Jesienne flamenco
Jest przy mnie zawsze śmierć
Dopiero od niedawna ale już
Wymościła sobie wygodne
Miejsca i rytuały wszystko jest jej znakiem
I nie da się oszukać ani obłaskawić
Pojętna niczym pies
Nie spuszcza ze mnie oczu dobrze wiem
Coraz ciszej puściej dokoła
Nie skoczy mi do gardła kiedy na nią czekam
Kurz bezgłośnie wiruje w błękicie powietrza
Jest przy mnie zawsze śmierć
Synkopa lekkich kroków jakby ktoś
Kto już dawno na zawsze odszedł
Biegł za mną tą ulicą której nazwy nie znam
Złotymi grzebieniami klon czesze mi włosy
Lecz skrzypi czarny pień
Odjazd
chodzimy w butach po dywanach w salonie
i po ręcznikach kąpielowych w łazience
kolejno uśmiercamy: komputer, wodę, gaz
kanapy i fotele osłaniamy od kurzu
białymi prześcieradłami, które niczym żagle wydymają się niepewne:
w drogę?
a może tylko: poddajemy się?
podróż daleka i powrót niepewny
ale rzeczy – tak, one pozostaną niezmienione
zanim nasze dotyki je wskrzeszą
patrzymy
jak w nieruchomym powietrzu
pustka mości się w wolnym miejscu po nas