Skip to content
Dostosuj preferencje dotyczące zgody

Używamy plików cookie, aby pomóc użytkownikom w sprawnej nawigacji i wykonywaniu określonych funkcji. Szczegółowe informacje na temat wszystkich plików cookie odpowiadających poszczególnym kategoriom zgody znajdują się poniżej.

Pliki cookie sklasyfikowane jako „niezbędne” są przechowywane w przeglądarce użytkownika, ponieważ są niezbędne do włączenia podstawowych funkcji witryny.... 

Zawsze aktywne

Niezbędne pliki cookie mają kluczowe znaczenie dla podstawowych funkcji witryny i witryna nie będzie działać w zamierzony sposób bez nich.Te pliki cookie nie przechowują żadnych danych umożliwiających identyfikację osoby.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Funkcjonalne pliki cookie pomagają wykonywać pewne funkcje, takie jak udostępnianie zawartości witryny na platformach mediów społecznościowych, zbieranie informacji zwrotnych i inne funkcje stron trzecich.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Analityczne pliki cookie służą do zrozumienia, w jaki sposób użytkownicy wchodzą w interakcję z witryną. Te pliki cookie pomagają dostarczać informacje o metrykach liczby odwiedzających, współczynniku odrzuceń, źródle ruchu itp.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Wydajnościowe pliki cookie służą do zrozumienia i analizy kluczowych wskaźników wydajności witryny, co pomaga zapewnić lepsze wrażenia użytkownika dla odwiedzających.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Reklamowe pliki cookie służą do dostarczania użytkownikom spersonalizowanych reklam w oparciu o strony, które odwiedzili wcześniej, oraz do analizowania skuteczności kampanii reklamowej.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Miłosz Waligórski. Statki

Spis treści numeru 2/2018

Statki

Umierać to zmieniać rodzaj, odnawiać się.
Emil Cioran (przeł. Ireneusz Kania)

Życie – szkicownik. Człowiek – ołówek.
Sprawy – krajobraz. Czas – gumka-myszka: i gryzie, i wyciera.
Koźma Prutkow (przeł. Tadeusz Komendant)

 

Ludzie rodzą się wszędzie. Dlaczegóżby więc nie mieli rodzić się także w Jaslovskich Bohunicach na Słowacji, w tej części Europy, gdzie słowo klęska, otoczone nimbem chwały i męczeństwa, od wieków pisze się wyłącznie wielką literą, pysznie wyhaftowanym przez żonę powstańca inicjałem, natomiast zwycięstwo, jeśli w ogóle się zdarza, przyjmuje się z onieśmieleniem, zakłopotaniem, w końcu z nieufnością dojrzewającą do pytania „Kto za tym stoi?”. Wyjątkiem są mistrzostwa w Jugosławii. Wtedy za sukcesem stał – i to jak stał! na szeroko rozstawionych nogach – Antonín Panenka.

pomieszczenie z poplątaniem

W takich okolicznościach, wczesną wiosną 1944 roku – w czasie gdy na ulicach dzieci kaszlały z bezdomności, a jeśli poza frontem ktoś kogoś zabijał, to tylko dla kaszy, nigdy dla pieniędzy – przyszedł na świat Jozef Brečtan, obecnie emerytowany, choć wciąż aktywny zawiadowca stacji Kostiviarska pod Bańską Bystrzycą. Lata temu był na niej zatrudniony, a dziś zajmuje obłuszczoną z bluszczu budkę podróżnika, którą dobudowano do poczekalni, dzięki czemu Jozef mur w mur sąsiaduje z pustostanem. Niegdyś gnieździło się tam wiadome robactwo i przesiadywali czekający na pociąg ludzie, w kwietnikach natomiast fioletowiały z zazdrości uziemione maciejki. Ktoś wchodził, ktoś wychodził, pod strop niosły się głosy, był ruch i ciepło biło przez ścianę. Pod czujnym okiem zawiadowcy w klombach na peronie posłusznie trwała wegetacja. Człowiek – ster, żeglarz i okręt w jednym – samotrzeć panował nie tylko nad sobą, ale też nad begonią i trzciną, i zadufany w niepodzielność swojej władzy wcale a wcale się nie spodziewał, że pod pokładem tli się już chlorofilowy bunt, który wkrótce wypędzi go daleko za burtę.

