez słowa chwycili go pod ramiona i wyprowadzili przed restaurację.
– Panowie! – zawołał Winston, gdy postawili go na ziemię.
– Niech pan stąd idzie.
– Powtarzam ponownie…
– Niech pan stąd idzie – powiedział jeden z nich z naciskiem. Winstona zaczynało to bawić. Żadnych bezpardonowych ciosów w twarz, żadnej brutalności w obyciu. Tylko słowa i gesty. Jakby moc miała teraz wypływać z samej barwy głosu, z ułożenia brwi, a nie z bólu.
Winston przysunął swoją twarz do ich.
– Nigdzie – wycedził przez zęby – stąd nie pójdę.
Stali tak śmieszni w swoich pozach, zwarci w anemicznym pojedynku na miny. Ci dwaj byli silni, lepiej zbudowani od Winstona, młodsi. Z łatwością skręciliby mu kark, połamali żebra, ale te tak proste i skuteczne metody, z przekonaniem stosowane jeszcze wczoraj, dziś nagle zaczęły wszystkich napawać obrzydzeniem. Ludzie wchodzili do budynków rządowych i wychodzili z nich o własnych siłach. Jedyne uderzenia, jakie słyszano teraz w korytarzach, to huk pieczątek, czasem trzaśnięcie drzwiami, komiczne tortury zadawane rzeczom martwym.
Zrobiło się małe zamieszanie. Ktoś wyszedł przed drzwi, zniknął w nich z jednym ze strażników, potem obaj zjawili się ponownie, ze zmienionymi minami. I tak z niewiadomych dla Winstona przyczyn ich opór pękł. Jeszcze jeden człowiek, również ubrany w garnitur, wyszedł do nich i zaprosił Winstona i Julię do środka.
Kelner wskazał im stolik w głębi sali, przy którym siedział stary mężczyzna. Winston zrobił dwa kroki i zamarł. Jego twarz w jednej chwili zrobiła się prawie tak biała jak śnieg obrusów na stolikach.
– Co się stało, kochanie? – zapytała Julia, wystraszonym głosem.
– Chodźmy… chodźmy na Pszczelą.
4.
Był pewien, że go nie pozna. Minęło zbyt wiele lat. On sam nie rozpoznałby go w tej starczej masce, gdyby nie fakt, że rysy te znał lepiej od swoich własnych, bo ta twarz śniła mu się każdej koszmarnej nocy przez piętnaście ostatnich lat. Kiedy jednak O’Brien przywołał go ręką do stolika, pojął, że i on go poznaje i że to dzięki niemu właśnie wpuszczono go do środka.
Starość oprawcy była pierwszą rzeczą, która uderzyła Winstona. Siedział tam, na drugim końcu sali, mały, zgarbiony, roześmiany.
Znów przywołał go zapraszającym gestem.
Winston zrobił krok w kierunku stolika, cały czas trzymając Julię za rękę. Czuł, jak pot napływa mu na czoło, jak wilgotnieją mu dłonie. W jednej chwili zapomniał o szczęściu, które spotkało go kilka dni wcześniej. Wtem zrobił gwałtowny krok naprzód, zawahał się, po czym niemal jednym susem znalazł się przy stoliku O’Briena.
Diabeł nie zniknął, nie zdematerializował się. Nadal tam był. Palił francuskie papierosy, o których nieistnieniu zapewniał Winstona podczas któregoś z przesłuchań.
Może coś mówił, ale Winston słyszał teraz tylko oszalałe bicie swojego serca. Uśpione przez lata wspomnienia nabrały niespodziewanie kolorów. Ale obudzone nagle, runęły mu przed oczy wszystkie naraz, nie układając się w żadne obrazy. Kolory wściekłości, bólu, zemsty.
– Niech pan siada – O’Brien odsunął mu krzesło. Winston usiadł. Tak bardzo chciałby przekuć te kolory w zdania, żeby wyrazić swą nienawiść – nienawiść, którą teraz już wolno było odczuwać. Wytężył siły, ale z jego ust wyszły słowa nijak mające się do myśli, które kłębiły się w jego umyśle.
– Nie wiedziałem, że pan żyje – powiedział grobowym głosem.
