„Reportaż tkwi fizjologicznie w naturze reportera…”
Katarzyna Michalak o Hannie Krall
(Zapis wypowiedzi otwierającej spotkanie w Radiu Lublin 3 lipca 2012 r.)
Bogusław Wróblewski: Serdecznie wszystkich państwa witam na kolejnym spotkaniu w Studiu im. Zbigniewa Stepka. Odbywa się ono w dwóch układach odniesienia, bo z jednej strony trwa od kilku lat cykl zatytułowany „Z daleka i z bliska – gość Radia Lublin”, a z drugiej strony – „Akcentowej” – jest to ogniwo cyklu, który nosi nazwę „Wernisaże literackie Akcentu”, mającego co najmniej dwudziestoletnią tradycję. Bardzo państwu dziękuję, że mimo tego upału i zaczynającego się sezonu „ogórkowego”, tak licznie przyszli państwo na nasze spotkanie. Serdecznie dziękuję pani Katarzynie Michalak i panu Alojzemu Leszkowi Gzelli, że zechcieli przyjąć zaproszenie, żeby wystąpić jako „pierwsi czytelnicy” nowego numeru „Akcentu”. Uparcie trzymam się tego określenia: nie recenzenci, nie – broń Boże – referenci, ale właśnie „pierwsi czytelnicy”… Nie prosiliśmy przecież o wypowiedź, która byłaby kompozycyjnie zamknięta i stanowiłaby jakiś tekst zbliżony do formy recenzji, tylko o osobiste refleksje wywiedzione z lektury najnowszego tomu „Akcentu”.
Pani Katarzyna Michalak jest wybitną radiową reporterką, laureatką wielu nagród krajowych i międzynarodowych. Trudno uwierzyć, gdy się patrzy na tę bardzo młodą kobietę, że jest to jedna z bardziej utytułowanych postaci w świecie reportażu radiowego. I to w skali nie tylko krajowej, ale i europejskiej. A obok niej siedzi pan Alojzy Leszek Gzella, który jest znaną personą dziennikarstwa lubelskiego, osobą mającą w pamięci albo w swoim archiwum właściwie cały świat dziennikarski Lublina, poczynając od czasów międzywojennych do dzisiaj. […] Prosimy o wasze wrażenia z lektury najnowszego tomu „Akcentu”. […]
Katarzyna Michalak: Bardzo dziękuję za zaproszenie. Powiem od razu – państwo to widzą – że mam ogromną tremę, ponieważ o literaturze nie wypowiadałam się publicznie od lat bodajże szesnastu, od ostatnich zajęć z analizy dzieła literackiego albo od obrony pracy magisterskiej. Z biegiem czasu, z biegiem lat, stałam się specjalistką od słuchania i wolę słuchać niż mówić. Ale wiem, dlaczego mam dziś przemówić: mam przemówić w związku z tekstem, który otwiera najnowszy numer „Akcentu”, zatytułowanym Tajemnicą jest to… Taki właśnie tytuł nosi czwarta część Białej Marii Hanny Krall. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, jakie to wydarzenie, że ten tekst w ogóle się ukazuje, ponieważ Hanna Krall zapowiedziała przed rokiem, kiedy Biała Maria pojawiła się na rynku wydawniczym, że to jej ostatnia książka i że jest to jej pożegnanie z reportażem. Myślę, że wiele osób nie uwierzyło. Dlaczego? Dlatego, że reportaż – wszyscy to czujemy, ci, którzy czytają literaturę faktu – to życie zapisane. A życie dzieje się wciąż, ciągle, i reportaż tkwi fizjologicznie w naturze reportera. Nie uwierzyłam i ja Hannie Krall. Także dlatego, że poznałam ją dość dobrze, ale nie osobiście. Poznałam ją dzięki reportażowi Anny Sekudewicz z Radia Katowice – to jest wielka dama reportażu radiowego i chyba jej jako jedynej udało się podejść tak blisko do Hanny Krall. Chciałabym – ja wiem, że to będzie coś nowego –niekonwencjonalnie rozpocząć moją wypowiedź od dwuminutowego fragmentu tego reportażu. Posłuchajmy.
[Fragment audycji; głos Hanny Krall]: Ja pozamykam drzwi wszystkie, tam są komórki, tam jest telefon, a nie chcę się tak odcinać, bo wiesz, muszę jeszcze autoryzować różne rzeczy… I usiądź. I to zabierz, tu usiądź, proszę bardzo. No, musisz coś zrobić z tym magnetofonem, niestety, ale… No to włącz.
Beze mnie ludzie by nie wiedzieli, że była Lilka, o której opowiadam w tej książce ostatniej. To do mnie zadzwoniła z Izraela, bo był alarm i trzeba zejść do schronu na piechotę, po schodach, a ona nie mogła zejść, bo ona miała chore nogi. A miała chore nogi dlatego, że w czasie wojny była w grobowcu na cmentarzu. No to co ty byś zrobiła na moim miejscu? – zapytała. Zaraz pociski spadną, to co ty byś zrobiła? Ja bym, słuchaj, ja to bym wzięła kartkę. Siadaj i pisz… No ja powiem ci Aniu, że to jest jeden z najważniejszych tekstów w moim życiu. To jest o tym, że jak już nic nie masz do zrobienia, to wtedy wyjmujesz kartkę papieru i długopis.
