Przejdź do treści
Dostosuj preferencje dotyczące zgody

Używamy plików cookie, aby pomóc użytkownikom w sprawnej nawigacji i wykonywaniu określonych funkcji. Szczegółowe informacje na temat wszystkich plików cookie odpowiadających poszczególnym kategoriom zgody znajdują się poniżej.

Pliki cookie sklasyfikowane jako „niezbędne” są przechowywane w przeglądarce użytkownika, ponieważ są niezbędne do włączenia podstawowych funkcji witryny.... 

Zawsze aktywne

Niezbędne pliki cookie mają kluczowe znaczenie dla podstawowych funkcji witryny i witryna nie będzie działać w zamierzony sposób bez nich.Te pliki cookie nie przechowują żadnych danych umożliwiających identyfikację osoby.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Funkcjonalne pliki cookie pomagają wykonywać pewne funkcje, takie jak udostępnianie zawartości witryny na platformach mediów społecznościowych, zbieranie informacji zwrotnych i inne funkcje stron trzecich.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Analityczne pliki cookie służą do zrozumienia, w jaki sposób użytkownicy wchodzą w interakcję z witryną. Te pliki cookie pomagają dostarczać informacje o metrykach liczby odwiedzających, współczynniku odrzuceń, źródle ruchu itp.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Wydajnościowe pliki cookie służą do zrozumienia i analizy kluczowych wskaźników wydajności witryny, co pomaga zapewnić lepsze wrażenia użytkownika dla odwiedzających.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Reklamowe pliki cookie służą do dostarczania użytkownikom spersonalizowanych reklam w oparciu o strony, które odwiedzili wcześniej, oraz do analizowania skuteczności kampanii reklamowej.

Brak plików cookie do wyświetlenia.

Zuzanna Drzewińska-Wittner. Pies o barwie whisky

Spis treści numeru 3/2020

Pies o barwie whisky

Mówiono później, że Elizabeth Stone na pewno zwariowała. Bo jak inaczej wytłumaczyć zdarzenia, które miały miejsce w Pepperwood? Nikt przy zdrowych zmysłach nie robi takich rzeczy. A wiadomo, jak to jest z samotnymi kobietami w pewnym wieku, mówiono, a stwierdzeniom tym towarzyszyły porozumiewawcze spojrzenia oraz żałośliwe, a czasem pełne satysfakcji, kiwanie głową. Bez mężczyzny u boku prędzej czy później tracą rozum i można je spotkać na przykład, jak drepczą boso polnymi drogami, niosąc w rękach pusty koszyk i mamrocząc do siebie coś bez ładu i składu. Niekiedy śpiewają w momentach, w których śpiewać zupełnie nie wypada. Czasem idą do lasu lub nad rzekę, by nigdy stamtąd nie wrócić. Przestają się kłaniać mieszkańcom miasteczka, przestają nawet dbać o swój wygląd, nie mówiąc już o dobrym imieniu. Pół biedy, jeśli takie coś przytrafi się wdowie lub kobiecie, która straciła dziecko; wtedy jeszcze można to zrozumieć. Ale kobieta, która nigdy za mąż nie wyszła? Która odrzuciła wszystkich stających na jej progu zalotników, i to bez żadnej przyczyny? Toż to przecie skandal, to obraza boska. Taka kobieta jest niebezpieczna. Kto wie, co w końcu strzeli jej do głowy! Nie mówiąc już o tym, że do najpiękniejszych też nie należała i właściwie powinna być wdzięczna, że w ogóle stanął na jej progu ktokolwiek z zamiarem ożenku.

Co ciekawe, o samotnych mężczyznach, w pewnym wieku czy też nie, nikt takich rzeczy nigdy nie mówił.

Trudno powiedzieć, czy Elizabeth Stone zdawała sobie sprawę z tego, co na jej temat opowiadano, a jeżeli tak – to czy w ogóle ją to obchodziło. Nigdy w każdym razie nie wytłumaczyła nikomu motywów, jakie nią kierowały, gdy podejmowała takie, a nie inne decyzje i w ogóle nikt na całym świecie nie zdołałby się domyślić, co dzieje się w jej głowie. Prawdopodobnie to właśnie tak drażniło mieszkańców miasteczka – że nie są w stanie zrozumieć tej kobiety. A jeśli nie można było czegoś zrozumieć, należało to bezwzględnie potępić.

Elizabeth nie chadzała boso po polach, nie stawała nad brzegiem rzeki z rozwianymi włosami. Codziennie o świcie wiązała je w ciasny kok i szła wydoić krowy, pozbierać jajka z kurnika, upiec chleb, wyplenić chwasty w ogródku, słowem – zająć się codzienną, męczącą robotą, której nie mógł wykonać nikt poza nią, a która nie miała zwyczaju robić się sama. Trudno powiedzieć, dlaczego kobieta, o której mówiono w miasteczku, że na pewno straciła rozum, nadal wykonywała codzienne obowiązki z takim zacięciem. Jednak, jak już wspomnieliśmy – niełatwo było zrozumieć motywy kierujące postępowaniem Elizabeth Stone.

*

Nadszedł od zachodniej strony posiadłości, drogą, którą ocieniały potężne drzewa tamaryndowca. Musiał wędrować już długo, gdyż buty prawie całkiem mu się rozpadły, a jego twarz, widoczna częściowo spod kapelusza z szerokim rondem, była zarośnięta i ogorzała od wiatru i słońca. Drobne kamyczki pryskały mu spod nóg, gdy tak szedł drogą, szurając podeszwami. Gdzieś w oddali zakrzyczał drapieżny ptak, jak gdyby drwił sobie z samotnego wędrowca.

