Maestro
1.
Profesor Małgorzata w szpitalu odwiedziła go tylko raz. Jak widać – wystarczyło. Maestro chyba ją posłał kebenemater, bo potem coś się mętnie tłumaczył: a, bo bzdury wygaduje, to i traci człowiek cierpliwość…
Gdy jestem u niego kilka dni później, na szafce znajduję liścik od niej:
No cześć, jak się trzymasz?
Wysyłam do Ciebie wnuczka, przyniesie Ci gazetę, spodnie dresowe i suszoną żurawinę.
Gazetę sobie poczytaj, a spodnie koniecznie załóż, jak będziesz siedział w łóżku, na korytarz też w nich możesz wyjść, czy gdzie tam chcesz. W szpitalu teraz wszyscy w takich chodzą. Nie w garniturze i pod krawatem. Spodnie są nowe i porządne!
I żurawinę zjedz. Nie trzeba jej gryźć, można possać.
Całuję, Małgorzata
– I gdzie te spodnie?
– Wyrzuciłem.
– Do śmieci?
– Nie, przez okno. Chodził tu taki jeden z kosiarką, to pytam, czy nie chce nowych spodni. I wyrzuciłem. Jemu się bardziej przydadzą. Co przyniosłaś?
Wyciągasz owoce, rosół, sok.
Maestro patrzy na wszystko z obrzydzeniem.
– Przecież mnie niczego nie wolno – rano mi robili lewatywę. Potem całą rurę mi w dupę wsadzili. Gmerali, gmerali, czegoś tam szukali, to w końcu nie wytrzymałem i mówię, popatrzcie lepiej, czy ludzi tam nie widać. Jakich ludzi – pyta ten, który gmerał. No, wczoraj takim jednym, co chodzą po salach i wciskają swojego boga, powiedziałem, że mam ich w dupie. Popatrzcie, czy już się wynieśli, czy ciągle tam siedzą.
– Jesteś niemożliwy…
– Pojutrze będą mnie operować. Przynieś mi jutro wódki. Raka mam własnego.
– Sam to wymyśliłeś czy gdzieś usłyszałeś?
– Czystej, zwykłej czystej przynieś. Przecież się trzeźwy pod nóż nie położę.
– Wódka, proszę pana, szkodzi zdrowiu, wódka to samo zło, zwłaszcza przy raku – próbuje żartować stojący w drzwiach młody lekarz, chyba rezydent.
– Młody człowieku, wódka nie jest zła. Wódka może być tylko dobra albo bardzo dobra! – odpowiada Maestro.
2.
– Dojdzie do siebie – mówi Helena, poprawiając pościel.
Maestrem zajmujemy się na zmianę. Ona zauważa każde jego drgnienie, przewiduje każdą potrzebę, jeszcze zanim zdąży się poruszyć. To mnie fascynuje. Nie jestem sprawną opiekunką, chociaż… skończyłam szkołę pielęgniarską, dużo czasu spędziłam z chorymi i, jak sądzę, starałam się być dla nich wsparciem.
Ale żeby być dla kogoś wsparciem, też trzeba powołania. Ja go, zdaje się, nie mam. A Helena jest jak anioł: to, co u mnie wywołuje niepokój, u niej tylko miłosierny uśmiech. Ja wycieram z ust Maestra sączącą się ślinę ze skrywaną, ale mimo wszystko ewidentną niechęcią, starając się nie dotknąć jej palcami, tak by wszystko zostało na papierowej chusteczce, a Helena robi to z takim oddaniem, jakby była szpitalną makijażystką, próbującą obwisłym wargom przywrócić ich minione piękno i barwę. Tak jakby nie zauważała budzących obrzydzenie wydzielin.
Gdy Maestro śpi, siedzimy w szpitalnej stołówce. Pijemy herbatę, coś tam jemy. Ja dzisiaj zostaję na noc, ona idzie do domu się przespać.
– Pani Heleno, tyle lat usługuje pani temu człowiekowi. Nie ma pani dosyć? Czy on chociaż przyzwoicie płaci? Przecież pani jest na każde zawołanie – wystarczy, że zadzwoni, i za pół godziny jest pani u nas. Teraz też – ledwie poruszy ręką i pani już wie, czego mu potrzeba. I nigdy żadnych pretensji, nigdy nie słyszałam, żeby powiedziała pani – nie mogę. A gdzie pani życie?
Helena patrzy na mnie i milczy. Widać zastanawia się: powiedzieć czy nie powiedzieć. Chwilę potem sięga przez stół, kładzie mi rękę na dłoni, lekko ściska palce i z tajemniczym uśmiechem mówi:
– Ten człowiek jest moim życiem.
– Nie ma pani krewnych, żadnych sióstr czy braci?
– Mam siostrę. Mam też męża i syna.
– Ma pani rodzinę? Niewiarygodne. Dlaczego nikt mi nigdy o tym nie powiedział? Zawsze myślałam, że jest pani sama.
– A o czym tu mówić? Przecież jestem tylko sprzątaczką i kucharką. Cieniem, który nie powinien wymagać niczyjej uwagi…
– No nie! Wiedziałam, że Maestro jest cyniczny, ale że aż tak…
– Mylisz się. To dobry człowiek. Za swoją rodzinę też jestem mu wdzięczna. Ale jestem przy nim nie z wdzięczności… Może trudno ci to będzie zrozumieć, ale jeśli miałabym za kogoś oddać życie, nie wahałabym się w dwóch przypadkach: mojego syna i Wiktora. Są dla mnie najważniejsi na świecie.
– On jest starym, schorowanym egoistą. Nie potrzebuje ofiar.
– To czemu tu siedzisz?
