Jak zostałem malarzem. Rozmowa ze Stanisławem Bajem

Spis treści numeru 4/2023

Rozmowa ze Stanisławem Bajem –
profesorem Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie – w roku 70. urodzin

(…)

Eliza Leszczyńska-Pieniak: Zrobił Pan nie tylko bardzo wiele portretów matki, ale też mieszkańców Dołhobrodów, gdzie teraz rozmawiamy. Zanim zapytam o to, jak powstały te obrazy, przyznam się do pewnej wspólnoty doświadczeń, bo te płótna opowiadają o wsi, którą znam z dzieciństwa spędzonego u dziadków. To była wieś żywa, gwarna, rozśpiewana, ale też naznaczona ciężką pracą. Ludzie wścibiali nos w sprawy sąsiada, ale też nie zostawili go bez pomocy.

Stanisław Baj: Nie ma już takiej wsi, telewizor już od dawna pozamykał ludzi w domach, przestali się odwiedzać, ale też sporo młodych wyjechało za pracą do miasta. Nasz dom rodzinny był, odkąd pamiętam, nawiedzany przez sąsiadów, bardzo dobrze się u nas czuli. Może dlatego, że mama była bardzo gościnna. Naprzeciwko, po drugiej stronie drogi była też remiza strażacka i dom ludowy, więc często po drodze do nas zachodzili. Nikt się nie zapowiadał, przychodził, siadał i tak każdego dnia słuchałem jakichś opowieści o historii, o ludzkich historiach, czasem bardzo niezwykłych, tajemniczych, o przyrodzie, zwyczajach, pracach w polu, zaświatach, zabobonach itp. A najwięcej jesienią i zimą, bo wtedy wieczory długie. To był mój najważniejszy uniwersytet w życiu. Zapamiętałem nie tylko opowieści, ale także jak kto mówił, jaką miał barwę głosu, jaką melodię zdań.

E.L.-P.: To kształtuje osobowość dziecka i zostaje w głowie na długie lata. Czy są jakieś zabobony z tych stron, które Pan zapamiętał?

S.B.: Niedawno rozmawiałem z zaprzyjaźnionym księdzem o takim jednym zwyczaju związanym ze świętem Matki Boskiej Gromnicznej. Świeca, gromnica to był bardzo ważny przedmiot w domu, wręcz symboliczny i towarzyszył człowiekowi przez całe życie i łączył z zaświatami. Gromnicę zapalano w ostatecznych chwilach życia i zmarłemu przy trumnie, ale i podczas gwałtownej burzy z piorunami. Kiedy więc wracaliśmy z kościoła po poświęceniu gromnicy, matka zawsze podpalała mi kosmyk włosów za uchem. Ksiądz mi wyjaśnił, że to był rodzaj oczyszczenia i że nie był to zabobon. Ale pewnie, jak wiele rzeczy w chrześcijaństwie, wynikał z połączenia religii i dawnych rytuałów.

E.L.-P.: Pana wieś była przygraniczna, a więc mieszały się tu różne kultury i język był inny niż w Polsce centralnej.

S.B.: Na pograniczu wschodnim ludzie mówili w języku tutejszym, czyli po chachłacku.

E.L.-P.: To rodzaj gwary z elementami języka polskiego i ukraińskiego?

S.B.: Profesor Bartmiński kiedyś mi powiedział: „Proszę Pana, to nie jest gwara, to jest mowa”. Dziś używana tylko przez starszych ludzi w tym regionie. Bardzo chciałem uratować ten język. Istnieje u nas we wsi zespół ludowy „Jutrzenka”, co prawda mocno doświadczony przez czas – dwie czy trzy osoby pozostały, reszta poumierała. W tym zespole śpiewano pieśni po chachłacku. Spotykali się w domu ludowym, któremu groziło zamknięcie, ostatecznie dom ludowy przetrwał i jest otwarty do tej pory, tyle że coraz częściej w nim cisza.