Jozef, jak gdyby się domyślał, że w końcu nastąpi ostateczny tryumf świata roślinnego, od dziecka pasjonował się botaniką. W pierwszej kolejności florą człekokształtną, głównie żeń-szeniem i innymi bylinami o właściwościach literackich. Nie bawił się jednak w ogrodnika, a już na pewno nie we francuskiego badylarza, który przycina, poprawia, strzyże i osmycza. Nie, on dawał kwiatom wolność, wychodził na łąkę, żarłocznymi zmysłami wślizgiwał się pod jej dekolt i chłonął rośnięcie, nieposkromioną nadobfitość tryskającej we wszystkie strony zieleni, erupcję barw, lubieżne oszołomienie zielsk, odurzenie kocanek, oplecenie zroszoną pajęczyną, walące w skroniach wodospady lubczyku, napierającą falami woń irysów, hoży perz. Bo Jozef nie robił różnicy między ostem a różą. Interesowała go sama gramatyka roślin i jej odchylenia, to, w jakie układają się one ornamenty, esy-floresy i zdania, jak się krzewią i rozpleniają. Pozwalał im bujnieć, niczego nie odchwaszczał. Żadna więc uprawa, orka, nawóz, siejba ani kośba. Tylko oko, gołe oko i bose stopy wtulone w chrust. I erekcja pod znakiem anakolutu. Z rozkoszy dostawał bzika, dreszczu giloszy.

deszcz

Spadł po południu, a potem poszedł spać. Osierocił kałuże, które teraz schły w oczkach aż do zupełnego zniknięcia w dwu kroplach wody. Najwięcej straciła na tym flora. Spragnione rośliny po swojemu rościły pretensje do nawilżenia, wołały o irygację do nieba i nareszcie, choć dopiero następnego dnia rano, zostały wysłuchane. W tych czasach ulewy i wylewy nie leżały już w gestii decydentów, łysenkistów i miczurinistów, jak ponad pół wieku temu.

Kilka lat po wojnie Jozef był naocznym świadkiem skutków ubocznych rewolucji w sadownictwie. Właśnie spektakularnie upadła idea siewu grochu w zimie, nie sprawdziły się próby zazielenienia jałowych hal w Niżnych Tatrach, na panewce spaliły próby szczepienia w szklarniach zrazów po nelsońsku, łasy na natychmiastowe plony człowiek powoli zdejmował pychę z serca i łuski z oczu, wciąż jednak, zniecierpliwiony łaskawością przyrody, przeprowadzał eksperymenty z krzyżowaniem drzew owocowych oraz warzyw.

To dzięki temu dziesięcioletni Jozef, wracając ze szkoły na obiad, natknął się pewnego dnia na botaniczne kuriozum. W drodze do domu mijał ogrody należące do Państwowego Instytutu Oczkowania Krzewów. Zazwyczaj nie zwracał na nie uwagi, patrzył pod nogi. Podczas suszy kopał kamyki – wierzył, że zmieniając ich położenie, sprawia im przyjemność – w dżdżystą pogodę natomiast przeskakiwał przez tworzące się w zagłębieniach bajorka, kucał przy nich, puszczał łódeczki z zeszytowych kartek lub podziwiał odbite w nich obrazy, obłoki zanurzone w błękicie jak bajkowe korabie.

Wtedy jednak w lustrze wody zobaczył coś, co wniknęło mu w pamięć tak głęboko, że jeszcze tego samego dnia wykwitła z tego opowieść. Co wieczór, usypiając swoją młodszą siostrę Adulinkę, snuł nad jej łóżeczkiem niestworzone historie o biedronkach uciekających z tonącego okrętu, o życiu społeczeństw na podwodnych łąkach, o indyku, który myślał o niedzieli, oraz o wetkniętych w mrowisko kijach samobijach. Tym razem jednak nie musiał wymyślać, zaglądać do słownika frazeologicznego ani wysysać z palca życia przez rz. Swoją dobranockę oparł na tyczce reminiscencji sprzed kilku godzin. Zatytułował ją Kapuśniaczek.

– Na polnej ścieżce – zaczął przytłumionym głosem – przebrany wpadł w kałużę zrodzoną z matki chmury. Była głodna niczym Kopciuszek i łudząco kogoś mu przypominała, jakby przeglądał się w czystym lustrze. „Hm, no tak, toć to wykapany ja”, zlał się ciurkiem ze strachu. Ustał, zanim dobrze ją nakarmił, i nabrawszy wody w gąbkę, poleciał do nieba ustalać ojcostwo. Tyle go widzieli, co kot napłakał pod pień. Bo córeczka, uschła z tęsknoty i żalu, wyciągając za nim ręce, z czasem zmieniła się w stare drzewo. To drzewo owocuje raz w roku jedną kapuścianą głową.