– Już niedługo, panie Winstonie – zapalił zapałkę. Trzęsły mu się dłonie – już niedługo.
I wtedy tchnęła Winstona niedorzeczność tej sytuacji.
– Jak to możliwe, że pan tu?
– A gdzie?
– W… – Winston zawahał się.
– W więzieniu? – O’Brien zapalił papierosa. Drżąca dłoń ledwo trafiała do ust.
– Pan się ukrywa!
– Ależ skąd! – Zaciągnął się. – Nie jestem aż takim hipokrytą.
Z jego oczu patrzyła śmierć. Był zmęczony, można by powiedzieć nawet umęczony, jak by to on, a nie Winston, poddany został niekończącym się torturom.
– No niech pan na mnie tak nie patrzy, jakby zobaczył ducha. To naprawdę ja. Zapali pan?
5.
Winston spojrzał na jego dłoń i ciarki przeleciały mu po plecach. Pierwotne barwy zaczęły powoli krystalizować się w obrazy. Gałka. Przypomniał sobie, jak ta sama dłoń przekręcała gałkę regulującą napięcie prądu i niemal w tej samej chwili poczuł ból. Zbudzony, wychynął z czeluści jego pamięci i dopadł go tu, tak samo żywy i silny jak przed laty. O’Brien może przypadkowo, a może celowo obrócił w palcach pudełko papierosów, aż Winston poderwał się, spodziewając się kolejnej dawki cierpienia. Odłożył pudełko, machając ze zrezygnowaniem ręką.
– Niech pan zobaczy – powiedział do Winstona, wyciągając z kieszeni jakąś fotografię.
– Kto to?
– To moja córka.
– Ta mała dziewczynka?
– To jej ostanie zdjęcie, jakie mam. Kiedy miała 6 lat, jej matka uciekła do Paryża, zabierając ją ze sobą.
Jakoś nigdy nie przeszło mu przez myśl, że ten doskonały oprawca mógł mieć rodzinę, dzieci. Że swoje praktyki istotnie traktował jak zawód. Że kiedy odłączał prąd, który bezlitośnie przepuszczał przez zbolałe mięśnie Winstona, kiedy zostawiał go, by dać jego umysłowi czas na ogarnięcie ogromu cierpienia, jakiemu został poddany, O’Brien wracał do domu, jadł kolację, czytał swojej córce bajkę na dobranoc.
– Po co mi pan to pokazuje?
– Bo widzę, że pan już znalazł to, czego pan szukał – O’Brien spojrzał na Julię, która ciągle stała przy drzwiach. Winston zupełnie o niej zapomniał. Rzucił się do drzwi, a O’Brien wstał i pocałował Julię w rękę.
– Cieszę się, że spotykamy się w innych niż ostatnio okolicznościach.
Julia odpowiedziała wymuszonym uśmiechem.
– No niechże pani usiądzie.
Usiadła, ale jej wzrok biegał nerwowo po sali. Delikatny szum rozmowy, pełen pogodnych półtonów, który wypełniał salę, sprawiał, że kręciło jej się w głowie. I jeszcze ta melodia, która sączyła się z niewidocznych głośników. Nieznany jej rytuał jedzenia, pozbawiony przymusu wywołanego głodem, jedzenia w spokoju, bez pośpiechu, w dziwnie zwolnionym tempie sprawił, że goście, stoliki, Winston i O’Brien kołysali się, jakby znajdowali się na morzu.
– To moja córka – powiedział do niej O’Brien.
Teraz spojrzała na małą, pożółkłą twarzyczkę, żywcem przeniesioną z niemego filmu w tę absurdalną rzeczywistość. Na jej ustach zabłąkał się nieśmiały uśmiech.
– Bardzo ładna – odparła.
– Teraz liczę na to, że nowy rząd wyda mi paszport, żebym mógł pojechać i ją odszukać.
– I opowie jej pan, jakim potworem był jej ojciec?! – Nagle w Winstonie wybuchła iskra, która tliła się od kilku minut.
O’Brien posmutniał.
– Pan nie rozumie – odparł ściszonym głosem. Kiwnął ręką na kelnera. Elegancko ubrany, prosty jak szyna, młody człowiek zjawił się natychmiast.