E.L.-P.: A staraniem Pana powstała książka, do której dołączona jest płyta. Można dzięki temu poznać pieśni, wierzenia i przysłowia, ale są w niej też rysunki przedmiotów gospodarskich podpisane po chachłacku. Mnie urzekły przysłowia, bo wiele z nich znam z dzieciństwa, jak to: „Lepiej z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć” czy „Do śmierci człowiek się uczy, a i tak głupi umiera”.

S.B.: Śpiewacy z „Jutrzenki” co niedzielę przez niemal rok zbierali się w domu ludowym i fonetycznie spisywali pieśni, które tłumaczyli na polski. Czasem spierali się o szczegóły, o sposób wymowy, bo każdy inaczej rozumiał niektóre wyrażenia. Pochodzili z różnych wiosek i choć odległość między nimi nie była duża, miała wpływ na wymowę i znaczenia słów. Większość wyrazów w mowie chachłackiej pochodzi z języka ukraińskiego, ale mówili, że nie są Ukraińcami. Mówili o sobie, że są tutejsi. Oni wszyscy się doskonale rozumieli, to był język przekazywany z pokolenia na pokolenie. Mówiło się, jak się chciało, potrzebne było jakieś słowo, to się je wymyślało. Potoczny język wsi był wolny, bo nieograniczony gramatyką i zasadami, ale przy tym niezwykły dzięki temu słowotwórstwu. Na mowie potocznej, tyle że z okolic Sandomierza, opiera się w swojej prozie Wiesław Myśliwski.

E.L.-P.: Dzisiaj różnice w języku między miastem i wsią są znikome. Dzięki telewizji upowszechniły się pewne standardy w mowie. Wróćmy jednak do Pana doświadczeń z dzieciństwa. Osoby spotkane podczas tych rozmów w jesienne i zimowe wieczory przy stole w domu rodziców żyją w Pana obrazach.

S.B.: To byli później moi modele, znałem ich losy, bo o tym się na wsi opowiadało. Wieś miała to do siebie, że musiała wiedzieć o człowieku wszystko, to buduje pień tożsamościowy, stwarza poczucie bezpieczeństwa, a z drugiej strony zniekształca obraz człowieka, rodzi nieporozumienia, uproszczenia, waśnie. Bywali sąsiedzi, co wiedzieli o człowieku więcej niż on sam o sobie. Nadawali sobie przezwiska, które określały osobę na całe życie i często funkcjonowała nie pod własnym imieniem tylko pod tym wymyślonym. To też jest swoista twórczość i charakter wsi, dosadność i pewne ułatwienia w rozpoznaniu człowieka.

E.L.-P.: Często przezwiska doskonale określały też charakter osób, trochę jak w komediach Fredry. W Pana portretach widać osobowość, ale przede wszystkim prawdę o losie człowieka. Kiedy zaczął Pan rysować?

S.B.: Rysowałem już od dziecka, czasem mama chciała się pochwalić synem, więc przed snem rysowałem coś na poczekaniu na luźnych karteczkach. We wsi żyło się skromnie, wielkiej biedy nie było, ale rodzice musieli się dorabiać, żeby na przykład stodołę zbudować, dlatego mieliśmy przez rok w domu, w największym pokoju od drogi, gospodę. To było niesamowite pole do obserwacji – przychodziło mnóstwo ludzi, przy kielichu opowiadali, złorzeczyli na los, kłócili się, wszczynali awantury, ale i śpiewali. Ile ja tam bijatyk widziałem!

E.L.-P.: Kto gotował w gospodzie?

