Eliza Leszczyńska-Pieniak. Dusze lubią aksamitki

Dusze lubią aksamitki

Spis treści numeru 1/2023

Ma na imię Marta, przychodzi na cmentarz 3-4 razy w tygodniu. Czasem zagląda na grób rano – przed pracą, żeby posiedzieć, zmienić kwiaty, zapalić znicz.

Nie chciałam przyjąć do wiadomości, że córka umiera… 20 lat, rozpoczęte studia. Wierzyłam, że zdarzy się cud, że pomogą lekarze, znachor, leki sprowadzone z Chin za ciężkie pieniądze. I nawet jak już życie uchodziło z niej w każdym oddechu, przekonywałam Anię, że wygra tę walkę.

Nie wygrała. Nie miała szans. To był glejak IV stopnia. Marta ma 45 lat, mieszka w powiatowym mieście na Podkarpaciu i nie boi się śmierci. To, co najgorsze, ma już za sobą. Żałuje, że nie umiała się z córką pożegnać. Powiedzieć Ani, że ją kocha, że spotkają się w innym życiu, bo że ono jest, nie ma wątpliwości.

Wszystko zrobiłabym dzisiaj inaczej, nie dałabym mężowi targać dziecka po świecie, bo mu obiecywali, że wyleczą, nie pozwoliłabym jej tak męczyć – głos Marty drży. – Umarłaby w domu, w swoim pokoju z widokiem na las. Chociaż ten widok na końcu już i tak nie miał znaczenia, bo straciła wzrok, ale może mogłaby poczuć zapach?

Po pogrzebie córki Marta położyła się na sofie i przeleżała trzy tygodnie. Nie myła się, mało jadła. Mąż wychodził do firmy rano, a wracał w nocy. Nie rozmawiali o Ani, nie wchodzili do jej pokoju. Do dziś nie uprzątnęli jej rzeczy, choć od śmierci córki minęły dwa lata. Po trzech miesiącach zwolnienia Marta wróciła do pracy w biurze. Była ubrana na czarno, klika osób złożyło jej kondolencje, po tygodniu stała się niewidoczna. Po miesiącu wezwał ją szef. Okazało się, że pracuje za wolno, że przy klientach ociera łzy, że się zamyśla. Zrozumiała, że człowiek w żałobie jest jak kamień w bucie.

Koleżanki mnie namawiały, żebym poszła do psychiatry i zaczęła brać leki, ale przecież nie jestem chora – uważa Marta. – Boję się, że przez tabletki przestanę czuć, że to mnie oddzieli od Ani grubą szybą. Że ją w ten sposób zupełnie stracę.

Marta nie przestała nosić czarnych sukienek. Żałobę porównuje do tunelu, z którego nie ma wyjścia. To życie bez światła. Możliwe do wytrzymania tylko wtedy, jeśli człowiek wierzy w Boga. Marta wierzy głęboko i w ciała zmartwychwstanie, i w żywot wieczny. Amen. Ania była jej jedynym dzieckiem.

Życie wieczne

Współczesny człowiek odsuwa myśli o śmierci i żyje tak, jakby miał być wiecznie młody – uważa Wacław Oszajca. – Jakby starość i umieranie były czymś w rodzaju choroby zakaźnej, od której lepiej odwrócić wzrok. Śmierć jednak niepokoi człowieka i choć ten próbuje ją na wszystkie sposoby oswoić, choć pogrąża się w konsumpcji i egoizmie, byle tylko o niej nie myśleć, to nie przestaje odczuwać pustki.

Wacław Oszajca – jezuita, teolog i poeta – urodził się w Źwiartowie (woj. lubelskie). Wychował się na wsi, gdzie życie i umieranie splatało się w ciasny warkocz. Nie było życia jednych bez śmierci drugich. Na niedzielny rosół mama „zacinała” koguta, a na święta „zakłuwano” wieprzka, a potem oprawiano go na oczach dzieci.

U nas na wsi na Zamojszczyźnie śmierć była oswojona, choć nie do końca. Na łzy, ból, rozpacz, a nawet na niewyrażone słowem złorzeczenie, też było miejsce. Jako dzieci braliśmy udział w czuwaniu przy zwłokach. Twarz zmarłego okrywano kawałkiem płótna, niektórzy unosili je i wtedy staraliśmy się zobaczyć, jak ten nasz, powiedzmy, dziadek wygląda. Śmierć była więc wydarzeniem tak oczywistym, naszym, że mówiło się o niej tak samo jak o pozostałych życiowych sprawach. Współczuło się, czyli żałowało tych, których zmarły pozostawił, zwłaszcza osieroconych dzieci.

Wacław Oszajca odprawiał uroczystości pogrzebowe swoich rodziców. Podkreśla, że zmarli uczą nas, jak pokochać niewidzialne, jak zbliżyć się do tego, co przekracza nasze horyzonty poznawcze. Widzi jednak, że we współczesnym świecie potrzeba życia po śmierci znacznie osłabła, co utrudnia pracę kapłanom. I powtarza za Leszkiem Kołakowskim, że jeśli nie ma królestwa Bożego, każde ludzkie życie idzie na zmarnowanie. Czyli jeśli nie ma nic po śmierci, ludzkie życie traci sens.

W seminarium duchownym na metafizyce potwierdzono to, co już wiedzieliśmy z katechizmu, że człowiek składa się z duszy nieśmiertelnej i ciała nie dość, że śmiertelnego, to jeszcze tę piękną duszę więziącego w sobie niby w grobowcu. Na szczęście na teologii usłyszałem, że jest taki jeden teolog jezuicki Karl Rahner, który śmie twierdzić, że dzielenie człowieka na ciało i duszę, a świata na sacrum i profanum, to dopiero herezja – ulżyło mi. Potem wyczytałem u Ladyslausa Borosa, że dopiero w śmierci stanę się w pełni otwarty na rzeczywistość, a po nim inni teologowie powiedzieli mi, że gdyby nawet znaleziono szkielet Jezusa, to nic by to nie zmieniło, jeśli chodzi o Jezusowe zmartwychwstanie, a więc i moje. Dzisiaj znowu na śmierć patrzę po chłopsku, po wiejsku, coś jak Jacek Malczewski, a jej ciemna twarz jawi mi się niby studnia, ale niezatruta, lecz życiodajna. Nie wiem, dlaczego wciąż jeszcze zmarłych szukamy na cmentarzach, a nie wśród żywych.

(…)

Dalszy ciąg w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.