– Ci państwo chcieliby coś zamówić.
– Słucham.
Winston spojrzał z zakłopotaniem na kelnera.
– Naturalnie, ja zapraszam – powiedział cicho O’Brien.
– Wodę.
– Nie, nie, nie… nie mogę się na to zgodzić – odparł O’Brien. – Jesteście, państwo, moimi gośćmi. Pani Julio, co pani by…
Julia milczała ze wzrokiem wlepionym w Winstona.
– Dwie kaczki poproszę. Dla tych państwa. I butelkę czerwonego wina.
6.
– Pan nie rozumie, panie Winstonie. Panu się wydaje, że rozumie, ale pan nie rozumie. Kłębi się w panu mnóstwo pytań. Chciałby je mi pan zadać, ale duma panu nie pozwala. Woli pan mnie oskarżać, nie wypowiadając oskarżenia, bo w ten sposób nadaje mu pan cech nieskończoności.
Miał rację. Jak zawsze zresztą. On nigdy się nie mylił, jak wtedy, kiedy uświadomił Winstonowi, że system jest nie do pokonania, tak i teraz, gdy poddawał Winstona błyskawicznej psychoanalizie. Winston wiedział zresztą już, że nie ma żadnej sprzeczności w tym, iż można być nieomylnym, nigdy nie mając racji. A jednak rozczarował go znowu. Odczytał to bezbłędnie z jego posmutniałej twarzy. Mimo tego, że to jego racje, racje Winstona, a nie O’Briena wygrały, przetrwały próbę czasu, to ciągle podświadomie pragnął jego aprobaty, chciałby wspiąć się na tę samą półkę intelektualną.
– Panie Winstonie. Niech pan zapomni o tej dumie, bo kto wie, czy będzie pan miał jeszcze okazję. Niech pan wyrzuci z siebie to, co…
Winston milczał. Może i O’Brien zdemaskował jego metodę, ale i tak miał wrażenie, że każde wypowiedziane przez niego słowo zdewaluuje się, gdy tylko zawiśnie między nimi.
– Dobrze, skoro tak pan woli. Niech pan w takim razie na moment zapomni o nienawiści, którą pan do mnie żywi, a którą ja, normalnie, po ludzku rozumiem, i niech pan przyjrzy się faktom.
Winston poderwał się z krzesła.
– Proszę bardzo! – zawołał. – Jakie to fakty może pan przytoczyć na swoją obronę?!
O’Brien zaciągnął się dymem z papierosa i zmierzył Winstona wzrokiem, jakby to tamten nadal był oskarżonym o nieprawomyślność.
– Pan żyje.
7.
– Panie Winstonie. Obiecałem panu śmierć we właściwym momencie, pamięta pan?
Winston patrzył bez słowa.
– A pani Julia?
Znów się zaciągnął.
– To była normalna praktyka, panie Winstonie.
– Tak. Mieliście nas zastrzelić, kiedy skończy się nasza reedukacja.
O’Brien machnął ręką.
– No właśnie, takie tam bzdury. Jeśli chce się kogoś zlikwidować, to nie opowiada mu się o tym, tylko się to robi. To był taki teatrzyk, spektakl, żeby was nastraszyć. Ale właśnie dzięki temu mogliście zachować życie.
– Zachować życie!
– Pan sobie nie zdaje sprawy. Dla pana wszystko jest czarne albo białe. Pan nie wie, ile to wymagało akrobacji, tłumaczenia się…
– Wypuszczaliście ludzi złamanych, wraki…
– Panie Winstonie. Niech pan przestanie opowiadać bzdury i spojrzy na siebie. Czy jest pan człowiekiem złamanym? A pani Julia?
Spojrzał na dziewczynę, spożywającą jakieś egzotyczne przekąski, a ona zamarła na chwilę, jakby przyłapana na kradzieży. Ale zamiast spodziewanej nagany usłyszała komplement.
– Dobry wybór, pani Julio. Ja również je uwielbiam.
Winston zmarszczył brwi, a O’Brien spoważniał.
– Trzy osoby.
– Co takiego?