S.B.: Mama przygotowywała przekąski. Gospoda, niemal co roku, wędrowała przez wieś, od domu do domu, bo u innych też były niedostatki i ludzie próbowali się dorabiać. W domu na ważnym miejscu wisiał też klucz do remizy strażackiej, ojciec był strażakiem. Jak wybuchał pożar, gospodarze, którzy należeli do straży pożarnej, zaprzęgali konie do wozu i jechali gasić. Samochodu we wsi nie było, dopiero później. Te wszystkie bodźce to mój kapitał. Naprzeciwko naszego gospodarstwa jest taki dom, obecnie już bez komina, w którym mieszkał sąsiad, najczęściej przeze mnie malowany – Stasiek. Bardzo ciekawa postać. Jak inni przychodził do nas na wieczorki. Zwykle posiady odbywały się wokół stołu w kuchni, przy oknie, tu też była moja ,,pracownia malarska”, w ciasnocie, obok pieca, czasem w kłębach dymu papierosowego, ale blisko, razem. Ile ja się przy tym stole nasłuchałem historii…

E.L.-P.: Opowieści wiejskie niosły w sobie całą potęgę mitu, pamiętam to z pobytu u dziadków. Ludzie przychodzili bez zapowiedzi, zasiadali wieczorem na sofie i nagle w małej kuchni, przy piecu rozgrywały się sceny wojenne, przeżywałam grozę śmierci i rozpacz zawiedzionych miłości. Pan jednak musiał doświadczać tego z większą intensywnością.

S.B.: Mnóstwo było różnych opowieści, przychodzili sąsiedzi, co pamiętali jeszcze pierwszą wojnę światową, rok 1915, bieżeństwo, wiele historii wysłuchałem o tym, jak to Rosjanie zabierali ze sobą całe wsie, żeby ich nie zostawiać Niemcom. Moja babcia ze strony mamy trafiła aż do Besarabii, czyli na tereny dzisiejszej Mołdawii. Miała pięć minut na spakowanie, nawet dopiekający się chleb zostawiła w piecu, wrócili po rewolucji. Albo też inna historia: Adam Wegiera, pradziadek ze strony mamy, po to, żeby się z babcią określić jako Polacy, poszli wziąć ślub do innego zaboru. Dwieście kilometrów szli na piechotę do Leżajska, pierwszego miasta w zaborze austriackim. Wiele pamiętam z tego mojego „dziecięcego uniwersytetu”, przypomina mi się przy tej okazji esej Wiesława Myśliwskiego Kres kultury chłopskiej, on tam pisze o kulturze chłopskiej rozpiętej na całość życia człowieka i ja tego w jakiejś skromnej postaci doznałem.


Rzeka Bug. Kamienie Piotra, olej, płótno, 110 × 80 cm, 2023 r. Galeria Sztuki Wirydarz. Fot. Małgorzata Zielińska

E.L.-P.: Ma Pan w pracowni wiele zdjęć Wiesława Myśliwskiego, nawet jedno pochodzi z „Akcentu”, czy posłużyły do portretu pisarza?

S.B.: Malowałem portret Wiesława Myśliwskiego na okładkę ostatniej książki W środku jesteśmy baśnią, to zbiór rozmów, laudacji, esejów. Nie bardzo chciał pozować do tego obrazu. Udało mi się go namalować wiele lat temu, kiedy pisał Traktat o łuskaniu fasoli. Szkicowy, na białym tle, proponowałem, by ten portret był na okładkę, nawet Wydawnictwo Znak wydrukowało pierwszą próbną propozycję obwoluty, ale pisarz nie był do niej przekonany. Zachęcał mnie, bym próbował odważnie, nawet coś takiego jak portret w duchu japońskiego malarza Hokusai Katsushika, o którym czasem rozmawialiśmy. Zna Pani historię o kogucie?

E.L.-P.: Nie znam niestety nawet obrazów Hokusai, ale chętnie nadrobię.