– I co, i co dalej?

– Nic, mądrej głowie dość dwie dziurki w nosie. Koniec, pora spać.

Dał siostrzyczce pstryczka w nos i zgasił nocną lampkę.

atomy boga

Gdy miał czternaście lat, niedaleko jego wsi rozpoczęto budowę elektrowni atomowej. Całą zimę, wiosnę i lato codziennie po szkole szedł pięć kilometrów, żeby popatrzeć, jak w polu, szczerzącym się w miejscu wyrąbanego w kosmos lasu i wypalonej łąki, rośnie Bajkonur na miarę jego młodzieńczych wyobrażeń. Betoniarki lały ocean betonu, ciężarówki ze skrzyń ładunkowych usypywały piramidy piachu i żwiru, żurawie na niebotyczne wysokości wznosiły prefabrykaty, w oczach ogromniał mu blok A-1, który elektrycznym blaskiem rozjaśniał potem pół jego dorosłego życia. Mały Jozef ze zdumienia pocierał czoło, nerwowo poprawiał na głowie czapkę, w zależności od pory roku: uszankę albo cyklistówkę, i oniemiały z przerażenia i zachwytu przez uchylone usta wpuszczał w siebie powietrze ciężkie od kurzu z placu budowy. W tym wieku mamił go twórczy darwinizm radziecki. Jozef uwierzył w ludzką zdolność przeobrażania przyrody. Chciał widzieć więcej, przeto podchodził coraz bliżej ogrodzenia i zapatrzony w pracę maszyn godzinami wystawał w chmurze pyłu, aż nabawił się pylicy, co o mały włos nie pokrzyżowało mu życia. Ledwie zdążył bowiem wyzdrowieć przed jesiennym wyjazdem do Nitry do liceum, gdzie miał podjąć naukę w klasie biologiczno-chemicznej.

Po maturze uzyskał, bardzo ceniony w tych okolicach, licencjat w szkole nasion Františka Miki i Antona Popoviča, lecz kiedy w niecały rok później dotarło do niego, że mniej więcej połowa mieszkańców okolicy legitymuje się wyższym wykształceniem, głównie z dziedziny marksizmu-leninizmu, stwierdził, że nie ma się czym chełpić, i przestał do tego przywiązywać wagę. „Kiedyś – myślał – w całym mieście z dyplomem było nas kilku, łącznie z księdzem proboszczem. Teraz wszystko stanęło na głowie. W hierarchii naukowej pleban stoi niżej niż odźwierny. Hańba”. Ale z roku na rok księży ubywało. Prawdopodobnie, wziąwszy sobie do serca młodzieżowe komunikaty naścienne, czyli wolę miejskich murów, wyprowadzili się na Księżyc. W obowiązującym systemie politycznym, a co za tym idzie również społecznym, oskarżani o materializm duchowni nie byli mile widziani. Poza wykrzyknieniem „księża na Księżyc” fasady roiły się od pisanego smołą hasła „kasa katabasa”. Cóż, w świecie idealistów trudno hołdować zasadom wolnego rynku, symonii i kupczenia odpustami, więc kler tracił zaufanie wiernych oraz, dosłownie, kontakt z Ziemią. Ta utrata swoje, nomen omen, apogeum osiągnęła w lipcu 1969 roku, kiedy kilku księży, w tym Neil Armstrong z Witoldem Gombrowiczem, rzeczywiście wylądowało na Księżycu. Jozef widział ich nocą w telewizji, akurat przekwitały mniszki i zaczynali grasować źli dmuchawce. Potem na emigrację udali się biskupi i metropolici. Wszyscy, z wyjątkiem Biełki i Striełki, zostali tam na zawsze.

Ziemia coraz gęściej obrastała w pnącza.

(…)

Ciąg dalszy w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.

Wpłać dowolną kwotę na działalność statutową.
"Akcent" jest czasopismem niezależnym. Wschodnia Fundacja Kultury -
współwydawca "Akcentu" utrzymuje się z ograniczonych dotacji
na projekty oraz dobrowolnych wpłat.
Więcej informacji w zakładce WFK Akcent.