Transatlantyk podstawiony, a pan nie wsiadasz?
(…)
Ale naturalnie wszystko potoczyło się inaczej. Zaprzyjaźniony z „Akcentem” Wacław Iwaniuk przysłał do redakcji w 1992 roku tekst zatytułowany Gombrowicz i inni, przywołując tam historię mającą zapewne Gombrowicza nieco skompromitować. Wiemy, że Gombrowicz studiował klasyków filozofii, a w 1991 roku „Znak” opublikował książkę Gombrowicz filozof, będącą zbiorem jego wykładów, wygłoszonych na łożu śmierci dla żony i francuskiego przyjaciela w Vence. Z tekstu Iwaniuka dowiadujemy się, że podobny cykl wykładów o filozofii Gombrowicz zaprezentował już w Buenos Aires w 1956 roku. Został do tego namówiony przez grupę polskich przyjaciół, na czele z malarką Krystyną Eichler, pragnących wesprzeć go finansowo. Impreza się udała, a Gombrowicz podsunął pani Krystynie myśl, aby napisała o tym artykuł do polonijnej gazety. Gdy Eichlerówna zaczęła się bronić, że nie potrafi, Witold zaproponował, że sam to zrobi, a ona tekst podpisze, dodając coś od siebie w poincie. Historię tę przywołuje Iwaniuk, z niewątpliwą satysfakcją cytując zdanie Gombrowicza o sobie samym: Ale największą atrakcją był sam prelegent. Spokój, obiektywizm, umiar cechujące Gombrowicza dowodzą, jak źle go sądzą pewni jego destruktorzy. Przyznaję, że nieraz ogarniał mnie niekłamany podziw (którego nie narzucam – myślę jednak, że mam prawo wypowiedzieć swoje wrażenia). Tutaj zostawił Witold pani Krystynie trzy kropki… Sytuacja wydaje się raczej zabawna, ale pan Wacław dostrzegł w tym – bo ja wiem – pychę, gwiazdorzenie, nieuczciwość… A przecież dotknął zaledwie wierzchołka góry lodowej.
Trzeba bowiem wiedzieć, że swą debiutancką książkę, Pamiętnik z okresu dojrzewania, jak to po latach wyświetlił Adolf Rudnicki, 29-letni Gombrowicz, pod inicjałami swojego kuzyna Kotkowskiego, sam zrecenzował w prasie, pisząc m.in.: Doskonała ta książka, pisana z przenikliwą inteligencją, z bardzo oryginalnym i wybitnym talentem, z ogromną wyobraźnią, jest jednocześnie bardzo głęboka i bardzo płytka. Początkujący, lecz i dojrzały autor już zmierzył swe głębie, od początku mając świadomość, że tylko na płyciźnie da się je uchwycić – bywał najgłębszy, gdy jak Tolibowski w słynnej scenie z Nocy i dni Marii Dąbrowskiej, w białym garniturze – a takie też nosił najchętniej – zrywał kwiaty rosnące płytko pod wodą, bo, jak sam twierdził, zarówno w życiu, jak i w literaturze nie chodzi o prawdę uargumentowaną, ale o taką, która uwiedzie nas swoją atrakcyjnością. Był jak nietypowy uwodziciel, który ani przez moment nie mówi, że jest kim innym. Dotykamy tu sedna – Gombrowicz lepiej potrafił objaśnić właściwości swoich książek (a na pewno lepiej je uzasadniał) niż wszyscy ówcześni krytycy razem wzięci, wystarczy zapoznać się z omówieniami Pamiętnika przywołanymi przez Jerzego Jarzębskiego w Grze w Gombrowicza, stanowiącej najwnikliwszą analizę jego dzieł, aby się przekonać, że ta jedyna recenzja trzyma się kupy.
Prawie 30-letni Witold wystartował do literatury z gotowym planem przebudowy dotychczasowego świata na postgombrowiczowski, tylko świat nie był gotowy na Gombrowicza – cóż z tego, że pisał oryginalne dzieła, jeśli się o nich nie mówiło (albo mówiło głupio)? Tak samo jak w przyszłości jasno wyartykułuje, co myśli o zabijaniu się na wojnie, od początku utrzymywał, że jeśli literatura ma być obszarem bezwzględnych prawd, pisarz ma obowiązek dokonać wiwisekcji swoich słabości, bo właśnie one są jego „silnościami”. Skoro świat dąży do pomniejszenia każdej wybitnej jednostki, trzeba natężyć się do takich rozmiarów, aby w starciu tych dwóch przeciwstawnych sił osiągnąć na swój temat jedyną możliwą do weryfikacji prawdę; żeby trafić w środek tarczy, trzeba celować wyżej. A przede wszystkim nie ulegać atawizmom – pozostać, gdy wyjeżdżają, kupić bilet, gdy zapowiedzieli się z wizytą.
Nie chodziło tu wyłącznie o żądzę sławy, na którą cierpieli wszyscy upozowani na skromnych pracowników winnicy literackiej pisarze, lecz o filozoficzny sylogizm – jeśli dzieła Gombrowicza stoją wyżej niż dzieła każdego nie-Gombrowicza, to o Gombrowiczu trzeba pisać mądrzej, a przede wszystkim częściej, niż robi się to z innymi. Ten skromny w gruncie rzeczy człowiek domagał się po prostu sprawiedliwości, niczego przed czytelnikiem nie udając, ba, właśnie to, co wszyscy skrzętnie ukrywali, rąbał w pierwszym zdaniu. W końcu najintymniejsze dzieło Gombrowicza, jego dziennik, rozpoczyna się od podania menu zapowiadającego, że na śniadanie, obiad i kolację podany będzie Gombrowicz; taka jest specjalność tego zakładu i reklamacji się nie uwzględnia. Bo cóż z tego, że pisarz włożył słowa o sobie w usta pani Krystyny, skoro ona sama ust nie umiała otworzyć, a trzeba było oddać sprawiedliwość Gombrowiczowi? Albo jaka zbrodnia w tym, że to, co należało napisać, zareklamował pod przybraniem kuzyna, który tak samo słabo pisał, jak rozumował? Co ja poradzę, że jestem ładna – chciałoby się powiedzieć.
(…)