Jacek Dehnel. Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya

Spis treści numeru 2/2010

Saturn
Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya

 

(Fragmenty)

Pokaż mi kto wymyślił ojca i pokaż mi gałąź, na której go powiesili.
R. M.

I

(mówi Javier)
Przyszedłem na świat na ulicy Rozczarowania. Dopiero kiedy miałem osiem czy dziesięć lat, usłyszałem, ukryty w spiżarni, jak nasza kucharka opowiadała szlifierzowi noży, skąd wzięła się ta nazwa: dawno temu czterech przystojnych mayo goniło piękną dziewczynę, biegnąc naszą ulicą, o tu, tuż pod oknami naszego domu, który wtedy jeszcze nawet nie stał, wzdłuż witryn sklepu z perfumami i złotymi wisiorkami, którego jeszcze nie otwarto i w którym nie urzędował jeszcze stary don Feliciano, bo nawet jego jeszcze nie było na świecie; a biegła ta dziewczyna, oj, biegła, a gonili ją ci mayo, oj, gonili, aż złapali; a tacy byli namiętni, że poszarpali na niej całe suknie, zdarli mantylę i szal, którym przysłaniała twarz – i wtedy stanęli jak wryci, bo pod atłasami i adamaszkami pokazało się cuchnące ciało, oblepiona suchą skórą trupia czaszka, szczerząca żółte zęby. Rozpierzchli się na wszystkie strony, ciało w minutę obróciło się w pył, razem ze wszystkimi wstążkami i falbanami, a ulicę nazywano odtąd ulicą Rozczarowania. Tak mówiła kucharka, trzymając się – widziałem to przez dziurkę od klucza w drzwiach spiżarni – pod boki, krzepka, rumiana, oświetlana snopami iskier, a szlifierz, który opowieści nie znał, bo pochodził gdzieś spoza Madrytu, przykładał do wirującego kamienia kolejne noże i nożyczki, potakując i pomrukując między jednym zgrzytem żelaza a drugim. Ale ojciec – nawet jeśli tego akurat nie powiedział, jeśli tego akurat nie wypluł z innymi obelgami, którymi mnie obrzucał – zawsze uważał, jestem o tym najzupełniej przekonany, że ulica nazywa się tak dlatego, że ja, Javier, przyszedłem na świat w domu, który stał właśnie przy niej, w alkowie na piętrze, w mieszkaniu portrecisty i wicedyrektora Królewskiej Manufaktury Tapiserii Santa Bárbara, a wkrótce malarza królewskiego, Francisca Goyi y Lucientes.

(mówi Francisco)
Kiedy Javier przyszedł na świat, jeszcze na Calle de Desengaño, starsze dzieci już nie żyły; ani pierworodny Antonio, ani Eusebio, ani mały Vincente, ani Francisco, ani Hermenegilda; Maríi de Pilar nie pomogło nawet imię, którym poleciliśmy ją pod opiekę Naszej Pani Saragoskiej. Nigdy nie powiedziałem tego Javierowi – bo w owym czasie starałem się nie rozpieszczać dzieci, wychować syna na prawdziwego mężczyznę, nie to, co teraz, kiedy serce mi zmiękło i zrobiła się ze mnie stara, lejąca łzy purchawa, w dodatku głucha jak pień, co bardzo pomaga w znoszeniu dziecięcych wrzasków – a zatem: nigdy nie powiedziałem tego Javierowi, ale kiedy La Pepa go urodziła i leżała w łóżku, wymęczona, z czarnymi kosmykami włosów przyklejonymi do mokrego czoła, na którym padające z okna światło kładło się wielką plamą, jak z bieli ołowiowej, poleciałem na miasto i krzyczałem wszystkim znajomym i nieznajomym, że nie ma piękniejszego widoku w Madrycie niż ten chłopak. Po nim próbowaliśmy dalej, bojąc się, że i on nie zostanie z nami zbyt długo; moja świętej pamięci małżonka, Józefa Bayeu, czyli po prostu La Pepa, jeśli się nie stroiła, to leżała w łóżku – albo w połogu, albo, jeśli poroniła, z kolejnymi krwotokami. Kiedyś nawet próbowałem to sobie policzyć, i było tego ze dwadzieścia razy. Ale, niestety, przeżył tylko Javier. Niestety tylko i niestety Javier.
(…)