– Chyba z litości. I z poczucia przyzwoitości. Dlatego, że jestem jego wnuczką, dlatego, że zadzwonił i prosił, żebym wróciła. Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy, nie mam pojęcia, co pani wie o naszych relacjach.
– Wiem wszystko. A o twoim Maestrze, a moim Wiktorze wiem wszystko.
– A ja o pani – nic. Ile lat ma pani syn?
– Dwadzieścia pięć.
– A jak długo zna pani Maestra?
– Całe życie. Przecież wcześniej sprzątała u niego moja mama. Doskonale pamiętam, kiedy pierwszy raz przyszłam do jego domu. Nigdy wcześniej nie widziałam takich ogromnych pomieszczeń. Po wojnie moi rodzicie gnieździli się w ciasnym jednopokojowym mieszkaniu w kamienicy na starej Pradze, gdzie połowa okien była zabita deskami. Dopiero później pani Melania, babka Wiktora, kazała nam się przenieść do waszego domu.
– A jak pani mama dostała się do nich na służbę?
– Przed wojną pomagała kuzynom ze wsi na Karcelaku sprzedawać kurczaki, jajka, ser, masło, warzywa. Rodzinie Wiktora spodobała się młoda, wesoła, ubrana po miejsku dziewczyna – zawsze to u niej robili zakupy, nie gdzie indziej. I tak się zaprzyjaźnili, a potem zaproponowali jej, żeby sprzątała u nich w domu. Mama była po technikum gastronomicznym, znała francuski i miała dużo francuskich przepisów, więc ją poprosili, żeby zajęła się także kuchnią. I tak została ich gosposią.
– Ale przecież po wojnie skończył się raj dla przemysłowców, zabierali im wszystko. Jak udało im się zatrzymać taki dom? Komuniści tak po prostu im go zostawili?
– Zostawili. Nie cały dom, ale dużą część. Może dlatego, że w tym domu działał też zakład fryzjerski, była biblioteka, a za nią mieszkała moja cudowna przyjaciółka z dzieciństwa, modystka Regina. A może ze względu na biskupa. Wuj Wiktora, Henryk, był wyjątkowym człowiekiem, niezwykle mądrym i wpływowym. Biskupem został jeszcze przed czterdziestką, nawet w gazetach pisali, że to najmłodszy biskup w Polsce, a może i na świecie. Prawdziwy sługa Boży, nie lubił przepychu, cały czas mieszkał razem z matką i rodziną brata, Roberta – ojca Wiktora. I ich dom jakimś cudem stał się nietykalny. Nie znam wszystkich szczegółów, ale słyszałam, że biskup Henryk przyjmował w tajemnicy urzędników z samej czerwonej wierchuszki – może im doradzał, może słuchał spowiedzi. Wiem za to, że wielu ludziom pomógł uniknąć więzienia czy zsyłki na Sybir. A w czasach Solidarności drzwi do jego gabinetu się nie zamykały – stale do niego przychodzili i swoi, i ci z zagranicy, rozmowy do rana, a ja im tylko donosiłam kawę i piekłam ciasteczka… „Helenko, odpoczniemy po zwycięstwie” – mówił. Ale nie zdążył się nacieszyć ani odpoczynkiem, ani zwycięstwem. Zmarł w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat. Złamał nogę, a po operacji w szpitalu, może przez przeciąg, złapał zapalenie płuc – i koniec. A mógł jeszcze pożyć, bo mózg mu działał jak szwajcarski zegarek, pamięć miał doskonałą, a jaki był z niego ciekawy rozmówca! Dom bez niego nie był już taki sam, Wiktor jeszcze bardziej zaczął pić…
– Nigdy mi nie opowiadał o swojej rodzinie.
– A pytałaś?
– W sumie to nie…
– No to najwyższy czas. Nie chcesz się niczego dowiedzieć? Sam ci się nie zacznie zwierzać. To nie w jego stylu.
– W jego stylu jest przesłuchiwanie innych. Mnie ciągle dręczy pytaniami. A jak ja zacznę, zaraz mnie pośle, gdzie pieprz rośnie.
– Musisz spróbować. À propos – nie wiesz przypadkiem, gdzie rośnie pieprz?
– Wiem. Widziałam w San Diego – na takich wysokich drzewach z gęstymi, zwieszonymi jak u naszych wierzb gałęziami.
– Trochę daleko… Nie sądzę, żeby chciał cię wysłać do Kalifornii – zachichotała Helena. – Zresztą on nie lubi Ameryki.
– Aj, a co on lubi…
– Oswoisz go, to się dowiesz.
– Jasne, nic prostszego – oswoić stetryczałego cynika.
– To nie do końca tak. Porozmawiamy o tym kiedy indziej. Teraz muszę lecieć – moje chłopaki będą nieszczęśliwe, jak wrócą, a na stole nie będzie na nich czekać ciepła kolacja.
– Pani chłopaki… Jak się nazywają?
– Mąż – Ryszard, a syn – Zbyszek. Do jutra.
– Do jutra – odpowiadam, a po cichu dodaję: kolejna chodząca tajemnica.
Helena wstaje i wychodzi. Mocny, energiczny krok, krótkie, obcięte na jeżyka, rudawe włosy, modny krótki płaszczyk – wygląda jak nastolatka. Gdybyśmy szły razem, kto wie, którą z nas odprowadziłyby bardziej zaciekawione spojrzenia. A w sumie mogłaby być moją matką.
(…)
przełożyła Joanna Tabor
Fragment przygotowywanej przez Wydawnictwo „Pogranicze” do druku książki będącej kontynuacją powieści Maranta (Sejny, Pogranicze 2020), której polski przekład omawialiśmy w „Akcencie” nr 1 z 2021 r.