– Trzy osoby, panie Winstonie. Tylu właśnie nie udało się uratować.
– Uratować?! O czym pan mówi? Jak to nie udało się uratować?
– Pan pewnie sobie wyobraża, że tysiące, ba, może i miliony zginęły w Ministerstwie Miłości.
– A to nieprawda?
– Nieprawda.
– W podziemiach waszego gmachu…
– Po pierwsze, w żadnych podziemiach. Ministerstwo Miłości nie posiadało podziemi. To znaczy były piwnice, ale grunt, na którym postawiono budynek, był mocno podmokły od wód podziemnych i piwnice były regularnie podtapiane. Jak raz tam zszedłem, bo jako naczelny musiałem raz na pięć lat złożyć swoją sygnaturkę na raporcie o stanie bezpieczeństwa budynku, to musiałem założyć kalosze, bo miejscami brodziło się po kostki w wodzie. To cud, że się to wszystko nie zawaliło.
– Doskonale pamiętam…
– Był pan przestraszony. Wydawało się panu, że to nie wiadomo jakie zamczysko…
– To nie ma znaczenia, O’Brien.
– Te trzy osoby, panie Winstonie, zostały stracone podczas gdy to ja kierowałem wydziałem.
– Po co mi pan to mówi?
– Trzy osoby, panie Winstonie! W czasie jedenastu lat pełnienia przeze mnie tej funkcji! Myśli pan, że łatwo było to wytłumaczyć zwierzchnikom w Partii?
– Trzy czy trzysta, jest pan mordercą – odparł Winston.
O’Brien zmierzył go wzrokiem. Tym razem nie był pełen smutku. Jakby udało się Winstonowi obudzić w nim pociąg do walki. Jakby mówił „Lubię, kiedy mówi pan prawdę, Winstonie. Ty wiesz, że nie będę tolerował kłamstw, bo wiem, że stać cię na więcej”.
– Cóż, panie Winstonie – O’Brien rozłożył ręce. – Tak. Jestem mordercą.
– A więc przyznaje pan!
– Tak, bo to o trzy osoby za dużo. Nie ja bezpośrednio byłem odpowiedzialny za ich śmierć, ale stało się to, kiedy ja stałem na czele resortu. Do końca będę żył ze świadomością, że może i tych ofiar dałoby się uniknąć.
Winston nagle odsunął krzesło i wstał wyprostowany. W jego oczach widać było narastający gniew. O’Brien patrzył na niego ze zdumieniem.
– Zadziwiasz mnie, O’Brien. Wiesz? Zawsze mnie zadziwiałeś i nadal zadziwiasz. Jak ty to sobie wszystko potrafisz wytłumaczyć. Zrujnował mi pan życie! I tysiącom innych, niewinnych ludzi!
O’Brien znów machnął ręką.
– Niech pan nie przesadza – zmierzył wzrokiem Winstona. – Wydobrzał pan. Wygląda pan dużo lepiej niż ja. I odnalazł pan swoją Julię, a ja? – Wskazał palcem na zdjęcie. – Pan ma szczęście, Winstonie, że dożył pan wolności w wieku, kiedy jeszcze może się nią cieszyć. Mnie owoce tej wolności już nie dosięgną.
– A więc nie ma pan sobie nic do zarzucenia! – Zerwał się Winston.
– Czy ja coś takiego powiedziałem? – Zdziwił się O’Brien. – Myli się pan, panie Winstonie. Ja nie uciekam od odpowiedzialności. Ja przyjmuję na swoje barki całą odpowiedzialność. Za śmierć tych trzech przypadkowych osób, za błędy popełnione przez resort, kiedy to ja stałem na jego czele…
– Całą odpowiedzialność… – wyszeptał Winston, jakby te słowa zauroczyły go.
– Całą – odparł stanowczo O’Brien. – Inaczej nie może być.
8.
– Zaraz, O’Brien, pańska żona uciekła z pańską córką do Paryża. Jak to było możliwe? Taka ucieczka?
O’Brien machnął ręką.
– Ten kraj był dziurawy jak sito! Za pieniądze można było wszystko, jak wszędzie.