III

(mówi Javier)
Dobrze mu tam, we Francji. Wszystko mi tu powtarzają. Siedzi sobie, zadowolony, stary lis, spasiony borsuk, posiwiały głuszec, maluje jakieś błahostki, fidrygałki, jakieś miniaturki na kości słoniowej, jakieś rysuneczki; Leocadia robi mu jedzenie, troszczy się, kroi jabłka na ćwiartki, osobiście, bo od służącej to mu nie smakuje, a potem oddaje się komu popadnie, okazji w Bordeaux nie brakuje, ostatnio podobno jest z jakimś Niemcem, który nie wie nawet, że ona nie taka weiss, na jaką wygląda. Rosario, przepraszam, „Biedroneczka”, nie mówi na nią inaczej niż „Biedroneczka”, siedzi koło niego i „razem tworzą”. On jednym ruchem coś rysuje, niekoniecznie zresztą obrazki odpowiednie dla dziewczynki w jej wieku, nawet, jeżeli jest córką kurwy i niejedno widziała, a ona, koślawo, próbuje to powtórzyć, niezbornie. Krzywą linią tam, gdzie powinno być prosto, prostą tam, gdzie powinno być krzywo, a przede wszystkim nudną linią, nudną, jednostajną, bez wdzięku. Potem stary bierze kolejną kartkę i – po prostu to widzę – mrucząc coś niezrozumiale do siebie, tak jak zawsze mruczał, a jeżeli nie zawsze, to przynajmniej odkąd ogłuchł, jednym ruchem z kartki papieru robi banknot: czarownicę lecącą na skakance, starego rogacza z młodą żonką (że też nie przychodzi mu do głowy, że portretuje samego siebie), skazańca duszonego garottą, słowem: idealny rysunek, na który od razu miałbym kilku kupców. I podaje temu bachorowi. A ona, mrugając oczami, kokosząc się przy nim na krześle, puszczając uśmieszki, wysuwając mały język jaszczurki, odziedziczony z pewnością po matce, „uzupełnia cienie”, czyli tą swoją tępą kreską pokrywa fałdy sukni, kawałki tła, czupryny, a stary mówi „jaśniej”, „ciemniej”, „jaśniej”. I tak, pracując ochoczo i w pełnym porozumieniu, zamieniają banknot w gryzmoły, z których można co najwyżej robić tutki na tytoń.