Ty wiesz, że ja seplenię? Tak. – To jest najważniejsze (w tle z magnetofonu) – Kasuj, kasuj, kasuj…
Ja słucham siebie po prostu, no traktuję sama siebie jak postać z reportażu. Tym razem ja, wiesz, jestem obiektem. Ja nie jestem dobrym obiektem dla ciebie, dlatego że ja przez cały czas siebie słyszę. Trudno, ja tak mówię. Mówię, jak mówię. Chyba słyszysz – ja tak mówię.
No, a co ty byś chciała, żebym ja tu szlochała, płakała? Na to nie licz. Na to nie licz, nie mogę. No nie patrz taka zniesmaczona na mnie. No gdybyś ty miała sama o sobie opowiadać, to co byś opowiadała? Co? Ja też! Też jestem nieciekawa! Ciekawe są historie, które opowiadam. Moi bohaterowie – to jest najciekawsze, co mi się przytrafiło w życiu.
K. M.: No właśnie. Proszę państwa, pisanie to taka czynność najważniejsza, pierwsza i ostatnia. I ostateczna. Dlatego jestem pewna, że będą kolejne teksty Hanny Krall. Nie wiemy, czy książki, ale teksty na pewno. I tajemnicą jest to, jak pan redaktor Wróblewski przekonał, nakłonił Hannę Krall, żeby ten tekst opublikowała.
Może króciutko o treści. Ja nie wiem, czy państwo to czytali, bo może tutaj siedzą osoby, które już doskonale znają ten numer „Akcentu”?
B. W.: Niektóre tak, niektóre nie. Numer niedawno się ukazał.
K. M.: Więc dlaczego ten tekst powstał? I skąd ta publikacja? Pewnego dnia, już po ukazaniu się Białej Marii, autorka otrzymała list z pytaniem, co wiedziała, pisząc swoją książkę, o Stanisławie Sojczyńskim? Nazwisko Stanisława Sojczyńskiego pada tylko raz, w jednym z rozdziałów drugiej części Białej Marii i to są dosłownie dwa zdania. Wiemy, że był przed wojną nauczycielem polskiego, w czasie wojny jednym z dowódców AK i otrzymał najwyższy wymiar kary, czyli karę śmierci. Ten rozdział jest poświęcony doktorowi Kastenbaumowi, współpracującemu ze Służbami Bezpieczeństwa, lekarzowi więziennemu. To jest taki duży epizod, ale Sojczyński jest wspomniany tylko w tych dwu zdaniach. A zatem – list. Przyszedł list, pytający, czy autorka Białej Marii podzieliła się z czytelnikami wszystkim, co wiedziała na temat Sojczyńskiego. I ten list wyraźnie sugerował, że trzeba powiedzieć więcej.
W ten sposób kolejny los przylgnął do Hanny Krall, a ona po prostu nie mogła się oprzeć pokusie, żeby opowiedzieć o tym, co zdarzyło się naprawdę. Sama kiedyś powiedziała, że losy lgną do niej, że ona tylko zapisuje. Nie mogła się oprzeć, tym bardziej że w miarę dokumentowania tej historii, los Sojczyńskiego zaprowadził pisarkę ku innym postaciom, ku ofiarom, katom, wybawicielom. Zaczęła więc rekonstruować epizody z życia Sojczyńskiego, pseudonim Warszyc. Dowiedzieliśmy się, że to żołnierz AK, kapitan konspiracyjnego Wojska Polskiego; jak się okazuje był postrachem bezpieki w związku z licznymi akcjami prowadzonymi przeciwko komunistom do czerwca ‘47 roku. Został schwytany pewnej czerwcowej nocy wraz ze swoją ukochaną, łączniczką Haliną, podczas nocnej toalety, a zamieszkiwał wtedy u krawca Włodarczyka. Więc wchodzimy w ten los Sojczyńskiego jak do takiego ciemnego, tajemniczego pokoju. Okazuje się, że w tym pokoju są kolejne drzwi i wchodzimy do nowego pokoju, czyli w nową historię, tym razem krawca Włodarczyka, który jest w tej czwartej części Białej Marii chyba najbardziej świetlistą postacią. Bo ów krawiec, który również został aresztowany, razem z Sojczyńskim i z jego ukochaną, podczas śledztwa, tak od niechcenia wyznał, że w czasie wojny uratował dwie Żydówki, więc dlaczego miał nie pomóc swoim. Okazało się, że przesłuchujący go śledczy był Żydem, sprawdził prawdziwość relacji krawca. I sprawił, że krawiec otrzymał najlżejszy wymiar kary. I tu znowu spoglądamy wstecz, w głąb historii krawca Włodarczyka. Okazało się, że przed wojną był on uczniem takiego krawca-filozofa Einhorna, od niego słuchał o Bogu, słuchał o Talmudzie i przekazywał tę wiedzę, te opowieści swojemu wnukowi. A wnuk po latach, kilka lat temu, wydał książkę o Emmanuelu Levinasie, czyli o żydowskim filozofie, który wpisuje się w nurt filozofii dialogu, filozofii spotkania.