– Jak wszędzie… – pokiwał głową Winston. – Jak pana słucham, to mam wrażenie, że tamten kraj niczym się nie różnił od wszystkich pozostałych.
– Pan, panie Winstonie, nie zna demokracji. Ale faktycznie różnił się. Przyznaję. My mieliśmy Wielkiego Brata.
– Przecież to był wymysł, fikcja! Widziałem to w telewizji.
– Ale nikt z nas, panie Winstonie, tego nie wiedział na pewno.
– Nie wierzę panu.
– Jest pan naiwny, panie Winstonie. Bardzo naiwny. Panu się wydaje, że my w Partii Wewnętrznej – trochę zniżył głos, wymawiając tę nazwę, i sam fakt, że tak zrobił, sprawił, że Winstonowi ciarki przeleciały po plecach – że my to jakoś wszystko ukartowaliśmy, wymyśliliśmy. A to nie tak.
Winston milczał. Ta cała rozmowa toczyła się znajomym tropem. O’Brien przyjmował argumenty Winstona, obracał je w dłoniach, kruszył i oddawał Winstonowi to, co z nich pozostało. Jedyna różnica między wtedy a teraz polegała na tym, że nie było już gałki. Nie można było przywołać na pomoc bólu, ale Winston nie był przekonany co do tego, że miało to jakiekolwiek znaczenie. O’Brien zdawał się nic sobie nie robić z jej braku, jak fechmistrz, który zawiązuje oczy i mimo to nadal wygrywa z nowicjuszem. Winston patrzył w oczy O’Briena i myślał, jaki to mądry człowiek. I to właśnie jego, Winstona, zapamiętał, spośród tysięcy więźniów, z którymi miał do czynienia i z jakiegoś powodu zapragnął zaprosić do stolika.
Otrząsnął się z tego letargu.
– I pan liczy teraz na to, że za pieniądze uda się odnaleźć pana latorośl – odparł.
O’Brien spojrzał na Winstona wyraźnie dotknięty tym określeniem.
– Skąd pewność, że pana córka będzie chciała mieć z panem cokolwiek do czynienia?
– Nie mam… – zająknął się O’Brien – nie mam takiej nadziei, panie Winstonie. Ale…
– Ale co?
O’Brien zmierzył wzrokiem najpierw Winstona, a potem Julię.
– Ale jest to ostatnia rzecz, jaka mi jeszcze pozostała w życiu do zrobienia.
Winston zamilkł na moment, po czym znów wybuchł.
– Zawsze ma pan jakieś „ale”. Jakby nie mógł pan nigdzie postawić kropki. Jakby było to ponad pana siły, żeby się przyznać do porażki. Panie O’Brien, pan nie ma już nic. Cały pana świat rozleciał się. Nie pan ani władzy, ani nawet sił, żeby wybrać się w podróż za granicę. Jest pan stary, przegrany. Naprawdę pan tego nie widzi?
W odpowiedzi Winston spodziewał się kolejnej retorycznej akrobatyki w wykonaniu O’Briena, ale tamten tylko siedział i dyszał ciężko. Zawisła między nimi cisza. Kelner podał dwie pieczone kaczki w bukiecie warzyw, przyjemny zapach przypomniał Winstonowi, jak bardzo jest głodny. Przyniesiono też butelkę wina i uprzejmie zapytano, czy napełnić kieliszki. Julia ożywiła się.
– No, zostawmy te stare sprawy – powiedziała, uśmiechając się do Winstona i biorąc widelec do ręki.
9.
– Czy to nie dziwne, O’Brien, że to wszystko tak łatwo się rozleciało? Żadnej wojny, żadnej rewolucji. Wystarczyło na to dmuchnąć i…
– Dziwne i nie dziwne, panie Winstonie. To był spróchniały organizm.
– Mówi pan o tym tak, jak by to był stary barak, który rozleciał się pod własnym ciężarem…
– Tak właśnie było.
– Tak wcale nie było. To nie był barak, O’Brien. To był organizm, żywy organizm. To byli ludzie. Jedni zastraszeni, inni przekonani, że inaczej być nie może…
– Panie Winstonie – żachnął się O’Brien jakby zażenowany – no oczywiście, że to byli ludzie, ale ani to zastraszenie, ani to przekonanie nie sięgało dość głęboko, żeby ten organizm utrzymać przy życiu. Wręcz przeciwnie – robiły się one coraz płytsze.
