Daniel Markiewicz. Wiersze

Bajka trzecia

zacznijmy od tego, że lubię patrzeć: siedzisz obok,
a krew powoli przemarza ci przez rany. gdzieś na zewnątrz
zima daje się drogowcom we znaki. zaczyna padać śnieg,
przytulamy się tak mocno, jakby pokój wypełniała ciepła,
duszna ziemia. tracę oddech i przez chwilę dotykam
śmierci. jest wilgotna i śliska, szybko wymyka się z rąk.

to jest recepta na szczęście: śmierć instant, śmierć zwinna
jak węgorz, od pierwszych dni znaczona ucieczką. jak antylopa
z papier-mâché, z miejscem w kieszeni, obracana w palcach
bez przerwy. chcesz potrzymać?

teraz pokaż mi ręce, gdzieś musiał zostać
chłód lub znak. linia życia, której nigdy
nie przekroczę, jałowa ziemia i czas. całe lata
tęskni się do takiej chwili: wyblakła skóra, krew
wyschnięta na wiór, na wór kości.

to jest szczęście: jakaś luka w systemie
świata, oderwany skrawek mapy, zagięty
róg książki. punkt, gdzie spotykają się
historia i niepamięć. tak rodzi się miłość
do świata, który nie istnieje.

Bajka szósta

Waits opowiedziałby o tym lepiej, jednak Waitsa tu nie ma.
przyszedł Jezus, ale jeszcze nie mówi, a za pół roku
będzie musiał umrzeć. dni nam płyną jak z otwartej rany,
zmieniają się w baloniki, unoszą i pękają, tak że nie słychać.

wczoraj na parapecie zdechł mi wróbel. ciekawe,
ile wróbli trzeba, by całkiem zasłonić widok, odciąć
od życia mnie i ich. a miałem wyjechać jeszcze
zanim ziemia popęka i wypluje nową śmierć.

tylko dokąd? nie ma takiego nieba,
z którego nie spadną ptaki. faktura chmur
prosi się o dotyk. pamiętasz, dziewczynko, ten dzień,
gdy moje dłonie były ugorem i jak pod nimi
schłaś?

trzy wiersze funeralne

tylko szedłem ulicą, a ktoś cisnął w twarz
moje imię. nic już nie będzie takie,
jak chciałem, żeby było. mgła
rzucała mi się pod nogi, teraz przyjdzie
wyłonić się, udawać, że od początku
miałem być czymś więcej niż obrysem.

nie mogę żyć tu – powiedziałaś i wtedy
otworzyłem oczy: arterie lśniły,
przechodnie zdruzgotani blaskiem
nie chcieli podnieść się, ponieść
gdzieś poza wystrój wnętrz.
musisz tu zostać, spłachetku,
unieść ręce do góry, czekać
w geście zwycięstwa
na ostateczny krach miasta.

*

obudziłem się bez pamięci
o śnie zupełnie. chwyciłem telefon
i mówię: płakałem, więc musiałaś przyjść
tej nocy jak przychodzi zjawa
dziadka, któremu kuli nie przyniósł Bóg,
ale coś dalece mniejszego.

nie jesteś już obywatelką tego miasta,
tego kraju. zabijasz ze mną czas,
bo tylko w czasie widzisz jeszcze
coś żywego. choć nawet tam ofiary
szukają swojego miejsca.

jutro obudzę się znów i przypomnę sobie,
jak odjeżdżałaś, jak całe powietrze
wydało mi się nagle prochem. nikt
tu nie strzela, ale trzeba brodzić.
ktoś wchodzi na dach i dosypuje.

*

ładnie mi się śnisz. z lotu ptaka
wyglądałoby to wszystko jak pochód
bandytów (chłopcy rodzą się teraz
częściej). ciemne masy,
obecni wszyscy, których nie ma,
choć najbardziej obecny jest szelest
i w tym szeleście trwanie.

ładnie mi się śni twoja śmierć.
coś mnie przytula w mroku,
coś szepcze, każe oddać się
bez protestu i w całości. nie
mówię: zgoda. bo dokąd pójdę?
taki lekki, w cudzych rękach?

przeprowadzka

w obcym mieszkaniu czuję obcy zapach
wszystko jest niepokojąco nieskończone
i wyłania się z mroku jak oczy psa
w powietrzu unosi się kurz i przerwane modlitwy
za chwilę wypowiem słowa. nie będą pierwsze
to nic. ten świat należy do zmarłych,
którzy również szukali miejsca

Judasz wydaje ostatnie drobne na piwo

spacerował po mieście bez przekonania,
a i miasto bez zapału udostępniało mu przestrzeń.
wiele nie potrzebował: słonecznego placu,
zapachu, jaki kobiety narzucały światu,
trzepotu paru ptaków, w których widział
próby zagięcia czasoprzestrzeni,
jeszcze nieudane.
wybierał nieznane uliczki,
by w jego codziennych pielgrzymkach
nikt nie odkrył schematu.
że wraca po zmroku,
gdy nie jest już cieniem.