Na początku był Bełkot
Dorota Masłowska po latach
(…)
Przez długi czas omijałem książki Masłowskiej, w zupełności zadowalając się udzielanymi przez nią wywiadami. Tym bowiem, czego oczekuję od autorów, są myśli, idee, olśnienia, mówiąc konkretnie: szok. Nie zapewni mi ich przegadany i rozwlekły Dostojewski, znajdę je w lapidarnych aż po dyskrecję maksymach La Rochefoucaulda. Masłowska? W wybitny sposób potrafiła piorunować puentą, odpowiadając na pytania zachwyconych jej intelektualnym temperamentem żurnalistów. W książkach olśniewała stylem, błyszczała literacko, ale nie posuwała się krok dalej: nie głosiła. Sporo mi czasu zajęło zrozumienie, że nie jest to powinnością pisarzy, że nie mają obowiązku mówić nam, jak jest naprawdę. Dość im stworzyć sytuację, kiedy my sami nabierzemy przekonania, że jesteśmy w stanie zająć ostateczne stanowisko. Okazję do tego dają nam głównie ci pisarze, z którymi się nie zgadzamy, dlatego każdy, kto się ima pióra, powinien za wszelką cenę unikać zadowalania ogółu, winien eksplorować marginesy i nie dawać się zamykać w pochwałach. To nie pisarz ma wyjaśniać – to on ma być wyjaśniany.
Tuż po głośnym debiucie „Wysokie Obcasy” zapytały nastoletnią Masłowską o plany na kolejną książkę – odparła, że chwilowo nie zamierza wydawać niczego nowego, bo teraz mogłaby przepisać gazetkę z marketu, a ludzie i tak by to kupili. Godna podziwu samoświadomość i typowa dla młodego wieku bezczelność. Pisarz bardziej dojrzały, a zwłaszcza z „dorobkiem”, będzie gorliwiej ważył słowa, będzie próbował być mądry – i w ten sposób w dużej mierze osunie się w banał. Należy przeto czerpać z młodości, co najlepsze i najgorsze, nie wahać się popadać w śmieszność, niekiedy także i wznosić na wyżyny geniuszu, potem bowiem balast lat będzie nam ciążył nie tyle nawet za sprawą udręk starości, ile z powodu niemożności opowiadania światu tych wszystkich rewelacji, za które byliśmy niegdyś tak cenieni. Zupełnie jakby pewien typ mądrości był związany z młodym wiekiem, a obowiązkiem czytelnika znajdującego jakąś celną maksymę było zapytywać: ile autor miał wtedy lat?
To jest niewątpliwie pokłosie mojego specyficznego debiutu, który rzeczywiście wydarzył się wiele lat temu. On miał taką siłę rażenia, że w kulturowym dyskursie zostałam „na zawsze młoda”. Oczywiście chciałabym taka być, aczkolwiek dziś nie mam już w sobie zgody na takie paternalistyczne i pobłażliwe tembry na mój temat; na nazywanie mnie „Dorotką” (Masłowska w wywiadzie dla „Noizz”). Pośród pisarzy być może tylko Masłowska rozumie irytację aktora na lata utożsamianego z jedną rolą, nie zawsze zresztą wybitną – i być może tylko ona ma świadomość wszystkich komplikacji, z jakimi się to wiąże. Możliwe, że powinna zadebiutować z mniejszym hukiem, wykazać się większą dyskrecją, odmówić nagród i pochwał, a przede wszystkim nie pozwolić zobaczyć w sobie nastolatki. Nigdy nie byłem zwolennikiem bezkrytycznie zmitologizowanego „pierwszego wrażenia”, dopatrywałem się tu podstępu, manipulacji, ogłupienia – przypadek Masłowskiej tylko potwierdza, jak bardzo się w tym nie myliłem. Pierwsze wrażenie jest bowiem oparte na ograniczonej liczbie danych, niepełnych i często fałszywych, jest przeto rzeczą niepojętą, jak bardzo inteligentni ludzie ulegają temu mitowi i z pełną powagą rozprawiają o jego wadze, o tym, że „pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz”. Pośród fraz, za których rozpowszechnianie powinno być osobne miejsce w piekle, ta znajduje się na honorowym miejscu, trudno sobie wprost wyobrazić szkody, jakie wyrządziła w relacjach międzyludzkich. Niejeden jest gotów reżyserować siebie aż do zakłamania, byleby schlebić temu niemądremu przesądowi, inny na odwrót – będzie żałował, że się zbyt prędko odsłonił, że postawił na szczerość i nie nałożył na twarz choć odrobiny szminki.
Kto wie, może Bóg również temu uległ i zachwycony Stworzeniem nie umiał potem spojrzeć na nie z krytycznej perspektywy, tak że piętno tego pierwotnego samozadowolenia świat nosi do dzisiaj, a my jesteśmy tego samozadowolenia beneficjentami („I widział Bóg, że było dobre”). Za pierwszym razem nic nie jest dobre. Kiedy jako student współorganizowałem debatę filozoficzną pod pretensjonalnym tytułem „Na zakręcie”, jednym z prelegentów był profesor Zdzisław Cackowski, co godne uwagi – ateista. Tłumaczył, i to nader zręcznie, że zakręt to moment przejścia, moment kryzysu, ale też miejsce popełniania usprawiedliwionych błędów. Przeto nie ma się co wstydzić, gdy za pierwszym razem coś się nie uda, Bogu za pierwszym razem też nie wyszło.
Masłowska do dzisiaj ponosi skutki pierwszego i zbyt gwałtownego wejścia w zakręt – a ponieważ większą wyrozumiałość jesteśmy skłonni okazywać Bogu niż człowiekowi, pisarce nie uda się zapewne uniknąć swojego losu i już do końca będzie padała pod naporem owego „pierwszego wrażenia”, jakie niefortunnie do niej przylgnęło.
Najnowsza książka Doroty Masłowskiej, Magiczna rana1, to zbiór opowiadań. Opowiadania aktualnie nie są w modzie, zwykle czytelnik ceni je niżej od powieści, traktując jako mniej poważną formę literatury; ale można też powiedzieć, że wymagają one od autora sporej rozrzutności, podczas gdy bardziej ekonomicznie jest zachować pomysły na jedną długą historię. W tym konkretnym wypadku mówienie o wielości pomysłów byłoby jednak nadużyciem, fabułę każdego z opowiadań Masłowskiej dałoby się streścić w stu sześćdziesięciu znakach i jeszcze zostałoby miejsce na komentarz. Bo i nie fabuły są tu najważniejsze. Aby nie zniechęcić potencjalnego czytelnika, dość powiedzieć, że będzie miał do czynienia z czymś więcej niż opowiadaniami i że na część z pytań, jakie pojawią się w trakcie lektury, otrzyma nieoczywiste odpowiedzi.
(…)
- D. Masłowska: Magiczna rana. Karakter, Kraków 2024, ss. 155 + 5 nlb. ↩︎
Całość w wydaniu papierowym i na www.nexto.pl albo www.e-kiosk.pl