(mówi Francisco)
Dobrze mi tu we Francji, choć źle mi tu, w starości. Kiedy jest mocne słońce – choć nie tak mocne jak w Madrycie – widzę lepiej i wtedy zabieram się za malowanie. Nie mam już sił na duże płótna, zresztą nawet chodzę ledwo-ledwo, jest tu taki młody, który uciekł z Hiszpanii, de Brugada; spędza z nami sporo czasu i wyprowadza mnie na spacery, nauczył się nawet ze mną rozmawiać – nie tak jak wcześniej, pisząc na karteluszkach, które trudno mi rozczytać, ale dłońmi, wedle systemu księdza Boneta. Ale przedwczoraj go za to zrugałem, bo wymachuje łapami, jakby chciał wszystkim dookoła pokazać, że stary Goya nie tylko ledwo giczołami powłóczy, ale i jest głuchy, głuchy, głuchy jak pień, jak kamień, jak pędzel, jak klamka, jak kłąb starych szmat, poruszanych czarną magią. Cuchnę chyba szczynami, bo mam chory pęcherz, ale sam tego nie czuję, już nie ten nos, co potrafił przez okno wywąchać soczystą cipkę, idącą ulicą… widzę tylko, jak inni się krzywią, kiedy podchodzę za blisko, a że nie chcą mi zrobić przykrości, to ukrywają te grymasy, co jest jeszcze bardziej upokarzające. Noszę trzy pary okularów. Trzy pary okularów na jedynym nochalu. Nie takim znowu największym. Wzrok mnie zawodzi, ręka też. Wszystkiego mi brak – oprócz woli. Przez jakiś czas zajmowałem się litografiami, rysowałem z pamięci byki… Brugada mi pomagał, stawiał kamień na sztalugach, mocował, a ja tam już sobie gryzmoliłem, skrobałem brzytwą, w drugiej ręce trzymając wielką lupę, bo bez niej niczego prawie nie widziałem – ale ze dwa razy kamień zerwał się ze sztalug, raz prawie zmiażdżył mi stopę, aż zarysował krawędzią czubek trzewika, za drugim razem łupnął o ziemię, kiedy mała Rosario stała ze trzy kroki dalej, oczywiście cała praca na nic, a za drugim razem miałem piękną scenę, prawie skończoną. Dałem sobie z tym spokój. Na duże płótna tym bardziej nie mam siły, a moja Biedroneczka dorosła już do malowania i myślę posłać ją na nauki do Paryża, posłałem nawet list do Paryża, może Ferrer by ją umieścił u Martina, podobno jest niezły. Nie będzie na to szkoda pieniędzy. Bo i jest kogo kształcić, nie to, co ta dupa Javier, który do niczego się nie potrafi zabrać, leży tylko jak kawał tłustego mięsa w brytfannie, w zakrzepłych sokach, nie chce mu się do mnie przyjechać, nie chce mu się ruszyć tego spasionego tyłka przez Pireneje, a ja, staruch, muszę jeździć w tę i z powrotem jak młody szczygiełek, bo inaczej nie zobaczę mojego ślicznego Marianito. Zupełnie jakby nie mogli zostawić na chwilę interesów, zresztą, jakie oni tam mają interesy, i przyjechać do stojącego nad grobem ojca. Ale jest Biedroneczka, i na Biedroneczkę nie szkoda czasu, pokazałem nawet jej rysunki w Madrycie, wszyscy profesorowie Akademii byli zachwyceni i mówili, że to jak mały Rafael w spódnicy, jak mały Mengs w atłasach. Świat nie widział drugiego takiego talentu. Siadamy więc razem, coś tam jej rysuję na świstku, a ona kopiuje uważnie, a ile jest w tym pracowitości, ile biegłości, jaka kreska śliczna! Niewyrobiona jeszcze, to prawda, ale czuć geniusz. Goya ten geniusz czuje. Ona sobie rysuje, Leocadia krząta się po domu albo wychodzi na miasto, w końcu kobieta musi mieć coś od życia dla siebie, a jesteśmy we Francji, nie w Hiszpanii, przecież nie będę jej trzymał w domu pod kluczem. Ona sobie rysuje, ja wyciągam z szuflady płateczki kości słoniowej, farb, cienkie pędzelki, i patrząc przez szkło powiększające najpierw kładę ciemny podkład z kopcia, zdjętego z lampy, a potem kapię kilka kropli wody. Jakie tam światy, ile tam się kłębi postaci, duchów, namiętności – kaleki, więźniowie, brzuchate karły, stare wiedźmy; patrzę przez moją lupę i nadziwić się nie mogę, ile się może wydarzyć na takiej maleńkiej płytce, kiedy woda rozpuszcza sadzę. A potem, rach ciach, zabieram się do malowania. Jak nie wyjdzie, a coraz częściej nie wychodzi, zdrapuję bez żalu, bo wiem, że woda rozpuszcza czerń w pełnej zgodzie z nurtem moich myśli i zaraz przywoła jeszcze coś lepszego. Coś boleśniejszego.

