Andrij Saweneć. Przekłady (na całe szczęście) nie zawsze są wolne

Spis treści numeru 4/2022

Przekłady (na całe szczęście) nie zawsze są wolne

100 wierszy wolnych z Ukrainy – chyba każdemu czytelnikowi, który przygodę z poezją ukraińską rozpoczął nie dziś i nie wczoraj, tytuł tej antologii w żółto-niebieskiej okładce skojarzy się, a nawet wręcz „zrymuje” z tytułem innego przekroju liryki ukraińskiej w tłumaczeniu i wyborze Bohdana Zadury. Chodzi oczywiście o Wiersze zawsze są wolne z 2004 roku (książkę później parę razy wznawiano) – pierwszą antologię, która w najnowszych dziejach polsko-ukraińskich kontaktów literackich tak szeroko zaprezentowała ukraińską poezję współczesną, tworzoną w dużym stopniu przez autorów młodszej generacji. Pomysł tytułu nowego wyboru wyszedł zresztą – jak przyznaje w posłowiu tłumacz – od wydawcy obu książek, Artura Burszty, który zmniejszył także zaproponowany przez Zadurę zestaw wierszy o jedną piątą oraz dopilnował, aby w przygotowywanej publikacji nie powtórzył się żaden tekst z poprzedniej. Liczba zamieszczonych w tomie utworów poetyckich ograniczona zatem została do magicznej liczby 100 (co wywołuje w pamięci m.in. autorskie antologie tłumaczeniowe Stanisława Barańczaka).

Tych podobieństw, współbrzmień, „rymów” jest tutaj trochę więcej. Zacznijmy od przewrotności tytułów i tego, jak odnoszą się one do zawartości obu tomów. Tytuł pierwszego z nich zapożyczony został z utworu, w którym Mykoła Riabczuk dzięki grze znaczeń poddawał dekonstrukcji utarte wyrażenie-termin „wiersz wolny”, z kolei cały układ włączonych do tamtej antologii tekstów potwierdzał, że nie chodziło wyłącznie o vers libre, lecz o dużo szersze ujęcie kategorii wolności. Dokładnie takie pojmowanie wolności – bardziej metafizycznej niż wersyfikacyjnej – wyłania się również z wyboru nowego, skądinąd zawierającego także przykłady wierszy rymowanych, które za sprawą pojedynczych tłumaczy wciąż jeszcze mogą być czytane przez polskich odbiorców liryki ukraińskiej, niejednokrotnie rezonując z ich estetyczną wrażliwością (do tego wątku wrócę później).

„Rymują się” też poniekąd okoliczności publikacji obu antologii. Wiersze zawsze są wolne po raz pierwszy ukazały się po triumfie pomarańczowej rewolucji, kiedy to oczy i kamery całego świata zwrócone były w stronę Ukrainy, Kijowa, placu Niepodległości, gdzie działy się rzeczy historyczne, świadczące o żarliwej obronie wolności wyboru, o niemal bajkowym zwycięstwie dobra i ukaraniu zła, o wyższości uczciwości nad podstępem, piosenki i uśmiechu nad pałką policyjną, wspólnoty wartości nad potęgą pieniądza, strachu, przymusu. To wtedy po raz pierwszy od czasów Związku Sowieckiego mocno zachwiało się nad Wisłą stereotypowe wyobrażenie o Ukraińcach i Ukrainie, a wszystko, co było związane z kulturą największego wschodniego sąsiada Polski, zyskało na aktualności i atrakcyjności. Dziś, po upływie prawie dwóch dekad, Ukraina, broniąca nie tyle już nawet wolności, ile wręcz prawa do egzystencji, znalazła się na ustach całego świata najpierw jako ofiara bestialskiej agresji Rosji, a następnie jako wzorzec zaciętego oporu i niespotykanej odwagi. Jednocześnie jakiekolwiek posądzenie wydawcy i tłumacza o koniunkturalność byłoby nie na miejscu. Wprawdzie Bohdan Zadura zdradza w posłowiu, że antologia powstała w niecały miesiąc (nie chodzi oczywiście o sam proces tłumaczenia), rozumiemy jednak, że stało za tym pragnienie możliwie jak najszybszego oddania głosu poetom, których samo istnienie było w tamtej chwili zagrożone (z wyjątkiem zmarłego przed prawie sześćdziesięcioma laty Wasyla Symonenki i Ołeha Łyszehy, który odszedł w 2014 roku).