I pojawienie się Levinasa (tylko nazwisko znowu) sprawiło, że pomyślałam, że zdobędę się na odwagę i zapytam państwa, jak to jest z państwa odbiorem reportażu, a właściwie osoby autora-reportażysty. Bo ja się przyznam, że Hanna Krall nigdy nie była bliską mi osobą, dlatego że ja nie mogłam z jej tekstów wyczytać, jaka to właściwie osoba, jaki to człowiek. Inaczej było z Kapuścińskim, który jest moim mistrzem i którego jestem bezkrytyczną wyznawczynią. Bo nawet jak Kapuściński pisał o rzeczach globalnych, o wojnach, rewolucjach, to zawsze wydobył z tłumu pojedynczą osobę i przede wszystkim używał formy „ja” – był obecny w tym świecie przedstawionym. Hanny Krall nigdy nie ma w świecie przedstawionym, nigdy nie ma tego „ja”. Nie czuję w tych tekstach temperatury jej spotkania z bohaterami, z rozmówcami. Dlatego nigdy nie byłam blisko niej. Po tym reportażu Anny Sekudewicz zrozumiałam, o co chodzi. Zrozumiałam, jak wielka jest w niej pokora wobec tych wydarzeń, wobec niezrozumienia tego, co się wydarzyło. Niezrozumienia skali ludzkiego zła, ale też skali ludzkiego dobra. I są pytania o to, jak my się w tym odnajdujemy, czy my możemy to pojąć, czy w ogóle zatrzymujemy się nad pytaniami o skalę zła i o skalę dobra w świecie. Do tych pytań [Hanna Krall] prowokuje nas ciągle, więc również czwarta część Białej Marii jest tekstem, który przedstawia fragmenty ludzkich życiorysów, ale najwięcej mieści między wierszami, między słowami, w ciszy, w niedopowiedzeniach, w znakach zapytania. To my sobie mamy dopowiedzieć ciąg dalszy tych historii i zastanowić się, czy stać nas nie tyle nawet na zrozumienie, co na współczucie, na współodczuwanie z bohaterami…
Zapisałam tu sobie, co się dzieje dalej w czwartej części… Chyba nie ma sensu tego czytać, bo nie chciałabym zaburzyć proporcji, więc może pożegnam się i zakończę ten rozdział naszego spotkania, również fragmentem – końcowym tym razem – reportażu Anny Sekudewicz, bardzo mocnym i [adresowanym] do nas wszystkich:
(…) Nie wiem, czy widziałaś ten spektakl. Nie, nie widziałaś. Krzysztofa Warlikowskiego „Apolonia”. On połączył moje opowiadanie, mój reportaż z grecką tragedią antyczną. Pytali mnie, jak ja się czuję, kiedy widzę nazwiska Ajschylos, Eurypides i Krall? Powiedziałam, że się czuję wtedy głupio, ale kiedy widzę imiona: słowa Ifigenia, Alkestis, Apolonia – wtedy czuję się zupełnie dobrze, bo wiem, że Apolonię Machczyńską, moją bohaterkę, można porównać, zestawić z tamtymi kobietami. I na tym przedstawieniu między innymi, kiedy widziałam ten tłum ludzi, te tłumy młodzieży, w dredach, i ta młodzież siedzi zasłuchana i wzruszona, i poruszona dziejami mojej Poli Machczyńskiej… no to myślę sobie, że coś w życiu zrobiłam, wiesz. Że coś wykonałam. Bo ludzie się dowiadują, co się stało, ludzie patrzą na Polę i jestem pewna, że zastanawiają się, czy oni zrobiliby to samo w jej sytuacji. Czy oni wzięliby do swojego domu Żydów, schowaliby ich w spichlerzu, a nad tym spichlerzem byłaby trójka dzieci? Wyobrażasz to sobie? Narazić swoje własne dzieci na śmierć po to, żeby ratować obcych ludzi? Kto z tych obecnych na sali zrobiłby to? Ja bym tego nie zrobiła. Jeżeli w twoich błękitnych oczach jest pytanie, czy ja bym to zrobiła, to ja od razu odpowiadam: nie, nie zrobiłabym tego. A Ty byś zrobiła to? No to powiedz to głośniej… Głośniej… Głośniej!
Więc ten nowy tekst Hanny Krall, jak wszystkie poprzednie, stawia to pytanie przed nami. Mamy odpowiedzieć na nie głośno, ale niekoniecznie przed światem. Przed samymi sobą. A jak by było naprawdę, to jest tajemnica. To jest właśnie ta tajemnica.
(oprac. E. K. i B. W.)