(mówi Francisco)
Z Javierem też tak siadywałem jak z Biedroneczką – myślałem sobie, że jeżeli mój tatuńcio, zwykły pozłotnik, spłodził takiego malarza jak ja, to czego mój syn dokona! Tak myślałem o nich wszystkich, po kolei: o Antoniu, Eusebiu, Vincentem i Franciscu, a oni wszyscy umierali, mało który wyżył dość długo, żeby móc utrzymać w ręku ołówek, a co dopiero żeby zadziwić świat swoim talentem; a z Javierem tyle razy było o krok, o odrobinę – jak wtedy, kiedy miał ospę i całą noc nosiłem go na rękach, zamiast co namalować albo wyzamiatać jakąś dziewuchę, a on, rozpalony, zmęczony płaczem, zasypiał na chwilę i zaraz znowu się budził; kiedy powiedziałem o tym królowi, był tak wzruszony, że chwycił mnie za rękę i długo nią potrząsał, a potem zaczął grać na skrzypcach, co miało chyba świadczyć, że stary piernik mi współczuł. Cóż, każdy współczuje taką sztuką, na jaką go stać – ja współczułem całej żywej, krwawiącej Hiszpanii moimi arcydziełami, on współczuł choremu dziecku i jego ojcu rzępoleniem na skrzypkach. Dobre i to. Ale przecież nie tylko wtedy; całe dzieciństwo Javiera starałem się nie przyzwyczajać do niego; bałem się, że odejdzie jak poprzedni albo jak ci, których La Pepa roniła później: krwawe strzępki, brud na prześcieradłach, potworności, których wolałbym, jak tylu innych, nie mieć przed oczami, a widzę je nieustannie – kiedy zamykam oczy, we śnie, na jawie, kiedy patrzę na kroplę wody, rozpuszczającą czerń na płytce kości słoniowej, widzę nie tylko trupy rozstrzelanych pod murem, nie tylko zakonnice gwałcone przez francuskich żołdaków, ale i te paskudztwa, które z niej wychodziły: karły, homunkulusy, które dałoby się zmieścić w dłoni; jeden z przerośniętą głową, drugi w ogóle bez nóg, ohyda, ohyda. Ale jeden się uchował, i to z nim siadywaliśmy, jak teraz z Rosario – ech, najpiękniejsze chwile, kiedy widziałem, jak stawał się wierną kopią swego własnego ojca, ba, jego, czyli moim, arcydziełem; jak wyjmował z kasety pędzle, szpachle, rozmaite druty i drapaki, jak przyglądał się różnym pigmentom i pytał, z czego się je robi… a jednak, nie było w nim geniuszu; czułem to niemal od początku, ale oszukiwałem się, że coś z niego jeszcze wyrośnie; gdzie tam. Do gadania, paplania o pigmentach, o farbach, to był pierwszy – ale kiedy miał się zabrać do płótna, do kartki, taki był grymaśny, nieśmiały, a że się wstydzi, a że nie umie, a to, a tamto; aż zdawało mi się czasem, że robi to specjalnie, na złość, to zrugałem go kilka razy, huknąłem porządnie, jak na chłopa, to się potem porobiło gorzej nawet. Nie chciał ze mną malować, nie chciał przychodzić do pracowni, coraz bardziej był gnuśny i mrukliwy. Nie wiem, skąd mu się to wzięło, z pewnością nie po mnie. Wychodzi, że po matce. A ona, rzeczywiście, mrukliwa, choć pracowita kobieta. Niewiele wiedziała, to i niewiele mówiła, tak lepiej. Tylko się stroić lubiła. Ale czy nie wszystkie one to lubią?
(…)

 

Całość w tradycyjnym wydaniu „Akcentu”.

Wpłać dowolną kwotę na działalność statutową.
"Akcent" jest czasopismem niezależnym. Wschodnia Fundacja Kultury -
współwydawca "Akcentu" utrzymuje się z ograniczonych dotacji
na projekty oraz dobrowolnych wpłat.
Więcej informacji w zakładce WFK Akcent.