Pozostając przy posłowiu, zauważmy, że jego tytuł – Od Andruchowycza do Żadana – jest kolejnym przewrotnym elementem. Z jednej strony wprowadza on skojarzenie z jednym z najbardziej reprezentatywnych przekrojów XX-wiecznej poezji ukraińskiej z ostatnich lat, a więc z liczącą ponad 2000 stron Antologią poezji ukraińskiej od Tyczyny do Żadana w wyborze Iwana Małkowycza (2018), z drugiej – zdaje się znacznie zawężać ramy pokoleniowe zaprezentowanego korpusu dzieł. Ale oto, wbrew zawartej w tym tytule sugestii, w spisie treści odnajdujemy nazwiska twórców starszych, należących do całkiem innej generacji – Dmytra Pawłyczki i Wasyla Symonenki. Zresztą także już po samym przejrzeniu spisu treści zauważymy, że kolejność wierszy nie bazuje na kluczu chronologicznym, a teksty poszczególnych autorów nie są podawane w jednym bloku, tylko rozproszone na kartach publikacji (równie dobrze całość można byłoby opatrzeć podtytułem Od Żadana do… Żadana, bowiem utwory tego właśnie poety otwierają i zamykają książkę). Sposób prezentacji materiału burzy zatem standardowe, wyświechtane układy – alfabetyczny i chronologiczny (według dat urodzenia pisarzy lub powstania wierszy).

Swoistym gestem jest już sam wybór – prywatny i arbitralny, nieaspirujący do zaprezentowania kanonu, wręcz manifestujący brak takich uroszczeń. Dzięki temu mamy okazję zboczyć z utartych ścieżek; nie jest, przykładowo, krokiem oczywistym, by do antologii tłumaczeń poezji ukraińskiej włączyć teksty autorów piszących po rosyjsku – takich jak Ołeksander Kabanow, Wołodymyr Rafiejenko i Julia Szeket. Nie praktykuje się tego nawet w przypadku antologii wydawanych w Ukrainie, nie mówiąc już o tomach zawierających przekłady na inne języki (zresztą u dwojga ostatnich wymienionych autorów w ciągu ostatnich lat dało się zaobserwować przejście z języka rosyjskiego na ukraiński, przynajmniej jeżeli chodzi o prozę). Poza tym na razie trudno wyobrazić sobie wydaną w Ukrainie antologię, na której stronach współistniałyby ze sobą utwory, dajmy na to, Wano Krügera czy – dużo rzadziej kojarzonego jako autor wierszy – Jurija Wynnyczuka z jednej strony, a Dmytra Pawłyczki i Wasyla Symonenki z drugiej. Notabene, skoro już mowa o kanonie (przynajmniej XX-wiecznym), osobno chcę zaznaczyć obecność w antologii napisanego przed sześcioma dekadami wiersza Symonenki Obeliski z granitu,będącego programową dla całego pokolenia szistdesiatnyków próbą rozliczenia się z okrucieństwem stalinowskich represji – liryku, którego oskarżycielski patos zyskuje nowe brzmienie w obliczu dzisiejszego bestialstwa kontynuatorów sowieckiego terroru.

Jeżeli zaś chodzi o samą kolejność wierszy, staje się ona wartością samą w sobie za sprawą pracy wykonanej przez Joannę Mueller, która misternie ułożyła je niczym puzzle w swoistą opowieść. Podobnie do wersów w utworze poetyckim lub raczej poszczególnych partii w operze wprowadzają one poszczególne tematy, wątki, toposy, podchwytują je i prowadzą dalej – w efekcie od pierwszych stron antologii jej układ zaczyna przypominać dialog, a nawet swoistą sztafetę poetycką. Wszystkie trzeba policzyć. / Żadnej nie można zapomnieć – brzmi przedostatnia strofa otwierającego wybór wiersza Serhija Żadana (poprzedzająca pointę, której nie sposób pominąć: Prawdziwa poezja zawsze / opiera się / na dokładności), podczas gdy następny wiersz, Kateryny Babkiny, zaczyna się od wersu nie zapomnij też wspomnieć o tych, którzy wcale nie są ci bliscy. I tak do końca książki, która zaczyna się zgodnie z tytułową zapowiedzią jako antologia metatematyczna, poświęcona wierszom, poezji, językowi oraz poetom (na pierwszych stronach pojawia się obraz poety jako monady oraz przewija się galeria twórców czasami wspomnianych także jako postaci symbole, nazwiska klucze – Baudelaire i Verlaine, Ryokan i nieprzywołany z imienia Celan, Hołoborod’ko i Semenko, Irwaneć i Neborak, zresztą nawet sam Bohdan Zadura).