– Myli się pan, O’Brien. Nic nie dzieje się tak po prostu, bez przyczyny. Barak rozlatuje się z czasem, bo gnije, bo pada na niego deszcz, bo szkodniki niszczą zbutwiałe drewno. Na długo zanim się rozleci, gołym okiem widać, że grozi zawaleniem.
– Nie widział pan tego? – zdumiał się O’Brien.
– Panie O’Brien. Czy nie dziwi pana, że mimo tych wszystkich zmian, mimo tego, że wszystko przewróciło się do góry nogami, ja i Julia, kiedy nam się uda, jadamy na Pszczelej, a pan tu?
O’Brien spoważniał na moment, po czym wybuchł śmiechem.
– Wymyśla pan niestworzone teorie, panie Winstonie. Doprawdy. Co pan sugeruje?
– Naprawdę nie wydaje się to panu dziwne? Co to za zawalenie, skoro wszystkie belki poukładały się tak, jak były wcześniej?
O’Brien roześmiał się znowu.
– Na Boga, panie Winstonie! Niech pan się rozejrzy. Nie ma Partii, nie ma Ministerstwa Miłości. Mówi się „wspaniały”, „piękny”, a nie „dwaplusdobry”. Zniknął strach, panie Winstonie. Może pan wyjść na ulicę i jawnie głosić bzdury, jakie się tylko panu podoba.
10.
O’Brien zachłysnął się kaszlem.
– A jednak to pan się pomylił, O’Brien.
O’Brien spojrzał na Winstona przekrwionymi od wysiłku oczami.
– Spójrz na siebie, O’Brien. Spójrz na swoją dłoń. Trzęsie się. Dwa plus dwa miało być pięć, jeśli tak zapragnie Partia. Tymczasem rzeczywistość z was zadrwiła.
O’Brien oparł drżącą dłoń o stół. Wsparł się na niej lekko i niemal szeptem powiedział do Winstona:
– A jednak to nie tak, panie Winstonie. Dwa plus dwa równa się cztery dlatego, że tak chce obecna władza. Ale wystarczy pstryk – strzelił palcami tuż nad uchem Winstona tak, że ten omal podskoczył – i dwa plus dwa będzie sześć albo tysiąc, albo milion. Nie wierzy mi pan?
Winston zawahał się.
– A widzi pan. W jednej chwili utracił pan swoją niezachwianą pewność. A ja panu powiem coś jeszcze. Dla tych, co urodzili się wczoraj, dwa plus dwa może być i cztery. Ale dla nas, panie Winstonie – pokiwał porozumiewawczo głową, jakby nagle stali się współwłaścicielami jakiejś tajemnicy – my wiemy, że takie rzeczy nie są zapisane ani w gwiazdach, ani w kamieniu, tylko rodzą się tu – popukał się w głowę – i pan dobrze wie, panie Winstonie, że tak jest, tylko że w tej chwili nienawiść przeszkadza panu w myśleniu.
Winston siedział bez słowa, a O’Brien kontynuował:
– A kto wie, panie Winstonie. Może już jutro pojawi się nowy Wielki Brat. Potężniejszy niż ten poprzedni. Kto może nam zagwarantować, że tak nie będzie?
– Co pan mówi?
– Panie Winstonie… – O’Brien spojrzał na niego z politowaniem – ta tak zwana rewolucja obyła się bez ofiar. Bez krwi. Są tacy, którzy nie są z takiego obrotu sprawy zadowoleni.
Winston zamilkł. Nigdy nie myślał w takich kategoriach. Sądził, że skoro system się rozleciał, to jest już po wszystkim. Nie przyszłoby mu do głowy, że ktoś mógłby chcieć go wskrzesić.
– Panie Winstonie. Nie ma narodów dobrych ani złych. Nie ma nawet ludzi dobrych ani złych. Są tylko dobre i złe systemy. W innych okolicznościach być może spieralibyśmy się w parlamencie zamiast w gmachu Ministerstwa Miłości.
