To był czas, kiedy…
To był czas, kiedy siadałem na ziemi w Górnym Dole,
na krawędzi lasu pawłowickiego, skąd wybierano piasek
do zapraw murarskich. Czytałem i patrzyłem jak zachodzi
słoneczko nad Starą Kopaną. Nie byłem sam, bo ze
wspomnieniami oraz z tym, co przeczytałem poza szkołą.
Nie czułem się zielony jak maj – a jeżeli już to lekko
przypalony jak lipiec lub sierpień w pokosach i drabinach.
Pisałem po swojemu, tzn. tak, aby nikt mnie z kimś nie pomylił.
Poezję przecierałem prozą z gazet, radia, telewizji i tego o czym
mówili ludzie, co żyli między prawdą a kłamstwem. Czasami się
udawało nieuchwytne chwycić i miałem kartkę z makiem.
Nieraz widziałem jak z pól wynurzał się zając – patrzył, jakby
na miedzę się boczył – strzygł uszami niebezpieczeństwo – czytał
Księgę wiatru w zbożu rozsianą – i wskakiwał jak zakładka do książki.
Tu słońce nie raziło w oczy.
Naprzeciw miałem nasyp grójeckiej ciuchci,
węglowej i spalinowej – osobowej lub towarowej.
Na drutach telegraficznych, co jak A, jaskółki.
To były nuty pieśni o oddali, gdzie
ujadają psy, na łańcuchu przybitym do budy.
O szarej godzinie do ściany lasu dochodziło
bicie dzwonu z Rembertowa.
To był sygnał, że trzeba wracać z dzikości
piasku do domu, zanim zmierzch wszystkich
kolorów nie zapnie. Ludzie, póki zwierzyny nie policzyli,
bramy nie zamykali – uchylali furtkę obok kamienia.
W drodze powrotnej mijałem osiki niespokojne,
olszyny i dwie topole oraz polną gruszę na miedzy.
Byłem znów bogatszy o to, czego nie objąłem oczami i
nie usłyszałem. Przeżyłem a nie przeżułem.
Z apetytem jadłem spóźnioną kolację.
– Milczysz, boś się nagadał z lasem… – zahaczała matka.
– Marysia, daj spokój! – odpowiadał ojciec, sprawdzając,
czy ma w kieszeniach spodni marki, drobniaki i klucze.
Wyjściowe portki z paskiem przez krzesło przerzucał. Był
pewien jutra, pod wieczór. Wkręcał się w sen, jak tokarz.