Następnie natrafimy na wątki pociągów i podróży (delikatnie naprowadzające na temat uchodźstwa), miłości, rodziców, wspomnień o dzieciństwie, porachunków z historią, wreszcie wojny – zarówno tej przeżytej kilkadziesiąt lat temu (wiersze Wasyla Słapczuka), jak i tej toczącej się nieprzerwanie od 2014 roku (teksty m.in. Hałyny Kruk, Marianny Kijanowskiej, Iryny Ciłyk, Hałyny Petrosaniak), wraz z jej najbardziej krwawą i dramatyczną tegoroczną odsłoną (pochodzący z marca 2022 roku poemat Ołeksandra Irwancia). Przy czym każdy wiersz, zachowując autonomię, samowystarczalność i uniwersalne przesłanie, zyskuje w tej kompozycji nowe odcienie. Każdy wręcz prosi się o to, by go zacytowano. Nie będę odbierał czytelnikom antologii tych niespodzianek, chciałbym bowiem w tej chwili raczej poszerzyć perspektywę niż ją zawęzić.

Kiedy w 2008 roku Marianna Kijanowska z wielką aprobatą i sympatią recenzowała w portalu Litakcent antologię Wiersze zawsze są wolne, pisała też o niej ze smutkiem jako o świadectwie „egzystencjalnej samotności literatury ukraińskiej”, w książce zabrakło bowiem utworów kluczowych XX-wiecznych poetów ukraińskich intensywnie uprawiających rymowany wiersz sylabotoniczny (takich jak Wasyl Stus czy Wasyl Herasymjuk), co więcej, wyeksponowano w niej wiersz wolny, który w skali całego XX wieku wcale nie był w liryce ukraińskiej dominujący. W tym kontekście Kijanowska wspomina o wybranej przez Zadurę strategii tłumaczenia wyłącznie poezji nierymowanej, co wygląda na naginanie faktów do gotowej tezy. Dużo bardziej taka opinia uzasadniona byłaby w odniesieniu chociażby do antologii Cząstki pomarańczy Anety Kamińskiej, która programowo odrzuca wiersze regularne zarówno jako poetka, jak i tłumaczka (z tą jednak niekonsekwencją, że wybiera je do tłumaczenia i przekłada wierszem wolnym, jak np. w przypadku W wagonie metra Oksany Zabużko), podczas gdy do pierwszej ukraińskiej antologii Zadury wiersze rymowane jednak trafiły i jako takie zostały przetłumaczone (z wyjątkiem Nie w Paryżu umrzemy Natałki Biłocerkiweć).

Chcę przez to powiedzieć, że argumenty dotyczące „wyższości” wiersza wolnego nad rymowanym są mi doskonale znane, rozumiem też uwielbianych przeze mnie twórców (takich jak Wiktor Kordun, Ołeh Łyszeha, Wasyl Hołoborod’ko czy poeci z Grupy Nowojorskiej) programowo uprawiających wyłącznie wiersz wolny. Nie można jednak nie zauważyć, jak liczne jest grono najważniejszych poetów ukraińskich młodszego i średniego pokolenia jednakowo sprawnie poruszających się w różnych żywiołach poetyckich – zarówno w systemie numerycznym, jak i w wierszu wolnym. Kiedy zaś tłumacze poezji ukraińskiej omijają szerokim łukiem rymowane wiersze sylabotoniczne lub toniczne (jakże dalekie, mimo tradycyjnej formy, od anachronicznych katarynkowych wierszydeł!), nie wiem, szczerze mówiąc, czego w tej postawie jest więcej – czy wpływu rzeczywistych przekonań estetycznych, czy też bezsilności wobec wyzwań wymagających mozołu i nakładu czasu, których nie zrekompensuje nawet najhojniejsze honorarium. W tej sytuacji jestem wdzięczny Bohdanowi Zadurze za to, że jego przekłady wciąż nie są tak wolne, jak mogłyby być (chociaż, o ironio losu, pozwolił on sobie na taką wolność, jaką jest rymowane tłumaczenie białego wiersza Żywy miód Kostiantyna Moskałcia!).

Oto właśnie paradoks: w przypadku tłumaczenia kategoria wolności – tak pozytywnie nacechowana w kontekście autorskiej twórczości artystycznej – nie jest wcale powszechnie akceptowana. Oznacza odstępstwo, zdradę, zniekształcenie przesłania oryginalnego tekstu lub cech definiujących jego istotę. Na uznanie i podziw zasługuje zatem połączenie dwóch elementów definiujących podejście Bohdana Zadury do przekładu, które jednocześnie bardzo wybitnie przejawiają się w jego najnowszej antologii poezji ukraińskiej: z jednej strony szeroko zakrojonej i niezwykle pojemnej wrażliwości poetyckiej, pozwalającej mu zakochiwać się w tekstach tak różnych poetek i tak różnych poetów, z drugiej zaś kunsztu, inwencji i dyscypliny, gwarantujących, że przedmiot tej miłości ubrany będzie w precyzyjne, wycyzelowane sformułowania. Takie swoiste „złotośrodkowe” balansowanie między wolnością a ograniczeniami.


100 wierszy wolnych z Ukrainy. W przekładzie Bohdana Zadury. Biuro Literackie, Kołobrzeg 2022, ss. 170 + 5 nlb.