– W innych okolicznościach świnia pachniałaby jak fiołki, O’Brien! – wybuchł nagle Winston.
O’Brien spojrzał na niego krzywo.
– Ty nic nie rozumiesz, O’Brien! Wydaje ci się, że rozumiesz, ale nie rozumiesz. Twój umysł zastygł w przeszłości. Patrzysz dookoła siebie i widzisz to wszystko i niby wiesz, że to jest inne, nowe, ale tak naprawdę nie widzisz przecież żadnej różnicy. Parlament czy Ministerstwo Miłości, ratowanie życia czy niszczenie życia. Słowa, słowa. Niby dźwięczą inaczej, ale jak dla szczura wszystkie kolory wyglądają jednakowo, tak dla ciebie to wszystko to samo! I brniesz uparcie w te kłamstwa, w które bez wątpienia wierzysz, i starasz się mi wmówić, że to wszyscy dookoła zwariowali. Ale nikt, rozumiesz, O’Brien, nikt już nie wierzy w wasze kłamstwa. Nie musimy już żyć wymyślonym strachem, marzyć o wymyślonych przyjemnościach, udawać, że rzeczywistość jest inna niż jest!
Twarz Winstona zrobiła się czerwona. O’Brien cofnął się nieco, jakby pierwszy raz dzisiaj obawiał się ataku ze strony Winstona. Postanowił więc uderzyć pierwszy.
– Pan wie, że to nie jest Julia – powiedział z naciskiem, intensywnie przypatrując się twarzy Winstona. Na mgnienie oka zapanowała cisza, którą jak mieczem przeciął Winston, jakby nie chcąc pozwolić, by wypowiedziane słowa dojrzały do swoich właściwych znaczeń.
– Ty wiesz, że nie masz już żadnej mocy formowania rzeczywistości! Jeśli powiesz, że Księżyc jest z piernika albo że ulepił go Wielki Brat, to nic to już nie zmieni!
– Panie Winstonie. Niech pan na nią spojrzy. Ona ma niespełna dwadzieścia lat.
Winston usiadł, jakby tymi słowami O’Brien przykuł go do krzesła niczym motyla w gablocie.
– Pan mi wybaczy. Nie chciałem tego mówić, ale mnie pan zdenerwował. Poza tym przecież nie mówię panu niczego, o czym by pan nie wiedział.
I wtedy Winston wstał i podszedł do O’Briena. Po raz pierwszy w trakcie tego wieczoru zbliżył swoją twarz do twarzy O’Briena na odległość kilku centymetrów i wycedził przez zaciśnięte zęby.
– Mylisz się, O’Brien. To jest Julia. Przyjrzyj się dobrze. Tak, wasze metody nie uczyniły z niej przedwczesnej staruchy. Tak, nie udało wam się zniszczyć jej urody. Nie wszystko udało wam się zniszczyć.
– Czy mam w czymś pomóc? – Kelner wyrósł jakby z podziemi.
Winston usiadł na swoim miejscu. O’Brien patrzył zdumiony. Jakby pierwszy raz tego wieczoru Winston naprawdę go zaskoczył. Rozpogodził się też nagle.
– Pani Julio – powiedział. – Może ma pani ochotę na jeszcze wina?
11.
– A po co… po co właściwie pan mnie do siebie zawołał? Po co te wszystkie teatralne gesty? Te zwierzenia, po co pan mi pokazuje zdjęcie swojej córki? Chce pan mojej litości, współczucia?… Przebaczenia?
– Czy to takie dziwne?
– Może nie, może to nie jest aż takie dziwne. To jest… podłe.
– Hmm – O’Brien zaciągnął się dymem z papierosa. – Zawsze ceniłem w tobie przenikliwość, Winstonie – to nagłe przejście na „ty” wywołało kolejny dreszcz na plecach Winstona. „Jesteś inteligentny, Winstonie”, „Stać cię na więcej, Winstonie” – te frazesy, które padały z jego ust wtedy w Ministerstwie Miłości, huczały mu teraz w głowie jak w pustych lochach starego zamku.
