Konstanty Jeleński – pożyteczny nihilista albo zapracowany Hermes
(…)
Dlaczego Jeleński, ten tak znakomicie funkcjonujący intelekt, pisał właściwie tylko wtedy, gdy bywał (wielka w tym zasługa Czapskiego i Giedroycia) przymuszony? Odpowiedź przynosi List lorda Chandosa, objawiający jedną z zagadek Jeleńskiego. Hofmannsthal opisuje tam przypadek człowieka dającego się poznać jako świetnie zapowiadający się autor erudycyjnych tekstów, młody geniusz, umiejący słowem nie tylko każdą rzecz wypowiedzieć, ale wręcz otworzyć każdą tajemnicę. Lecz oto zaniepokojony jego milczeniem przyjaciel znajduje go dożywającego swoich dni na doglądaniu gospodarstwa (to samo powtórzyło się na Korsyce, gdzie Jeleński razem z Leprim praktykowali życie jako zjawisko kapitalne). List jest opisem dramatu kogoś próbującego tajemniczy cud egzystencji zatopić w bursztynie albo ująć w traktat, kto jednak po drodze zwątpił w heurystyczną moc słowa. Posłuchajmy Hofmannsthala: Słowa, którymi w sposób naturalny musi posługiwać się język, aby można było wydać o czymkolwiek jakiś sąd, rozpadały mi się w ustach niczym zbutwiałe grzyby. Pewnego razu, upominając moją czteroletnią córeczkę, która dopuściła się jakiegoś dziecinnego kłamstwa, i usiłując ją pouczyć, że trzeba zawsze mówić prawdę, poczułem, że spływające mi na wargi pojęcia przybierają nagle tak niepewne zabarwienie i tak się z sobą zlewają, że z największym trudem, jak gdybym nagle poczuł się chory, zdołałem dokończyć zdania1. Czy da się przezwyciężyć tę niemoc egzystencjalną, tę swoistą logoreę? Przecież jeśli słowa zdolne są nas prowadzić we wszystkich kierunkach równocześnie, właściwie nie ma znaczenia, w którą stronę się zwrócimy – czy do kościoła św. Piotra na Watykanie, czy do „kościoła międzyludzkiego” na Korsyce.
Jeleński, jak gdyby zaprzeczając własnej naturze intelektualisty predestynowanego do wyjaśniania świata, być może zdolnego nawet do otwierania nowych horyzontów, zastępuje wszystkie metafizyczne i religijne deklaracje celebracją „kościoła międzyludzkiego” – opowiadając się po stronie samego życia, suwerenną decyzją usuwa ostatecznie dręczący dylemat, zajmując osobne (przyznajmy także, że osobliwe) miejsce pomiędzy religijną obietnicą pełni (której przyjąć nie potrafił) a przerażającą go perspektywą nicości. Kiedy Czapski nazywał przyjaciela (strofująco) „kunsztowną maszyną akustyczną”, zawsze będącą tylko echem innych, usiłując odciągnąć go od pansensualnej Leonor, aby pozyskać tego XX-wiecznego Abelarda dla Kościoła, Jeleński starał się wyjaśnić „Józiowi” nieprzystawalność ich ostatecznych wyborów: Myślimy i czujemy w sposób tak pokrewny, choć różny (jakbyśmy mieli podobny gatunek myśli i uczuć, a inne tory)2. Czapski nigdy nie zrozumiał, jak najbliższy człowiek mógł wyrzec się wieczności dla Heloizy, nawet gdy Jeleński odpowiadał mu twardo: Poczucie istnienia (…) daje mi Leonor. (…) Wiem, że zawsze – przy każdym wyborze – „wybiorę” L.3.
Nikt bardziej niż Jeleński nie zmusza do tego, aby na wszystko spróbować spojrzeć od drugiej strony. Choć był zadeklarowanym ateistą, gdy pisał o Kościele, umiał dostrzec jego potencjał – cudowna jest precyzja tego konceptu: Katolicyzm na najwyższym poziomie ma zadziwiający dar mimikry każdej najnowszej pozycji myślowej. Przy każdym zagrożeniu Kościół wysyła żywe torpedy, piątą kolumnę, której zadaniem jest zbadanie i próba opanowania wrogiego terytorium. Gdyby Kościół był zgodny z wyobrażeniem, jakie ma o nim mały masoński czy marksistowski Jasio, można by przypuścić, że są jakieś odprawy w Watykanie czy u Generała Jezuitów. Egzystencjalizm? Wysyłamy Gabriela Marcela i Enrica Castelli. Wsparcie flanków przez dominikanów niemieckich. Marksizm? Zakładamy „Esprit”, wysyłamy Domenecha, wsparcie flanków przez księży-robotników i dominikanów francuskich. Do czego katolicyzm nie jest zdolny! Przecież przyswoił sobie nawet ateizm w dziełach Ojca Teilharda de Chardin!4. Dokładnie tak, na tym polega jego siła, a Jeleński – uznając twórczą wyobraźnię za najdoskonalszy wyraz człowieczeństwa – z podziwem musiał przyglądać się tej rzymskiej zdolności do omijania w człowieku wszystkich raf wolnej woli, by zawsze uderzyć go w serce. Ten piękny, nawet jeśli trochę też ironiczny passus napisał się autorowi Zbiegów okoliczności w tekście o Gombrowiczu, najbliższym mu artyście, deklarującym – być może też trochę z przekory – inklinacje do katolicyzmu (Powtarzam, nie jestem wrogiem katolicyzmu, jestem wrogiem tylko funkcji, którą spełnia w kulturze naszej nie od dzisiaj5). Jeleński, niezrównany erudyta, znał zapewne tekst z Pamiętnika Stanisława Brzozowskiego, który wychodząc z zupełnie innych pozycji – po swoim nawróceniu – stwierdzał podobnie jak on: Spinoza otworzył wielki świat, Hegel większy, Goethe jeszcze większy, katolicyzm jest wspanialszy niż to wszystko, szerszy, potężniejszy, zawiera więcej możliwości6.
(…)
- H. von Hofmannsthal: Księga przyjaciół i szkice wybrane. Wybrał, tłumaczył i notami opatrzył P. Hertz. Warszawa 2023, s. 25. ↩︎
- K. Jeleński: Listy z Korsyki…, dz. cyt., s. 9. ↩︎
- Tamże, s. 16. ↩︎
- K. Jeleński: Zbiegi…, dz. cyt., s. 166. ↩︎
- W. Gombrowicz: Dziennik 1957-1961. Kraków-Wrocław 1986, s. 208. ↩︎
- S. Brzozowski: Pamiętnik. Lwów 1913, s. 102. ↩︎
Całość w wydaniu papierowym i na www.nexto.pl albo www.e-kiosk.pl