S.B.: To był głównie malarz przyrody, ale pewnego razu przyszedł do niego klient i zamówił obraz z kogutem. Hokusai zaproponował, by przyszedł następnego dnia, spróbuje namalować koguta. Następnego dnia pojawia się klient, mistrz mówi, że kogut nie jest gotowy, i by przyszedł za tydzień. Minął tydzień, zjawia się klient u malarza, ale okazuje się, że kogut nadal nie jest namalowany, jest propozycja, by zainteresowany przybył za miesiąc. Za miesiąc, już nieco zniecierpliwiony, nadal słyszy, że kogut nie jest jeszcze gotowy. Hokusai proponuje, by zjawił się za rok, może wówczas da radę sprostać zamówieniu. Minął rok i znów przychodzi zamawiający do Mistrza, już bardzo zniecierpliwiony, że tak długo to trwa i że tak długo musi czekać, a malarz wyjął kartkę papieru i namalował koguta od ręki. Klient wielce zaskoczony, po co kazał mu tyle czekać, skoro tak szybko zrobił rysunek? Wtedy Hokusai otworzył sąsiedni pokój, a tam setki kartek z namalowanymi kogutami, które tworzył podczas tego roku. Wiesławowi Myśliwskiemu bardzo spodobała się ta historia, bo to w gruncie rzeczy przypowieść o tym, że człowiek po miesiącach ćwiczeń dochodzi do mistrzostwa i w końcu rysuje z taką swobodą, że odbiorca czuje lekkość i świeżość tej pracy. Ta wartość jest jednak bardzo ważna. W końcu, jakimś cudem, w miarę swobodnie namalowałem portret, na którym Myśliwski jest może nawet przesadnie ekspresyjny. Ale okazało się, że to było to!

E.L.-P.: Wszystkie powieści wydawane przez Znak mają obwoluty z Pana obrazami, od czego się zaczęło?

S.B.: Zaczęło się od Ucha igielnego, Wiesław Myśliwski nie chciał fotograficznego projektu, bo uważał, że to będzie okładka, jakich dużo na półkach w księgarni. Na początku trochę protestowałem, ale z nim nie ma dyskusji: „Pojedziesz i namalujesz”. Wybraliśmy się na kilka dni do Sandomierza, ucho igielne, czyli furta dominikańska, to bardzo ciekawe miejsce. Średniowieczne przejście za mury dla mieszkańców miasta, ale też droga, którą pokonywał młody Myśliwski do swojej przyszłej żony – Wacławy. Przejście wąskie, ledwie dwie osoby się w nim mieszczą, tam dzieje się akcja Ucha igielnego. Namalowałem około trzydziestu wariantów tego miejsca. W domu Myśliwskiego rozłożyliśmy prace na podłodze i jedna z nich trafiła na okładkę. To wielki pisarz, więc dla mnie to wyjątkowa przygoda w życiu.

E.L.-P.: Ale też bardzo wymagający wobec siebie i jak widzę, także wobec swoich współpracowników.

S.B.: Wobec mnie w ocenie tego, co maluję, jest stanowczy, nawet bezwzględny, szczery, na moje szczęście, bo tylko taka relacja jest prawdziwa, ciepła jednocześnie i najbardziej twórcza. Przygoda z okładką do Ucha igielnego była impulsem dla pomysłu redaktora naczelnego Wydawnictwa Znak Jerzego Illga, który zaproponował, by wznowienia w wydawnictwie wszystkich powieści Wiesława Myśliwskiego miały okładki reprodukowane moimi obrazami, aż do obecnie wydanych dramatów pisarza. Najwięcej miałem kłopotów z obwolutą do powieści Kamień na kamieniu. Malowałem i malowałem, a Mistrz wciąż, że to nie to… Raz nawet usłyszałem, że ,,to są bardziej kartofle niż kamienie”, taki jest jednak proces w malarskich próbach na temat i cieszę się, że ta współpraca jest z kimś tak wybitnym, do którego mam wielki szacunek i zaufanie, z którego wiele czerpię. Dla mnie to możliwość wyjątkowa, jedyna, niepowtarzalna. (…)

Całość w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.