Język oczu
Błędne zapowiedzi nie mogły powstrzymać błędnego
Koła tego, co teraz się dzieje, bo dzieje się aż nadto dużo,
Więc możesz bywać i tu i tam, u nas i u nich,
Za murkiem, gdzie zawsze siadasz, przecinać wzrokiem tętnicę
Najbliższego, skośnie mrugającego do ciebie
Narożnika gwiazd, z którego żadna cię nie wzięła, spod jakiego
Więc znaku mógłbyś jeszcze raz przybyć i wejść za kulisy
Głowy, która upatruje w tobie dalszy dla siebie szlak?
Skacze mi w lusterku dłoni nieuchwytny kąt pochylenia
Każdej chwili, rozmazuje się kontur i rys
Blednącej na widok dołu twarzy, nie mamy czego szukać więcej
W tych zakamarkach kropli wieczoru, wszyscy bowiem
Poszli w kierunku przystani, odbijając teraz od brzegu, jakby
Czekano na nich od dawna po drugiej stronie tego krótkiego
Zaćmienia, błędnie więc odprowadzam swój skrawek cienia
W pole twojego skrycia, a orbita, która nas wiodła na
Ten połów, zamienia się w schody i wychodzi z czyichś oczu
Żyłką z haczykiem. W tym oddalaniu innych od siebie nie ma
Ani nęcącej reguły, ani parszywego zaklęcia, oddaleni przychodzą
Prawie codziennie i kołysząc się na złamanym ramieniu
Przepowiedni, proszą o przychodzenie dalsze, aż do ostatniej dawki
Spełnionej prośby, kiedy oddalą mnie od siebie, nie mogąc już
Dalej być w tak groteskowo umownym splocie. Nie ryzykuję tedy
Żadnego opuszczenia, nie przybywam też znikąd do czegoś.
Jestem tylko w pokoju bez ścian, nie zatrzymuje mnie żaden
Przeciąg i drzwi uchylają się wtedy, gdy nie można już wyjść poza
Krąg najprostszych mniemań o wszelkiej łapczywości stałych gestów,
W tej kapsułce sekundy, która każe przeglądać się oddechowi
W lustrze. Jeśli mamy gdzieś jeszcze wracać, to nie wracamy tam
Z niczym. Tlą się ostatnie sadze, jakie spadły z ustrzelonych wyobrażeń
O koniecznej zmianie toru, bowiem życie domaga się rzekomo
Świeżych racji dla przedłużenia swojego promienia, w tym
Pnącym się dryfie, który pochłania uwagę przedostania się do sedna
Bez reszty. Cóż, w tak niewidomym położeniu
Garną się do siebie blokowane wcześniej echa, mówię ci o tym
W podmokłej ciszy, i wtedy, gdy jedyną potrzebą jest podtrzymanie
Tego zawieszenia i nietracenie szansy manewru zaniku, marnieje
Każda pozostała garstka światła, a niebo odwracając się na
Drugi bok, pozostawia mnie z kretesem. Luki wypełniają się mgielnym
Wrzaskiem, człowiek, który budził się długo, budzi się raz jeszcze,
I kiedy wchodzi na swój niewidzialny pokład, żeby
Potem wrócić jak po sznurku tą samą stroną, przepada wreszcie
Dla innych, na łyżwach w śnie jeżdżąc tylko pod górę.