Jarosław Sawic. Klucze

Spis treści numeru 1/2022

Klucze

(…)

A mnie podówczas przez próżną i ciężką jak ołów głowę przemknęła myśl, że to właśnie ci dwaj są sprawcami mego nieszczęścia i igrają ze mną jak kot z myszką, aby mnie mocniej pognębić. Tłumek ciekawskich, który mię wcześniej otaczał, zniknął, opuściła nas również kobieta z parasolką, snadź oburzona niewczesnym żartem grubasa, i jak okiem sięgnąć aleja była pusta. Ciężkie, nisko nawisłe chmury zmieniły barwę z szarej na sinogranatową, a silne podmuchy wiatru zaczęły targać gałęziami, aż znów poczułem, jak całe moje ciało przenika dreszcz. Tłusty rudzielec popatrywał na mnie coraz natarczywej przez swoje szkło, a sowionosy wykrzywił wąskie, ptasie wargi w jakimś niedobrym, szyderczym uśmiechu, w którym jak w lustrze odbijał się obraz pisklogłowego ludojada, co mi się objawił w delirycznej marze. Atoli szybko ową myśl porzuciłem jako niedorzeczną i dłońmi dygoczącymi od chłodu (mimo rękawiczek) oraz emocji zacząłem gorączkowo badać części swej garderoby. Wypada tu dodać (i jest to owa uwaga ex post, bom wówczas na to w ogóle nie zważał), iż tego pierwszego dnia ubrany byłem szykownie i strój mój był strojem gentlemana. Miałem na sobie płaszcz angielskiego kroju, dość krótki, z wysoko wyciętymi połami i futrzanym kołnierzem, dwurzędowy surdut ściągnięty mocno w talii, jedwabną koszulę, a także turkusowy krawat grubo obwiązany wokół szyi na podobieństwo nastroszonego gołębia, aby ukryć kołnierzyk koszuli. Brak mi było jedynie nakrycia głowy, które musiałem widać zgubić, gdym przytomność tracił. Rychło wyjąłem zza pazuchy płaszcza niewielką książkę, a z kieszeni surduta zawiniątko słusznej wagi, którym tak nieszczęśliwie szarpnąłem, iż na kolorowe, targane przez wiatr liście posypał się stos chrzęszczących monet.

Sowionosy mruknął „a to osobliwsze”, a rudzielec wyrzucił z siebie plugawe przekleństwo i rzucił się na kolana, aby pieniądze zbierać.

– Same złote ludwiki! – wykrzyknął. – Fortunę, psia mać, nosisz pan po kieszeniach!

Zbyt oszołomiony, aby cokolwiek powiedzieć, patrzyłem tylko, jak złoto zagarnia, klnąc, że mu w tym sterty liści przeszkadzają. Natomiast sowionosy delikatnym acz stanowczym ruchem wyjął mi książkę z rąk i zaczął ją pilnie studiować.

Was is das…? Biblia – sam sobie po chwili odpowiedział. – Co do tego wątpliwości być nie może. Lecz drukowana w obcym języku… Czeskim? – I książkę mi z powrotem do ręki podał.

– To po polsku – rzuciłem okiem na otwartą stronę i przeczytałem na głos wers podkreślony czerwonym atramentem: I żywy byłem i umarły, a oto jestem żywiący na wieki wieków i mam klucze śmierci i piekła

Słowa te zaszeleściły niczym zeschłe liście, rzekłbyś brzmienie ich wtopiło się w poszumy jesiennego pejzażu.

– Toś pan Polak? – zapytał sowionosy, unosząc brew w górę (i znaczenia cytatu naturalnie nie pojmując).

– Nie wiem… Nie potrafię powiedzieć – odrzekłem. – Ale język ten wybornie rozumiem…

Tymczasem tłuścioch zebrane złoto w garść mi zaczął wciskać.

– Masz pan. Już za tę sumę, możesz kupić w Lipsku hrabiowską rezydencję, a trzykroć tyle lub jeszcze więcej zostało niechybnie w pakunku… Niezły z pana ptaszek, klnę się na moją rudą brodę, że podobnego „eigenbrötla” dawno nie spotkałem…

– I nic więcej w zakamarkach ubrania, chłopcze, nie znalazłeś? – zapytał sowionosy, a twarz miał pełną zadumy, jakby ważył jakiś trudny problem. – Żadnej chustki, nijakiego dokumentu czy też listu?

– Nic prócz zegarka, pieniędzy i książki – powiedziałem, chowając trzos do kieszeni, a Pismo Święte wciąż pobieżnie kartkując. – Przyznam, że objąć tego, co się dzieje, rozumem nie jestem w stanie i jedyna rzecz, jakiej pragnę, to żeby wszystko sobie w spokoju przemyśleć…

– Owóż czas, złoto i słowo Boże – rzekł sowionosy – trzy potęgi, które władają światem i choć każda na inny sposób swe rządy sprawuje, to przecież moc ich w proch obraca najokazalsze królestwa… – Po czym łagodnym ruchem dłoń mi na głowie położył i delikatnie ją macać zaczął, aż zaskoczony tym nader poufałym gestem cofnąłem się o krok.

– Gładko – machnął ręką – i daruj mi, chłopcze, żem konfidencji twej nadużył. Chodziło mi jeno o to, czy guzów lub innych śladów od uderzenia nie masz. Ale nic prócz szewelury gęstej jak las olchowy z ballady Goethego pod palcami nie wyczułem.

– A po mojemu cała ta sprawa paskudnie śmierdzi – zauważył grubas, a mnie się znów zdało, że mrugnął porozumiewawczo na sowionosego, jakby obydwaj rolę w komedii odgrywali. – I czart sam jeden nie wyzna, co to wszystko może znaczyć. Czasy teraz niespokojne, mnóstwo, tego tam panie, jakichś zafajdanych spiskowców, sekt dziwacznych, karbonariuszy czy innych masonów, którzy tylko patrzą, jak by tu przyrodzony porządek świata obalić. I widzi mi się – spojrzał na mnie, a jego oko pod szkłem monokla przybrało chytry, lisi wyraz – że i pan możesz mieć rączki tym łajnem ubabrane, więc chyba to i lepiej, że panu pamięć szwankuje. Cóż… nie udał mi się niedzielny spacer i zamiast wytchnienia niepokój w nim odnalazłem. Trzeba mi było żony słuchać i w domu, przy kominku, stare kości wygrzewać. Smród, smród fatalny, istny swąd szatański tu czuję… Do widzenia, panie von Kauz, a panu, „panie – niepamiętliwy”, jednakowoż życzę, żeby ci się w łepetynie co nieco rozjaśniło – dodał, po czym uchylił kapelusza i ruszył ku widniejącemu po prawej rozwidleniu alei.

(…)

Całość w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.