– Po prostu chcę ci pomóc, Winston. Jesteś jeszcze w pełni sił. Chcesz zacząć wszystko na nowo. Ułożyć sobie życie z Julią. Nikt ci już w tym nie przeszkodzi, Winstonie, nikt! Ale…
– Ale co?
– Ale zasługujesz na więcej. I ty o tym wiesz. Włóczysz się teraz po ulicach jak żebrak, Winston. Tak nie powinno być. Tak nie może być! Ty jesteś bohaterem.
– Bohaterem?
– Oj, nie bądź taki skromny, Winston. Przecież zbuntowałeś się. Odważyłeś się inaczej myśleć. Cierpiałeś. Takim ludziom jak ty trzeba pomóc.
– Nie chcę pańskiej pomocy. Prędzej…
– Winstonie, nie czas teraz na dumę – przerwał mu O’Brien. – Czyż nie rozumiesz jeszcze, że ja jestem już przeszłością? Że przyszłość należy do ciebie? Do Julii? Ale musicie w to uwierzyć, moi kochani. Belki z tego twojego baraku rozsypały się, Winston, bo na tym polega wolność. Musisz teraz wśród nich odszukać swoją i ją podnieść. Ułożyć na nowym miejscu. Teraz już wiem, że cię na to stać. Że ty to wszystko wiesz, tylko udajesz przed samym sobą, że nie wiesz. Przestań udawać, Winston!
Winston nadal patrzył podejrzliwie.
– Gdzie mieszkasz, Winstonie?
– A co to pana obchodzi?
Wyciągnął z kieszeni jakiś formularz.
– Tu. Weź to. Zabierzesz to do komisji. Oni ci dadzą… dla ciebie i pani Julii.
Winston i Julia razem pochylili się nad świstkiem papieru.
– Mieszkanie… – szepnęła dziewczyna.
– Zbytek łaski – powiedział Winston, odsuwając od siebie papier.
– Nie zgrywaj się teraz – odparł O’Brien. – Musicie gdzieś mieszkać. Mnie to nic nie kosztuje.
Spojrzał na zegarek.
– Na mnie już czas.
Wstał z miejsca i popatrzył na siedzącą parę.
– Pani Julio – powiedział – miło było panią znów spotkać.
Skinął głową w stronę Winstona.
– I pana, panie Winstonie. Bardzo miło.
Wyjął z portfela dwa banknoty i położył na stole.
– To dla kelnera – uśmiechnął się. – Starczy jeszcze na deser – i skierował się do wyjścia.
Julia patrzyła na Winstona jasnym, pełnym nadziei spojrzeniem.
– Winstonie – szepnęła. – Tak się cieszę… – powiedziała, chwytając go za rękę.
– Tak, kochanie?
– Tak się cieszę, że mnie odnalazłeś…
Winston przytulił ją do siebie i wtedy spostrzegł fotografię na stole.
– Zdjęcie. Zapomniał zdjęcia – zawołał.
Kelner wziął do ręki starą fotografię.
– To nie on – odparł kelner.
– Nie on?
– Przed nim była tu taka starsza pani, która pokazywała komuś fotografie. Musiała jej wypaść.
Gniezno, Nowy Jork
Opowiadanie Zadanie Krzysztofa Kłosina można przeczytać w „Akcencie” 2019 nr 1.
Krzysztof Kłosin – ur. 1975 w Gnieźnie. Absolwent fizyki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza oraz handlu międzynarodowego Akademii Ekonomicznej w Poznaniu (1999). W 2006 r. uzyskał doktorat University of Michigan w USA z dziedziny matematyki. Pracował na uniwersytetach we Francji (Paris 13) i USA (Princeton, Cornell, University of Utah). Obecnie profesor na Wydziale Matematyki City University of New York. Wiersze, opowiadania i eseje publikował na łamach „Arkusza”, „Odry”, „Pograniczy”, „Pro Arte” i „Twórczości”. Jego liryki były też prezentowane w antologiach Zanim ukończy się wiek i Cogito. Antologia poezji oraz na antenie programu II Polskiego Radia w audycji Wiersze z gazet i czasopism. Przez kilka lat współpracował jako tłumacz poezji z „Periphery: Journal of Polish Affairs” wydawanym w Michigan.