Elizabeth ujrzała go przez okno i powodowana jakimś niewytłumaczalnym impulsem wyszła przed dom, zupełnie jakby właśnie na niego czekała. Uniosła dłoń, osłaniając oczy od słonecznego blasku; nieznajomy podszedł do płotu i stanął, przyglądając się jej wzrokiem, w którym nie było znać żadnych emocji.

– Czy mógłbym dostać wody? – spytał zachrypniętym, przytłumionym głosem. Omiatał wzrokiem chudą postać Elizabeth, jej suknię w drobną czarno-szarą kratkę, biały krochmalony kołnierzyk, twarz o surowych, ostrych rysach i spięte w kok włosy o barwie karmelu.

– Mógłby pan – odparła Elizabeth, nie ruszając się z miejsca.

– Proszę – dodał nieznajomy, a w jego tonie było coś, co skłoniło ją do odwrócenia się, wejścia na werandę, a potem do kuchni, napełnienia wodą dużego blaszanego kubka i podania go nieznajomemu z powrotem przy płocie, a wszystko to z towarzyszeniem pełnego rezerwy oczekiwania.

Wędrowiec pił chciwie; strumyczki wody ściekały mu po brodzie i wsiąkały w spłowiałą bluzę. Oddał kobiecie kubek i wpatrywał się w nią bezwstydnie i śmiało, jak gdyby zaspokajał w tej chwili kolejne pragnienie, innego jednak rodzaju niż tamto.

– Dokąd pan idzie?

– Donikąd.

– Nie ma ludzi, którzy idą donikąd.

– Ja idę.

– W takim razie nie będę pana zatrzymywać.

– Może chcę być zatrzymany.

– Dlaczego miałoby mnie obchodzić, czego pan chce?

– To prawda, nie musi to pani obchodzić. Może nawet nie powinno – zgodził się nieznajomy kpiącym tonem. Patrzył Elizabeth w oczy, rzucając jej wyzwanie.

– Tam dalej jest miasteczko.

– No proszę.

– Niech pan uważa.

– Na co?

– Na ludzi. Nie lubią nieznajomych.

– Ale ja już nie jestem nieznajomy. Znam panią.

– To nie pomoże, proszę mi wierzyć. Wręcz przeciwnie.

– Naprawdę?

– Jak się pan nazywa?

– Thomas Brett Rainier.

– I skąd pan jest?

– Z Missisipi.

– Szuka pan czegoś?

– Zadaje pani dużo pytań – zauważył Thomas Brett Rainier.

– Nieczęsto zjawiają się tutaj nieznajomi mężczyźni, którzy twierdzą, że idą donikąd, a jednak marudzą, stojąc przy moim płocie.

– Na razie to pani wciąż jest bardziej nieznajoma niż ja. Nadal mi się pani nie przedstawiła.

– Nazywam się Elizabeth Stone.

– A gdzie pan Stone?

– Nie ma takiego. Jestem panną Stone.

– I twierdzi pani, że lepiej nie powoływać się na panią w miasteczku?

– Myślą, że jestem niespełna rozumu.

– A jest pani?

– Nie mnie to oceniać – odparła Elizabeth sucho.

Thomas Brett Rainier przypatrywał się jej rozbawionym wzrokiem.

– To się jeszcze okaże – stwierdził.

– Co się okaże?

– Czy naprawdę jest pani niespełna rozumu.

– Dlaczegóż to?

– Co by pani powiedziała, gdybym zaproponował, że będę pracował na jej farmie?

– Powiedziałabym, że nie mogę panu płacić. Nie stać mnie nawet na służącą.

– Nie żądam zapłaty.

– Czego pan w takim razie żąda?

– Miejsca na ziemi – odparł Thomas Brett Rainier. – I czegoś do jedzenia, a będziemy kwita.

Wysoko na niebie kołowała pustułka. Elizabeth Stone doświadczała całego wachlarza uczuć. Oto na jej progu zjawia się obszarpany wędrowiec nie wiadomo skąd, będący nie wiadomo kim, i proponuje, że będzie pracował na jej farmie w zamian na wyżywienie i miejsce do spania. Mogła sobie wyobrazić, co powiedzieliby mieszkańcy miasteczka, gdyby przyszło jej do głowy zgodzić się na takie szaleństwo. Jednak z drugiej strony – od kiedy to obchodziło ją, co powiedzą mieszkańcy miasteczka? I tak wygadywali rozmaite brednie.

A prócz tego było coś jeszcze, coś, do czego zrazu nie przyznała się nawet przed sobą samą (zrobiła to dużo, dużo później), coś, co zobaczyła w jego oczach i co zrozumiała od razu. Zrozumiała, że temu człowiekowi nie jest obcy ten rodzaj bólu, jaki nie był obcy jej samej, i że poznał w życiu taką samą nienawiść, jaką i ona poznała. Jakimś cudem stało się dla niej jasne, że oboje są wyrzutkami i być może mają ze sobą o wiele więcej wspólnego, niż dało się dostrzec na pierwszy rzut oka.

– No to wejdź do domu, Thomasie Bretcie Rainier – oznajmiła. – Nie będziesz przecież tak stał przez całą wieczność przy tym płocie.

(…)

Dalszy ciąg w wydaniu papierowym „Akcentu”.

Wpłać dowolną kwotę na działalność statutową.
"Akcent" jest czasopismem niezależnym. Wschodnia Fundacja Kultury -
współwydawca "Akcentu" utrzymuje się z ograniczonych dotacji
na projekty oraz dobrowolnych wpłat.
Więcej informacji w zakładce WFK Akcent.